Niechętnie w takie dni wraca się do
domu. Gdy atmosfera jest gęsta tak, że można gryźć powietrze,
niczym Hamlet z jednego z wierszy Herberta. Dlatego siedzi się u
przyjaciół, rozmawia z nimi, szukając „chwil”, analizując,a
potem zapominając, oddalając się. To leczy jak nic innego.
Nie lubię współczucia. Nie lubię
wielkiego trzęsienia się nade mną, nie lubię zamartwiania się.
Człowiek nieraz musi poradzić sobie sam. Nikt nie siedzi w jego
głowie, nie walczy z jego demonami. Tak, to moje demony. Prywatne.
Mogę ci o nich opowiedzieć, ale żaden z twoich egzorcyzmów nie
pomoże, póki sam nie zagłaszczę tego kota na śmierć. Dlatego
wolałem to zdystansowane ciepło. To, które nie jest uwikłane w
moje prywatne piekło.
Dlatego też wolałem być chociaż
przez chwilę poza domem, przez parę dni, zastanowić się, co
dalej. Nie chciałem widzieć tego współczucia i lęku Sisi, tego
samego, który przepełniał ją kiedyś, nie chcę słyszeć, jak
dziadek na siłę próbuję ją rozweselić, udając sam przed sobą,
że nic się nie dzieje. Na naszym życiu znowu położył się cień,
piekielne widmo przeszłości.
To wszystko zaczynało być żałosne.
To wszystko jest żałosne- żyć, nie żyjąc, umartwiając się.
Wszystko przez widma przeszłości. To wszystko- nie miało sensu. A
jeśli coś gryzie, uwiera, sensu właśnie nie ma- trzeba się tego
pozbyć. Otrzepać się z kurzu tej zbędnej drogi. Już następnego
dnia zauważyłem, że moja reakcja nie miała racji bytu. Była za
mocna. Bo tak jak napisała, a potem powiedziała Frida nad talerzem
z pączkami, nie można przecież żyć w lęku, że się spotka
swojego ojca na ulicy. Już nie można, to żadne życie. Nie ma w
tym strachu odrobiny racjonalności.
Logika nieraz ratowała mnie w życiu.
I chyba pomogła tym razem.
Pomogła mi...ale przecież nie jestem
w tym sam. Dotarło do do mnie po burzy. A raczej, dzięki niej.
Dotarło dogłębnie, mocno, przeszywająco.
W pewnym momencie, przez tą
racjonalność, pomyślałem dość. Czas może nawet pierwszy raz
krzyknąć, przede wszystkim do Sisi, żeby nie trzęsła się nade
mną jak nad jajkiem. Ktoś, do cholery, musi trzymać tą rodzinę
razem, nie pozwolić, żeby się znowu topiła w tym, co powinno już
odejść. Albo raczej-zmienić kształt.
Trzeba może było po prostu na
spokojnie porozmawiać. Tylko, że to nie zawsze jest takie proste.
Bo jak przekonać, że nie czujesz się znowu martwy, kiedy na ciebie
patrzą i widza, co chcą? Jak zmienić ciche, zatroskane szepty w
prawdziwe szczerze wyznania?
Ale można spróbować. Jak ja rzucić
nad kubkiem herbaty, niby w przestrzeń, że powinniśmy się
przestać tym przejmować. Przejmować się tym, co już było.
Nie myślałem, że wyniknie z tego tak
wielka burza. Nawet nie wiem, jak do tego doszło. Bo wszystko działo
się za szybko, jak podczas burzy wiosennej właśnie.
Nie myślałem nigdy, że usłyszę od
swojej najmłodszej siostry, neurotycznej nastolatki, że to moja
wina.
Moja wina?
„To twoja wina, że nie mam ojca.
Twoja i matki!”
Zabolało jak najmocniej wymierzony
policzek. Uderzenie znienacka, najmniej spodziewane. Jak to, ona nie
ma ojca? O co do kurwy nędzy jej chodzi? Że co, może powinniśmy z
nim zostać? Czy, przepraszam bardzo, ale czy jej popierdoliło się
głowie?
I gdy wybiegła z kuchni z płaczem,
wszystko do mnie dotarło.
Bogowie, jaki ja byłem głupi. Jaki
ślepo zapatrzony w siebie. Bogowie, wybaczcie. Jak my wszyscy
patrzeliśmy tylko na to, co oczywiste!
Widziałem tylko to, że ktoś mnie
skrzywdził. Widziała to moja mama, moja babcia, która trzęsła
się zawsze nad moim uszkodzonym po „wypadku” sercem, mój
dziadek. Widziałem swoje lęki, swoje wspomnienia, swoje problemy.
Ja, ja, ja. Najgorszy w tym momencie, w tym wszystkim, egoistyczny
skurwysyn.
Jak można mieć takie klapki na
oczach?
Przecież...przecież w tym wszystkim
nie ma tylko mnie. Ja to jeden z wielu. Wcale tak wiele nie znaczący.
Przecież...przecież w tym wszystkim
nie ma tylko mnie. Tego, który został skrzywdzony w tak oczywisty
sposób. Mazgaj, egoista, do kurwy nędzy!
Popełniłem największy błąd swojego
życia. My popełniliśmy. Ja, ten, który zawsze stara się niby
szukać tego, co widzi drugi człowiek. Idiota, jaki idiota!
W tym wszystkim była też moja mama. I
było moje rodzeństwo. Bea, Ida, Bruno...i Em.
Była za mała, żeby pamiętać ojca.
Nie widziała, jak pił, jak robił się agresywny. Nie widziała,
jak uwielbiał wymyślać nowe sadystyczne zabawy. Nie do niej
przychodził z tym wszystkim. Zresztą, w ten sposób nigdy go nie
interesowała.
Wszyscy zapomnieliśmy, że ta mała,
niespełna 4 letnia dziewczynka nagle została wyrwana ze swojego
domu, nagle zamieszkała z dziadkami, ale bez taty. Mama cały czas
płakała, jeszcze bardziej zapomniano o niej, gdy urodził się
Bruno. Bo przecież nim się trzeba było zająć, przewijać,
karmić, wstawać w nocy.
Nie, to nie tak, że nikt nie pogłaskał
jej po głowie. Że nie była przytulana, tkwiła zamknięta na
jakimś strychu. To nie tak. Ale wszyscy zapomnieliśmy o niej w tej
jednej sprawie. Nikt nigdy nie wytłumaczył jej, nie porozmawiał z
nią, jak głęboko zagrzebany jest ten rodzinny trup.
Bo zawsze była za mała. Bo zawsze „to
przecież dziecko, nie zrozumie!”
Jasne, wszyscy w domu wiedzą, dlaczego
byłem wtedy w szpitalu, co się stało, że ojciec pił i bił.
Wszystko jasne, oczywiste. Ale czy na pewno?
Nikt nigdy nie mówił o samym ojcu w
ten sposób, jaki ona by może oczekiwała. Owszem, wiedziała, na
jakiej uczelni wykładał, kim był. Suche fakty. A ona go nie
pamięta. Pomimo całej mrocznej legendy w rodzinie..każde dziecko
chyba chce coś wiedzieć więcej o swoim ojcu. Chce się bowiem
wiedzieć, skąd się pochodzi. Chce się wiedzieć, że oprócz tych
czarnych rzeczy...mogły być też białe. Bo były. I nawet ja nie
mogę temu zaprzeczyć. Nie zapomniałem kolekcji wędek, tego jak
uczył mnie łowić, nie zapomniałem książki, którą dostałem na
urodziny. Chociaż, może zapomnieć właśnie chciałem. Ale te
jasne strony...te jasne strony pozwalały też przetrwać i widzieć
w tym wszystkim po prostu człowieka, który też, być może się
załamał. I zaczęła brać nad nim górę jego druga natura. „Kto
jest bez grzechu, niech rzuci kamień”. Może to właśnie
powinienem już wcześniej powiedzieć Em? Może też właśnie to? I
wiele innych rzeczy, o których tylko ja w tym domu wspominać miałem
prawo?
Ona przecież jest jeszcze
dzieckiem...do cholery, jest na tyle dorosła, żeby uprawiać seks,
a nikt nie odważy się porozmawiać z nią o tym, co się kiedyś
stało? Nikt? Czy nie zauważyliśmy, czy ja nie zauważyłem, że
ona po prostu już w pewnych aspektach dorosła? Że wszystko potrafi
już przyjąć i nie trzeba jej wcale chronić? Dlaczego nie umiałem
spojrzeć na nią, jak na innych? Nigdy nie będę umiał sobie na to
chyba odpowiedzieć.
Nie miałem nigdy problemu, żeby mówić
o tym z Idą, Beą. Z bratem. Ale między mną a Em zawsze stoi
pewien mur, trudny do przeskoczenia. Możemy razem śmiać się przy
stole, możemy rozmawiać o książkach, możemy nawet mówić o jej
chłopakach...ale zawsze jest ta granica, której się nie
przekracza. Niewidzialna bariera, o którą człowiek w pewnym
momencie się potyka.
Ten mur umie przebić Bea, umie przebić
babcia...ale nie ja. I już chyba wiem, dlaczego nigdy nie dostałem
wizy na jej terytorium.
Kiedyś już powiedziała w kłótni
coś podobnego, co wczoraj. „Matka ciebie bardziej kochała!”.
Próbowałem jej wytłumaczyć,że mama wszystkich nas kochała tak
samo. Że może rozmawiała ze mną więcej, niż z nią, bo byłem
już starszy, bo zawsze byliśmy blisko, przez to, że oboje mieliśmy
pewne „porozumienie” ale...ale nie rozumiałem. Dzisiaj chyba już
wiem.
Ta istota o naprawdę kruchym sercu
może zawsze czuła się pominięta. Przeze mnie i przez mamę.
Może zawsze czuła się trochę z
boku, gdy grzebaliśmy tego trupa, takiego, jakiego ma większość
rodzin.
Może pomimo całej czułości, może
pomimo tego, że tak, naprawdę wszyscy ją kochamy...może nie mogła
tego poczuć do końca?
I zastanawiam się, jak przez te
wszystkie lata, jak mogłem być tak ślepy, widzieć tylko siebie w
tym wszystkim? Jestem głupcem. Ścierwem egocentryzmu. Jest mi
naprawdę wstyd. Tak, jak chyba jeszcze nigdy nie było. I długo nic
tego wstydu nie zmaże.
Nie wiem, czy w ogóle można się z
tym pogodzić. Nic nie rozgrzesza głupoty. Ale można spróbować
naprawić, czyż nie? Nie ma spalonych mostów. A nawet jeśli
zamienisz je w stosy...zawsze możesz to odbudować. I przysiąc
sobie, że już nigdy nie zawiedziesz. A przysiąg się dotrzymuje.
Poszedłem do jej pokoju.
-Kordian, ja nie chciałam...- rzuciła
od wejścia, z zapłakaną buzią.
Wiecie, że czasem nie trzeba nic
mówić? Słowa są zbędne, istnieje inna, wspanialsza mowa.
Prostsza, płynąca prosto z serca. Czasem trzeba podejść i po
prostu przytulić. Chyba trochę ją zatkało.
Mam wrażenie, że po raz pierwszy, tak
naprawdę i tak szczerze rozmawiałem ze swoją siostrą. O tym, co
było. Bez faktów, oczywistości, a z emocjami. Bo może one były w
tym wszystkim najważniejsze. A ja ich tak często unikałem. O
mamie. I o ojcu. Nie powiem, że to było łatwe. Nie powiem, że nie
chciały wrócić stare nawyki uciekania wzrokiem i kłamania, że
przecież nic się nie stało. Nie powiem, że nie słyszałem, jak
wszyscy domownicy podsłuchują pod drzwiami.
A na koniec...na koniec mogliśmy się
śmiać. I śmialiśmy się naprawdę. Wspominając najgłupsze
rodzinne anegdoty. Jak dziadek zapomniał kupić papieru toaletowego
na święta i można było powiedzieć, że mieliśmy „przesraną
Wielkanoc”. Wspominając, jak mama biegała z palącą się
patelnią, bo nigdy nie nauczyła się porządnie gotować. Jak
przykułem Idę do grzejnika.
Ten śmiech był naprawdę i tylko jej
oczy przypominały o tym, jakim byłem głupcem. Jak zapomniałem też
o tym wszystkim, co dobre.
Wiem, że nie da się naprawić
wszystkiego jedną rozmową. Zburzyć tego muru, który jest między
nami, pomimo tego, że ją kocham i wskoczyłbym za nią w ogień. Bo
przecież jest moją małą siostrą, której musiałem myć łapki
lepkie od cukierków. Której musiałem pomagać przy lekcjach i
która rysuje najpiękniejsze portrety.
Nie da się zrobić wszystkiego od
razu. Ale możne to jakiś początek? Za to można mieć prawdziwą
nadzieję, że już nigdy się niczego tak dokumentnie nie spieprzy.
Że przestanie się być ślepym.
I może...nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło? Może oboje- i ona i ja, a może wszyscy po prostu
potrzebowaliśmy wyciągnięcia tego trupa z szafy? Po każdej burzy
przecież wychodzi słońce. A powietrze zawsze jest czystsze. Bo
nagle, po tej rozmowie...jakby wszystko zaczęło być tak, jak
zawsze. Naturalnie. Weselej.
Po burzy właśnie- trzeba żyć
normalnie. Starając się, by było coraz piękniej i piękniej. Bo
to zawsze możliwe.
Tak, pięknie jest po prostu żyć.
A tak na koniec...mieliśmy kiedyś
pewną zabawę, podaj mi 4 piosenki. Ta, która rozrywa ci serce, ta,
która cię mobilizuje w okresie największego doła, ta którą
śpiewasz gdy jesteś szczęśliwy i ta, przy której płaczesz.
Podaj mi 4 piosenki, a powiem ci, kim jesteś. Zawsze wygrywałem w
tej grze. I dzisiaj najważniejsza jest ta, która najbardziej
mobilizuje, podnosi człowieka z kolan Bo przecież najważniejsze
jest, by dawać tym, których się kocha to, co w nas najlepsze. A ja
po prostu muszę postarać się jeszcze bardziej.
„Muszę ci coś wyznać, mój
przyjacielu.
Nie jestem głupcem.
Meczy mnie już zaczynanie
kolejny raz, od nowa.
Gdzieś indziej.
Czy urodziłeś się, by się
buntować, czy dawać wykorzystywać?
Przysięgam, że nigdy nie
ulegnę.
Odmawiam.
Cz ktoś dostaje to, co
najlepsze, najlepsze, najlepsze w tobie?
Czy ktoś zabrał ci wiarę?
To prawdziwe. Ból, który
odczuwasz,
Twoje zaufanie, musisz wyznać-czy
ktoś dostaje to, co
najlepsze, najlepsze, najlepsze
w tobie?”