piątek, 28 lutego 2014

czy kochasz na tyle, by dać z siebie to, co jest najlepsze?

Niechętnie w takie dni wraca się do domu. Gdy atmosfera jest gęsta tak, że można gryźć powietrze, niczym Hamlet z jednego z wierszy Herberta. Dlatego siedzi się u przyjaciół, rozmawia z nimi, szukając „chwil”, analizując,a potem zapominając, oddalając się. To leczy jak nic innego.

Nie lubię współczucia. Nie lubię wielkiego trzęsienia się nade mną, nie lubię zamartwiania się. Człowiek nieraz musi poradzić sobie sam. Nikt nie siedzi w jego głowie, nie walczy z jego demonami. Tak, to moje demony. Prywatne. Mogę ci o nich opowiedzieć, ale żaden z twoich egzorcyzmów nie pomoże, póki sam nie zagłaszczę tego kota na śmierć. Dlatego wolałem to zdystansowane ciepło. To, które nie jest uwikłane w moje prywatne piekło.
Dlatego też wolałem być chociaż przez chwilę poza domem, przez parę dni, zastanowić się, co dalej. Nie chciałem widzieć tego współczucia i lęku Sisi, tego samego, który przepełniał ją kiedyś, nie chcę słyszeć, jak dziadek na siłę próbuję ją rozweselić, udając sam przed sobą, że nic się nie dzieje. Na naszym życiu znowu położył się cień, piekielne widmo przeszłości.
To wszystko zaczynało być żałosne. To wszystko jest żałosne- żyć, nie żyjąc, umartwiając się. Wszystko przez widma przeszłości. To wszystko- nie miało sensu. A jeśli coś gryzie, uwiera, sensu właśnie nie ma- trzeba się tego pozbyć. Otrzepać się z kurzu tej zbędnej drogi. Już następnego dnia zauważyłem, że moja reakcja nie miała racji bytu. Była za mocna. Bo tak jak napisała, a potem powiedziała Frida nad talerzem z pączkami, nie można przecież żyć w lęku, że się spotka swojego ojca na ulicy. Już nie można, to żadne życie. Nie ma w tym strachu odrobiny racjonalności.
Logika nieraz ratowała mnie w życiu. I chyba pomogła tym razem.
Pomogła mi...ale przecież nie jestem w tym sam. Dotarło do do mnie po burzy. A raczej, dzięki niej. Dotarło dogłębnie, mocno, przeszywająco.

W pewnym momencie, przez tą racjonalność, pomyślałem dość. Czas może nawet pierwszy raz krzyknąć, przede wszystkim do Sisi, żeby nie trzęsła się nade mną jak nad jajkiem. Ktoś, do cholery, musi trzymać tą rodzinę razem, nie pozwolić, żeby się znowu topiła w tym, co powinno już odejść. Albo raczej-zmienić kształt.
Trzeba może było po prostu na spokojnie porozmawiać. Tylko, że to nie zawsze jest takie proste. Bo jak przekonać, że nie czujesz się znowu martwy, kiedy na ciebie patrzą i widza, co chcą? Jak zmienić ciche, zatroskane szepty w prawdziwe szczerze wyznania?
Ale można spróbować. Jak ja rzucić nad kubkiem herbaty, niby w przestrzeń, że powinniśmy się przestać tym przejmować. Przejmować się tym, co już było.
Nie myślałem, że wyniknie z tego tak wielka burza. Nawet nie wiem, jak do tego doszło. Bo wszystko działo się za szybko, jak podczas burzy wiosennej właśnie.
Nie myślałem nigdy, że usłyszę od swojej najmłodszej siostry, neurotycznej nastolatki, że to moja wina.
Moja wina?
„To twoja wina, że nie mam ojca. Twoja i matki!”
Zabolało jak najmocniej wymierzony policzek. Uderzenie znienacka, najmniej spodziewane. Jak to, ona nie ma ojca? O co do kurwy nędzy jej chodzi? Że co, może powinniśmy z nim zostać? Czy, przepraszam bardzo, ale czy jej popierdoliło się głowie?
I gdy wybiegła z kuchni z płaczem, wszystko do mnie dotarło.
Bogowie, jaki ja byłem głupi. Jaki ślepo zapatrzony w siebie. Bogowie, wybaczcie. Jak my wszyscy patrzeliśmy tylko na to, co oczywiste!
Widziałem tylko to, że ktoś mnie skrzywdził. Widziała to moja mama, moja babcia, która trzęsła się zawsze nad moim uszkodzonym po „wypadku” sercem, mój dziadek. Widziałem swoje lęki, swoje wspomnienia, swoje problemy. Ja, ja, ja. Najgorszy w tym momencie, w tym wszystkim, egoistyczny skurwysyn.
Jak można mieć takie klapki na oczach?
Przecież...przecież w tym wszystkim nie ma tylko mnie. Ja to jeden z wielu. Wcale tak wiele nie znaczący.
Przecież...przecież w tym wszystkim nie ma tylko mnie. Tego, który został skrzywdzony w tak oczywisty sposób. Mazgaj, egoista, do kurwy nędzy!
Popełniłem największy błąd swojego życia. My popełniliśmy. Ja, ten, który zawsze stara się niby szukać tego, co widzi drugi człowiek. Idiota, jaki idiota!

W tym wszystkim była też moja mama. I było moje rodzeństwo. Bea, Ida, Bruno...i Em.
Była za mała, żeby pamiętać ojca. Nie widziała, jak pił, jak robił się agresywny. Nie widziała, jak uwielbiał wymyślać nowe sadystyczne zabawy. Nie do niej przychodził z tym wszystkim. Zresztą, w ten sposób nigdy go nie interesowała.
Wszyscy zapomnieliśmy, że ta mała, niespełna 4 letnia dziewczynka nagle została wyrwana ze swojego domu, nagle zamieszkała z dziadkami, ale bez taty. Mama cały czas płakała, jeszcze bardziej zapomniano o niej, gdy urodził się Bruno. Bo przecież nim się trzeba było zająć, przewijać, karmić, wstawać w nocy.
Nie, to nie tak, że nikt nie pogłaskał jej po głowie. Że nie była przytulana, tkwiła zamknięta na jakimś strychu. To nie tak. Ale wszyscy zapomnieliśmy o niej w tej jednej sprawie. Nikt nigdy nie wytłumaczył jej, nie porozmawiał z nią, jak głęboko zagrzebany jest ten rodzinny trup.
Bo zawsze była za mała. Bo zawsze „to przecież dziecko, nie zrozumie!”
Jasne, wszyscy w domu wiedzą, dlaczego byłem wtedy w szpitalu, co się stało, że ojciec pił i bił. Wszystko jasne, oczywiste. Ale czy na pewno?
Nikt nigdy nie mówił o samym ojcu w ten sposób, jaki ona by może oczekiwała. Owszem, wiedziała, na jakiej uczelni wykładał, kim był. Suche fakty. A ona go nie pamięta. Pomimo całej mrocznej legendy w rodzinie..każde dziecko chyba chce coś wiedzieć więcej o swoim ojcu. Chce się bowiem wiedzieć, skąd się pochodzi. Chce się wiedzieć, że oprócz tych czarnych rzeczy...mogły być też białe. Bo były. I nawet ja nie mogę temu zaprzeczyć. Nie zapomniałem kolekcji wędek, tego jak uczył mnie łowić, nie zapomniałem książki, którą dostałem na urodziny. Chociaż, może zapomnieć właśnie chciałem. Ale te jasne strony...te jasne strony pozwalały też przetrwać i widzieć w tym wszystkim po prostu człowieka, który też, być może się załamał. I zaczęła brać nad nim górę jego druga natura. „Kto jest bez grzechu, niech rzuci kamień”. Może to właśnie powinienem już wcześniej powiedzieć Em? Może też właśnie to? I wiele innych rzeczy, o których tylko ja w tym domu wspominać miałem prawo?
Ona przecież jest jeszcze dzieckiem...do cholery, jest na tyle dorosła, żeby uprawiać seks, a nikt nie odważy się porozmawiać z nią o tym, co się kiedyś stało? Nikt? Czy nie zauważyliśmy, czy ja nie zauważyłem, że ona po prostu już w pewnych aspektach dorosła? Że wszystko potrafi już przyjąć i nie trzeba jej wcale chronić? Dlaczego nie umiałem spojrzeć na nią, jak na innych? Nigdy nie będę umiał sobie na to chyba odpowiedzieć.
Nie miałem nigdy problemu, żeby mówić o tym z Idą, Beą. Z bratem. Ale między mną a Em zawsze stoi pewien mur, trudny do przeskoczenia. Możemy razem śmiać się przy stole, możemy rozmawiać o książkach, możemy nawet mówić o jej chłopakach...ale zawsze jest ta granica, której się nie przekracza. Niewidzialna bariera, o którą człowiek w pewnym momencie się potyka.

Ten mur umie przebić Bea, umie przebić babcia...ale nie ja. I już chyba wiem, dlaczego nigdy nie dostałem wizy na jej terytorium.

Kiedyś już powiedziała w kłótni coś podobnego, co wczoraj. „Matka ciebie bardziej kochała!”. Próbowałem jej wytłumaczyć,że mama wszystkich nas kochała tak samo. Że może rozmawiała ze mną więcej, niż z nią, bo byłem już starszy, bo zawsze byliśmy blisko, przez to, że oboje mieliśmy pewne „porozumienie” ale...ale nie rozumiałem. Dzisiaj chyba już wiem.
Ta istota o naprawdę kruchym sercu może zawsze czuła się pominięta. Przeze mnie i przez mamę.
Może zawsze czuła się trochę z boku, gdy grzebaliśmy tego trupa, takiego, jakiego ma większość rodzin.
Może pomimo całej czułości, może pomimo tego, że tak, naprawdę wszyscy ją kochamy...może nie mogła tego poczuć do końca?

I zastanawiam się, jak przez te wszystkie lata, jak mogłem być tak ślepy, widzieć tylko siebie w tym wszystkim? Jestem głupcem. Ścierwem egocentryzmu. Jest mi naprawdę wstyd. Tak, jak chyba jeszcze nigdy nie było. I długo nic tego wstydu nie zmaże.
Nie wiem, czy w ogóle można się z tym pogodzić. Nic nie rozgrzesza głupoty. Ale można spróbować naprawić, czyż nie? Nie ma spalonych mostów. A nawet jeśli zamienisz je w stosy...zawsze możesz to odbudować. I przysiąc sobie, że już nigdy nie zawiedziesz. A przysiąg się dotrzymuje.



Poszedłem do jej pokoju.
-Kordian, ja nie chciałam...- rzuciła od wejścia, z zapłakaną buzią.
Wiecie, że czasem nie trzeba nic mówić? Słowa są zbędne, istnieje inna, wspanialsza mowa. Prostsza, płynąca prosto z serca. Czasem trzeba podejść i po prostu przytulić. Chyba trochę ją zatkało.
Mam wrażenie, że po raz pierwszy, tak naprawdę i tak szczerze rozmawiałem ze swoją siostrą. O tym, co było. Bez faktów, oczywistości, a z emocjami. Bo może one były w tym wszystkim najważniejsze. A ja ich tak często unikałem. O mamie. I o ojcu. Nie powiem, że to było łatwe. Nie powiem, że nie chciały wrócić stare nawyki uciekania wzrokiem i kłamania, że przecież nic się nie stało. Nie powiem, że nie słyszałem, jak wszyscy domownicy podsłuchują pod drzwiami.

A na koniec...na koniec mogliśmy się śmiać. I śmialiśmy się naprawdę. Wspominając najgłupsze rodzinne anegdoty. Jak dziadek zapomniał kupić papieru toaletowego na święta i można było powiedzieć, że mieliśmy „przesraną Wielkanoc”. Wspominając, jak mama biegała z palącą się patelnią, bo nigdy nie nauczyła się porządnie gotować. Jak przykułem Idę do grzejnika.

Ten śmiech był naprawdę i tylko jej oczy przypominały o tym, jakim byłem głupcem. Jak zapomniałem też o tym wszystkim, co dobre.
Wiem, że nie da się naprawić wszystkiego jedną rozmową. Zburzyć tego muru, który jest między nami, pomimo tego, że ją kocham i wskoczyłbym za nią w ogień. Bo przecież jest moją małą siostrą, której musiałem myć łapki lepkie od cukierków. Której musiałem pomagać przy lekcjach i która rysuje najpiękniejsze portrety.
Nie da się zrobić wszystkiego od razu. Ale możne to jakiś początek? Za to można mieć prawdziwą nadzieję, że już nigdy się niczego tak dokumentnie nie spieprzy. Że przestanie się być ślepym.

I może...nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło? Może oboje- i ona i ja, a może wszyscy po prostu potrzebowaliśmy wyciągnięcia tego trupa z szafy? Po każdej burzy przecież wychodzi słońce. A powietrze zawsze jest czystsze. Bo nagle, po tej rozmowie...jakby wszystko zaczęło być tak, jak zawsze. Naturalnie. Weselej.
Po burzy właśnie- trzeba żyć normalnie. Starając się, by było coraz piękniej i piękniej. Bo to zawsze możliwe.

Tak, pięknie jest po prostu żyć.


A tak na koniec...mieliśmy kiedyś pewną zabawę, podaj mi 4 piosenki. Ta, która rozrywa ci serce, ta, która cię mobilizuje w okresie największego doła, ta którą śpiewasz gdy jesteś szczęśliwy i ta, przy której płaczesz. Podaj mi 4 piosenki, a powiem ci, kim jesteś. Zawsze wygrywałem w tej grze. I dzisiaj najważniejsza jest ta, która najbardziej mobilizuje, podnosi człowieka z kolan Bo przecież najważniejsze jest, by dawać tym, których się kocha to, co w nas najlepsze. A ja po prostu muszę postarać się jeszcze bardziej.



Muszę ci coś wyznać, mój przyjacielu.
Nie jestem głupcem.
Meczy mnie już zaczynanie kolejny raz, od nowa.
Gdzieś indziej.

Czy urodziłeś się, by się buntować, czy dawać wykorzystywać?
Przysięgam, że nigdy nie ulegnę.
Odmawiam.

Cz ktoś dostaje to, co najlepsze, najlepsze, najlepsze w tobie?
Czy ktoś zabrał ci wiarę?
To prawdziwe. Ból, który odczuwasz,
Twoje zaufanie, musisz wyznać-czy ktoś dostaje to, co
najlepsze, najlepsze, najlepsze

w tobie?”

środa, 26 lutego 2014

"obydwa one przepaścią są nienawiści, zabijają mnie jednak tak samo"

-Króliczku, usiądź, muszę ci coś powiedzieć.
Zaniepokoiłem się, gdy wczoraj wróciłem do domu. Sisi, zazwyczaj przyjemnie złośliwa albo roześmiana miała bardzo przestraszone spojrzenie. Przestraszone i smutne.
-Co się dzieje babciu?
Powiedziałem, siadając naprzeciw niej w kuchni. Nie zdążyłem nawet ściągnąć kurtki i butów.
-Króliczku...ja...ja chyba widziałam twojego ojca Przynajmniej, wydawało się jej że to on, nie mam pewności, ale...dobrze się czujesz?
Zamarłem. Poczułem nadchodzący atak lęku, poczułem wszystkie swoje połamane kości, poczułem się znowu jak mały chłopiec, który zlał się w spodnie, bo ojciec kazał mu ćwiczyć kilka godzin bez przerwy Kaprysy Paganiniego. Zacząłem spadać. W dół, w dół, w dół. Miałem tylko nadzieję, że Sisi nie zobaczy, jak zaczynam się trząść.
-Nie babciu, wszystko w porządku, ja tylko...jestem zaskoczony.
-Myślałam czy ci w ogóle mówić, ale doszłam do wniosku, że powinieneś wiedzieć. Chociaż wiesz,nie mam pewności ale...ja..wolałam ci powiedzieć. Bo w razie czego, gdybyś wpadł na niego na ulicy...
-Mówiłaś małym?
-Nie, nie mówiłam twojemu rodzeństwu. Nawet Bei, nie miałam okazji. Poza tym, sądziłam, że ty pierwszy powinieneś się dowiedzieć, po tym wszystkim...nie wiem, powinnam im w ogóle mówić? Bea to jasna sprawa ale oni...oni go nawet nie za dobrze pamiętają przecież. Sama nie wiem. Mam wrażenie, że to ty powinieneś zdecydować...
Nie chcę decydować. Chcę uciec, chcę się schować, skulić w kłębek na samym dnie, tam, gdzie nikt nie sięga. To krzyczy, krzyczy, krzyczy. A już myślałeś, że jest po wszystkim, prawda? Łudziłeś się, że przecież to minęło.

jestem zbyt przywiązany do ciebie,
by odpłynąć, by zniknąć,
dni mijają, a ja ciągle czuję
dotykającego mnie, zmieniającego mnie

konsekwentnie zabijającego mnie” *

-Babciu...ja muszę się zastanowić, muszę to wszystko przemyśleć. -wstałem od stołu, nie patrząc jej w oczy, uciekając. Po protu uciekając.

Poszedłem na górę, na swoje poddasze. Czułem na sobie, idąc po schodach, palący wzrok Sisi. Martwiła się...bo to rozpęta burzę. Czyż nie?

wąż za mną syczeć zaczyna
ostrzegając przed ranami jakie zadać mógłby,
ma krew przede mną błaga mnie
bym jeszcze raz otworzył swe serce

a ja odczuwam to jako znowu nadchodzącą burzę
konsekwentnie”

Padłem na łóżko. Chciałem być sam i potrzebowałem kogoś. Rozpaczliwe pragnienie krzywdzonego dziecka. Zaufasz komuś? Powiesz komuś? Co zrobisz Kordian?

Myślałeś, że już jest po? Że go już nigdy nie będzie przy tobie, obok, gdziekolwiek? Nie widziałeś go ponad 12 lat. Zaraz stuknie kolejny rok. Tyle, ile ma twój młodszy brat, który nigdy go nie poznał. Tyle, ile ma twój młodszy brat, który do ciebie przychodził w nocy, gdy miał koszmary i dla którego ty, pomimo twoich własnych lęków, musiałeś zachowywać się nieraz jak ojciec. Nadal musisz. I lepiej, że tak wyszło. Lepiej go nie znać przecież.

Ojciec? Ja nie mam ojca. Zawsze pomijałeś ten temat w rozmowach. O swojej mamie mogłeś mówić godzinami. O ojcu wspominasz tylko, że odszedł. Albo umarł. Bo tak łatwiej, ludzie potem się nie dopytują. A wiedząc więcej, będąc bliżej, składają skrawki faktów w całość i już widzą całą historię. Bo o kawałkach umiesz mówić. Nie umiesz powiedzieć wprost, zamykasz się jak ostryga, gdy pytają po prostu „ale co on ci takiego właściwie zrobił?”.
Ale gdy już się domyślą, chociaż części, nie zadają pytań. Bo to już staje się niewygodne dla nich. Lepsza w niektórych momentach jest zasłona milczenia. Łatwiej,lepiej, gdy nie masz ojca, prawda, Kordian? Jeśli kłamiesz, to przede wszystkim wtedy, gdy pytają o to. O blizny ( nie, przecież ja nigdy nie chciałem się zabić, to tylko tak wygląda!), o niego. Kłamstwa które najtrudniej przełknąć sercu, ale najłatwiej wypowiedzieć. Weszło w krew, jak parę innych. Może czasem chce się naiwnie wierzyć, że fikcja powielana wiele razy może zastąpić prawdę.

jadowity głos kusi mnie,
wysącza mnie, sprawia, że krwawię,
pękniętego i pustego porzuca mnie
ciągnie w dół niczym grawitacja słodka”

Uspokój się Kordian. Uspokój. Bo to już było. Oddychaj, przecież umiesz. Oddychaj. Próbowałem się czymś zająć. Chciałem komuś o tym powiedzieć i tak zrobiłem. Szukałem ratunku. Na oślep, przez przypadki. Uspokoiłem wszystkie myśli, a może po prostu zepchnąłem w dal, zajmując się głupotami. To przecież nic takiego. Przecież już nie masz 14 lat, już umiesz się bronić. Przecież ona nawet nie ma pewności. Wrzuć na luz.

Ale w środku nocy wszystko wróciło. Duszne powietrze w pokoju. Nie można spać. Mdli, wszystko skręca. Miliony ostrzy tnących ciało. Przypalanie żywcem.
Mentalne wymioty nieraz stają się prawdziwymi. Rzygałem jak kot w swojej łazience, aż do granic bólu. Jak jakiś bulimik rzygający własnym życiem. Padłem wreszcie, wyrzuciłem wszystko, z trudem łapiąc oddech. Psyche i soma, prawda?
Wiecie, że noce, kiedy złe myśli i wspomnienia atakują, są właśnie najgorsze. Ale po każdej nocy przychodzi świt. Codziennie, o 4 nad ranem mój świat umiera, a o 5 odradza się, wychodzi z grobu.
Umyłem się, ubrałem. Wyszedłem na spacer ze swoim psem. Wiernym towarzyszem moich częstych nocnych wędrówek.
Łaziliśmy tak kilka godzin, podczas gdy w głowie toczyła się wojna.
Przypomniała mi się rozmowa z moją mamą. Gdy obudziłem się w szpitalu po paru tygodniach, poskładany cudem, z połamanymi jeszcze żebrami, z przedziurawionym sercem. Pamiętam, jak jej powiedziałem, że to przecież nie jej wina. Płakała, tak bardzo płakała. Nie wiem, jak potrafiłem ją wtedy pocieszać. To wszystko jest jak za szybą, rozumiecie? Dawne obrazy jakby nie pochodzące z mojego życia.
Ale wiem i teraz, że to nie była jej wina. Tylko jego...a może moja? Czasem tak myślałem wtedy. Że to wszystko to moja wina. A może...może wcale nie trzeba mówić o winie, nie szukać tych, których trzeba ukrzyżować? Może czasem...trzeba odpuścić? Już trzeba odpuścić?

To dziwne uczucie, nie sądzicie? Gdy ktoś was krzywdzi, a wy się wstydzicie za niego. Wy wstydzicie się blizn, które ktoś wam uczynił. A czy nie powinien wstydzić się właśnie ten, kto zadawał rany? To naprawdę śmieszne, gorzkie, absurdalnie śmieszne z perspektywy czasu.
Można wtedy nienawidzić. Nienawidzić siebie, swojego kata, nienawidzić świata. I spalać się w tym gniewie. Można całe życie tkwić w tym płomieniu.
Ale to było, Kordian. Prawda? To było. Dzisiaj wróciło...ale musisz to wyrzucić.

Może wyda się to naiwne, może wyda się to za miękkie. Może dziwaczne, może absurdalne. Ale ja jestem naiwny, ja jestem miękki, ja jestem dziwakiem, ja jestem absurdem. Taki gniew tak naprawdę jest cholerną słabością jak dla mnie. Taki gniew nie ma racji bytu.

Kiedy poznałem Ev, moją pierwszą dziewczynę, byłem człowiekiem, który nienawidzi siebie samego. Nienawidzi świata. Umartwia się i wolałby się w ogóle nie urodzić...oddałby za to wszystko. Bo życie za bardzo bolało. Za mocno, za intensywnie. Dlaczego o niej piszę? Ev była podobna do mnie. Byliśmy trochę jak bliźniaki pod tym względem, zamknięte hermetycznie w swojej nienawiści do świata. Pokaleczone i bezpańskie szczeniaki, które mogą przytulić się tylko do siebie. Tak to widzę z perspektywy czasu. Ev miała wspaniałego tatę. I okropną matkę, której nie mogła wybaczyć wielu rzeczy. To jej pierwszej odpowiedziałem na pytanie „co on ci właściwie zrobił”. Jej, w całokształcie. Cała noc opowieści i palenia papierosa od papierosa. Jak się pali to ręce można czymś zająć i się mniej trzęsą. Może dlatego w ogóle zacząłem palić?
Ale będąc z nią widziałem, jak nienawiść, ta prawdziwa, niemożność wybaczenia, jak one niszczą człowieka od środka. Bo widziałem to z boku. I zaczęło mnie to uwierać, może dlatego, że chciałem żeby była szczęśliwa. A nie mogąc wybaczyć matce- nie mogła tego osiągnąć. Pewnie dlatego się rozstaliśmy. Ja przestałem być bezpańskim szczenięciem, przestałem tego chcieć. Chciałem coś zmienić, chciałem przestać się spalać, chciałem nie być już durną ćmą kaleczącą swoją duszę i ciało na miliony sposobów. Chciałem się zmienić i to się stało, powoli, cierpliwie. Nieraz trzeba było obdzierać się ze skóry i stawać przed sobą samym w milczeniu, widzieć ten zakrwawiony ochłap własnej duszy. Ale udało mi się z czasem zmienić, ruszyć z miejsca, wyjść z tej klatki, do której mnie wepchnięto. Mi się udało. A ona nie mogła mi tego wybaczyć. Nie chciała zmian. Ale- nie o Ev tu chodzi.
Wtedy, w tamtym czasie zrozumiałem, że nie pójdę dalej, jeśli kurczowo trzymam się tego całego cierpienia, które w sobie noszę. Bogowie, muszę brzmieć żałośnie. Ale tak wtedy uważałem. Że nie pójdę dalej, jeśli..nie wybaczę.
Jeśli nie wybaczę jemu- i jeśli nie wybaczę sobie.
Pewnych rzeczy nie zapomni się nigdy. Można puścić w niepamięć rany ciała, ale nie można na pewno zapomnieć o ranach na duszy. One tkwią w człowieku głęboko. Nic nie sprawi, że to przestanie istnieć, a człowiek będzie żył, jakby to nigdy nie miało miejsca. Nie da się, po prostu nie da się. Ale to się oddala. Z czasem, z kolejnymi przeżyciami. Z momentem, gdy my dorastamy i możemy być rozsądniejsi.
Pisałem niedawno, że tak naprawdę nie można nikogo obwiniać o spieprzone życie- tylko samych siebie. I nadal tak uważam. Bo jakichkolwiek ran by nam nie zadano, jak wielkie by one nie były i gdzie by one nie tkwiły, można żyć i być szczęśliwym pomimo nich. Tylko trzeba dużo cierpliwości, dużo łagodności i siły. Ale tę siłę można odnaleźć. Ja już ją znalazłem i nawet jeśli na chwilę się zgubiła teraz, tej nocy...nadal tkwi. Tkwi w każdym z nas. Jestem przecież człowiekiem, a ten bywa niezniszczalny.
I może wszystko rozbija się o wybaczenie właśnie. Nie zapomnienie, nie rozgrzeszenie. A głębokie wybaczenie w samym sobie. Temu, kto zrobił krzywdę. Temu, kto udawał, że nic nie widzi. Wybaczenie też temu, kto siedzi w tobie i wstydzi się tego co było, chociaż ten wstyd jest śmieszny.
Wiem, że wielu ludzi powie, że pewnych rzeczy się nie wybacza. Ale nie dbam o to. Ja nie chcę mieć spieprzonego życia. Ja chcę móc iść dalej. Sam w sobie. Dorosłem na tyle.

Jakiś czas temu chciałem nawet znaleźć swojego ojca. Zastanawiałem się, gdzie może być, kim teraz jest po odsiadce. Czy ma trochę ciepła od kogoś. Kim się stał. Czy może się zmienił? Czy jest mu choć trochę...choć trochę przykro? Chciałem z nim porozmawiać, spojrzeć mu w oczy i zapytać, dlaczego. Chciałem zrozumieć, jako dorosły już mężczyzna, a nie przerażone dziecko, chciałem po prostu zrozumieć. Bez żalu, bez zbędnych lamentów, dlaczego- tylko tyle. Miałem wrażenie, że to pomoże pozbyć się resztek tego, co we mnie tkwi. Jedno spojrzenie w oczy. Ale to wszystko było daleko, znalezienie go graniczyło z cudem. To była jednak tylko teoria.
Gdy dowiedziałem się, że teoria może stać się prawdą, stałem się znowu małym chłopcem. Znowu byłem tym przerażonym, pobitym psem dla którego nikt nie ma serca. Pierwszy paniczny odruch ucieczki, wydobycia na światło zagrzebanych, gnijących trupów wspomnień. Pierwszy moment zabolał nadmiernie, gdy coś co było dalekie, znowu stało się bliskim. Nie można mi się dziwić. Nie można się tego wstydzić. Bo czas wstydu minął. Czas tego chłopca, którego jest mi żal, jest tym, co było. Teraz jestem tym, czym jestem. Absurdem, dziwakiem, miękkością i naiwnością. Ale jestem z tym szczęśliwy, zaleczyłem swoje rany, zamieniłem je na blizny, martwe, ale silne strefy, na tyle, na ile potrafiłem. Mogę być z siebie dumny. Mogę, prawda?

A co będzie dalej?
Jak zawsze, czas to pokaże. Ale cokolwiek stanie na mojej drodze, stoję tu i czekam, z pokorą wobec losu. Poradzę sobie. Zawsze sobie poradzę, niezachwiana już wiara. Czasem tylko wiara nam zostaje.
Może to wcale nie był on. Może to tylko wspomnienie, przewidzenie mojej babci, które na chwilę zachwiało naszym stabilnym w tym momencie światem.
A może to on i może trzeba będzie stawić temu czoła. Może pewnego dnia na ulicy tego miasta, w którym się wszystko dokonało, może będę musiał spojrzeć w te oczy, tak podobne do moich. I może powiem po prostu, że już nie mam tego za złe, chociaż czasami boję się spać przez swoje koszmary, przez to, że w nich wracam do tamtych dni. Może powiem, że żyję już jakby obok tego. Za szybą.
Może.

Bez skóry, pośród burzy,
pod tymi łzami, mury legną w gruzach.
A wąż jest zatopiony już i gdy patrzę w jego oczy,
mój strach zaczyna blednąć
przypominając sobie wszystkie chwile w których
mogłem płakać.
Powinienem płakać.

I gdy mury legną w gruzach i gdy patrzę w oczy twoje
mój strach zaczyna niknąć, gdy przypomnę sobie wszystkie chwile,
gdy umierałem.
I umrę.
W porządku.

Nie dbam o to„

* Wszystkie fragmenty pochodzą z tekstu piosenki Toola, „H”. Tekst nie jest oczywisty, można odbierać go na miliony sposobów. Jednak, w jednym z wywiadów, James Maynard Keenan, autor tych słów, napomknął, że jest to piosenka o macierzyństwie. Skierowana do jego matki, z którą, łagodnie mówiąc, nie miał najlepszych relacji.



Mówili że nieszczęścia chodzą parami. Kłamali. One biegają stadami. Tyle czasu był spokój i nagle, wszystko kurwa naraz. Za dużo myśli, powrotów do przeszłości.
Chyba trochę się zgubiłem. Nie wiem, co czuć, co myśleć. Nie wiem, czy jestem zły, zmęczony czy przerażony. Czy może wszystko jest w porządku.
Chyba potrzebuję trochę odpoczynku. Chyba potrzebuję też przytulenia przez życie, powiedzenia, że będzie dobrze. Bo będzie. Mam chyba bezgraniczną wiarę. Nigdy nie lubiłem ograniczeń, cóż. Teraz toniesz...ale tonąc uczysz się pływać. I wiem, że to wszystko żałosne...ale pisanie to dobra terapia. A trochę ekshibicjonizmu emocjonalnego, być może, też mi się należy.
Ironicznie powiem, że w życiu nie można się nudzić. Raz na parę lat musi zdarzyć się coś, co przykłada brutalnie mentalną pięść do mojego nosa, rozkrwawia na nowo. Tym razem jest to uderzenie innego rodzaju. Może najgorsze z możliwych. Może to tylko kolejny sprawdzian.
Ale, jakby nie było, z tym trzeba jakoś iść dalej. Zmusić się, żeby przełknąć tą krew.
Inaczej wcale nie będzie w porządku.

Inaczej umrę.  

poniedziałek, 24 lutego 2014

po prostu-oddychaj!

-Boże, jak ja nienawidzę poniedziałków!- wykrzyknęła od progu średnia z moich sióstr, zamaszyście opadając na krzesło w kuchni. Zamarłem z widelcem w dłoni. Oho, zbliża się niezła litania, pomyślałem. Oho, będzie groźnie.
Żeby zrozumieć moje podejście do jednego tylko, wyrzuconego z prędkością karabinu AK47 ( i to dobrze nasmarowanego!) zdania- trzeba by Idę, bowiem tak ma na imię, poznać. To najbardziej ekspresywna emocjonalnie istota, jaką znam. Na nasze nieszczęście emocje te często są skrajne, bywają mroczne i gniewne. Ida jest też przy okazji złośliwa i arogancka. Jej domowe przezwisko, Koza tudzież Smoczyca, mówi chyba samo za siebie. Uwierzcie, Królik nie ma szans w starciu z nią. Chyba, że znowu kajdankami przypnie ją do kaloryfera...ale to dłuższe rodzinne anegdotki. Oczywiście, Ida jest też niezwykle kochanym stworzonkiem. Ale w tym momencie naprawdę wolałem udawać niewidzialny wręcz dla oka cyklonu posąg, do którego Ida mogła wylewać swoje żale.
Naprawdę, nienawidzę poniedziałków! Znowu pokłóciłam się z profesorem R., na pewno uleje mnie w letniej sesji. W ogóle to jest mi źle, jest mi tak, tak...-Ida wylewała na mnie pomyje z czary swojej goryczy. To, co zwykle. Słuchałem jednym uchem, wypuszczałem drugim, bardziej skupiając się a cudownych krokietach z mięsem, które zrobiła dzisiaj Sisi na obiad.
Bla bla bla....
-...i w ogóle to źle mi się oddychać, miałam wrażenie, że mi za duszno, otwierałam okno i nic. Nie mogłam spać przez to całą noc!- wychwycił z Idusiowych żalów radar moich niedorozwiniętych jak na Królika uszu.
-Oddysafthtrhy?- powiedziałem z nieskrywanym zainteresowaniem i ustami pełnymi krokieta.
-Hę? Mógłbyś chociaż nie mówić z pełną buzią!
Przełknąłem posłusznie.
-No, pytam się, czy masz problem z oddychaniem.
-Czy ty mnie w ogóle słuchałeś?!
-Oczywiście! -zapewniłem solennie w obawie przed zrobieniem mi z dupy jesieni średniowiecza.- Słuchałem cię Iduś, słuchałem. I mam wrażenie, że mam rozwiązanie na wszystkie twoje problemy!

W mózgu bowiem już uaktywnił mi się pełen system skojarzeń jak to zwykle bywa. Mój mózg pracuje nieraz bowiem na całkiem nieracjonalnych zasadach.

Nie wydaje wam się czasem, że zbyt wielu ludzi mówiąc o tym „jak mi źle” skupia się tylko na swoim sercu, psychice, zapominając całkowicie o ciele? Może też wielu wydać się dziwne, ale moim zdaniem nie można oddzielić ciała od duszy, są jednym i występuje między nimi niezaprzeczalny związek.
Gdy choruję, nie mogę oddychać przez zatkany nos- jest mi źle. Chce się płakać, gdy bolą złamane kości. Przechodzimy, gdy jesteśmy zdrowymi zazwyczaj ludźmi, pewien okres chwilowej chandry, załamania wiary w siebie. Gdy w ciele coś nie gra, staje się anormalne wobec tego, co mamy na co dzień, zaburzona zostaje pewna równowaga, zaczyna boleć i dusza. Wtedy wylewamy najwięcej łez.
W drugą stronę działa to tak samo. Każdy jest w stanie chyba wymienić objawy chwilowej nerwicy przed egzaminem na uczelni, egzaminem na prawo jazdy, rozmową kwalifikacyjną.... Wpływ stresu psychicznego na ciało wydaje się oczywisty. Każdego kiedyś bolał brzuch przed publicznym wystąpieniem, trzęsły mu się ręce przed poznaniem teściów czy zaproszeniem tej ładnej Kaśki z drugiej grupy na randkę.
Czasem owe „objawy” mogą się pogłębić. Na pewno każdemu z was obiło się o uszy takie określenie ja „choroby psychosomatyczne”. Czasem to wymyślone schorzenie, czasem coś poważniejszego-jak astma oskrzelowa czy choroba niedokrwienna serca. Tu dopiero widać, jak wielki jest związek ciała i psychiki.
Może w ogóle, jest to złe określenie- związek? Bo jak może być związane coś, co nigdy nie było podzielne? Zauważyłem, że w naszym świecie mamy pewną tendencję do rozdrabniania człowieka na małe elementy, z których ma się składać w całość. Może za bardzo do głowy wbiła nam się teoria atomowa materii i przekładamy ją na inne dziedziny życia. Bo mamy psyche i somę, mamy świadomość biologiczną, społeczną, emocjonalną. Miliony rodzajów inteligencji. Jedne mówią o tym, inne świadczą o tym i czasem się wykluczają w jednej istocie. A tak naprawdę- przecież ty, ja, jako jednostki jesteśmy spójną całością.
Za bardzo widzimy siebie w kawałkach- i może dlatego nie dostrzegamy czasem jakiegoś problemu całościowo?
Jakiś czas temu, po atakach antypsychiatrów na instytucje totalne, zauważono ten problem właśnie w dziedzinie o bardzo kruchych podstawach- w, jak łatwo się można domyślić, psychiatrii. O niej napiszę kiedy indziej, ale ważne jest, że w wielu ośrodkach ( pomińmy nasz zaścianek, dobrze?) „lekarze biologiści”, tak ich nazwijmy, zaczęli współpracować z lekarzami-humanistami. Zaczęto postrzegać pacjenta z problemem depresji czy schizofrenii nie jako zaburzonego stricte fizjologicznie, czy zaburzonego przez wychowanie, społeczeństwo, a więc czynniki humanistyczne- zaczęto go widzieć jako spójną całość wielu czynników, które mogły doprowadzić do jego cierpienia. Zaczęto go leczyć nie tylko ogłupiającymi lekami, które miały na nowo „ustawić” pracę mózgu, ale wdrożono też arteterapię, metody psychologiczne, nie tylko lekarskie. Czy nie jest to inspirujące?
Gdybyśmy ze swoimi żalami i jęczybuleniem skupili się czasem na całości, a nie małym fragmencie- czy nie byłoby nam nieraz lepiej? Czy nie możemy spróbować tak pomóc sami sobie?
Wielu lekarzy w szpitalach zapomina, jak cenna jest psychika w leczeniu. Wielu ludzi zapomina, jak ważne jest ciało dla ich własnej psychiki. Gubimy się w gąszczu rozdrobnień, które ktoś, tworząc naukę zastosował dla, wówczas, ułatwienia. Gubimy się w sobie. Pewnie też dlatego, że nie umiemy rozmawiać z sobą. Bo rozmowa z sobą to nie tylko rozmowa we własnej głowie, myślami, podczas pisania wiersza czy bezsennej nocy. Rozmowa z sobą w całokształcie to też rozmowa z tą stroną fizyczną swojego JA. Namacalną, materialną.

Jakiś czas temu, co nie jest żadną tajemnicą, nienawidziłem swojego ciała Może kiedyś wspomnę o tym szerzej, no ale...nie lubiliśmy się za bardzo. I nie chodzi już o kompleksy. Lubiłem swoje ciało katować. Dręczyć, zamęczać – w niezbyt racjonalny i zdrowy sposób. A potem doszedłem do pewnych spraw w swojej głowie...i zacząłem doceniać właśnie aspekt ciała. Może to przez rzucanie palenia, poczucie, że zmęczenie fizyczne jest lepsze niż dręczenie kolejnymi nakłuciami. Może przez to, że zacząłem biegać swoje 10 km wokół jeziora dzień w dzień. A może przez rozpoczęcie ćwiczeń jogi, wiele lat temu, ćwiczeń, które ćwiczeniami tylko nie są, a są głębszą filozofią.

Joga, która nauczyła mnie prawdziwego, a nie sztucznego oddechu, otworzyła się we mnie ową świadomość na własne ciało. Tak, wiele temu zawdzięczam. I nie będę się tu zagłębiał w rodzaje jogi, medytacji..bo to w tej chwili nie ma znaczenia.
Chodzi o to, że potrzebuję, jak każdy człowiek, by moje ciało czuło się doborze. A jest w tym wymagające ( czy twoje również?). Na co dzień ciało przecież odbiera oczywiste ataki. Wrzucamy w nie śmieci. Nasz kręgosłup dźwiga całe jestestwo, a potem w nocy płacze z bólu, gdy wreszcie położysz się na wznak. Część materialna jest dręczona w naszym świecie, przez co cierpi dusza psychika, nazwij ją jak chcesz. Czytaliście kiedyś o pamięci tkankowej, o pamięci ciała? Tej, która tak bardzo uwidacznia się po przeszczepach serca?Gdzie jest dusza, skoro wspomnienia zaklęte w sercu dawcy przechodzą przed oczami biorcy? Gdzie znajdziesz siedlisko psychiki? Powiesz- mózg i o jego higienę trzeba dbać? Mózg, a więc nerwy…całe twoje ciało je posiada. Nie można określić siedliska duszy. Mi zawsze wydawało się, że materia i energia, którą duszą można nazwać, przenikają się w każdej komórce mojego ciała. „Materia jest tylko zmagazynowaną energią, zapadnią podniebienia wszechświata. Energia to tylko rozproszona materia, budulec języka wszechświata”. Gdy umiera jedna komórka, umiera część mnie, mojej duszy? A owszem. Ale ja w całokształcie istnieję nadal, gdyż więcej „ja” przetrwało. Ale to filozoficzne gdybanie, które na stornach tego bloga pewnie będzie miało jeszcze miejsce. Chodzi mi o to, że ciało jest duszą. A my o nim zapominamy. Karmimy często aspekt energii książkami, muzyką, emocjami. A zapominamy o ciele, nazywając je tylko naczyniem.
Naczynie nie byłoby samo w sobie tak ważne.
Wiecie, gdy się to czuje? Gdy zaczyna się naprawdę oddychać. Oddech to życie- jogini mają tutaj rację. A my zapominamy o życiu, żyjąc. Oddech uznajcie tutaj za wielką metaforę.
Jako dzieci oddychaliśmy głęboko, przeponowo. Nie zastanawiają się nad tym. Z czasem tracimy naturalną dziecięcą swobodę oddychania, ograniczając tym samym swój potencjał, jakość życia. Zaczynamy spłycać nasz oddech, siedzimy zgarbieni, nie pozwalając naszym płucom do końca się wypełnić. Zapominamy że oddech oznaczał dla wielu życie. "Oddech to życie. Dobrze oddychaj to długo pożyjesz na tym świecie” –tak mówi stare sanskrycie przysłowie. Tak szczerze- kiedy ostatnio odetchnąłeś „pełną piersią”, czytelniku? Nie mówię o nerwowym wzdychaniu. Mówię o prawdziwym oddechu. Tym, który wypełnia cię światłem świata i spokojem.
Wielu ludzi twierdzi, że to oddech właśnie jest tym, co łączy ciało i umysł. Łączy psychę z somą. Nazwy nie są tu ważne. Nawet biologicznie patrząc- czy to nie tlen i przemiany chemiczne na mitochondriach każdej komórki nie są tym, co sprawia magiczną iskrę życia, duszy? Czy to tu energia i materia nie są łączone właśnie? Mi wydaje się, że właśnie tak jest. A jeśli nie oddychamy w pełni, jeśli któryś z elementów nie zostanie wytrącony z równowagi- czy nie zaburzą się wszystkie pozostałe? Stale chodzimy niedotlenieni. Serce pracuje, mózg się „odżywia”- ale to nadal mało. Może gdybyśmy oddychali bardziej, świadomi- stalibyśmy się bardziej świadomi swojego życia? Może oddech jest sposobem na rozmowę z własnym ciałem, do którego często nie możemy dotrzeć? Przecież- oddechem tak często nadal, choć już nie jesteśmy dziećmi, wyrażamy swoją duszę. Przyspieszony oddech w lęku, mówi wam to coś? Spazmatyczne łapanie powietrza w cierpieniu. Wymieniać można dalej. Bez końca.
Zaczynamy życie oddechem- i wraz z nim je kończymy. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak nawet w naszej kulturze oddech jest głęboko zakorzeniony, choć- przykryty kurzem. Kultury wschodnie nieraz bardziej zdają sobie z tego sprawę.
Oddech jest najważniejszą siłą regulującą bieg naszego życia. W istocie oddech jest samym życiem. Dlatego ci którzy ignorują tajemnicę oddechu (…) pozbawiają się podstawowej znajomości życia, tak z punktu widzenia nauki, jak i duchowego wglądu.. Albo człowiek posiada kontrolę nad oddechem (..) a tym samym pełną władzę nad nieznanym, albo też uzależniony jest niewolniczo od tej życiodajnej, acz nieujarzmionej siły.”- jak mówi suficki mistrz Hidayat Inayat Khan.
Może zatem, jeśli chcemy dogadać się z sobą najpierw nauczmy się oddychać? Pełną piersią. Może to byłby dobry początek, by żyć w całości? Jak płuca wypełnią się całkowicie, życie dociera do umysłu. Do każdego aspektu duszy, w każdej komórce ciała.
Nie namawiam każdego na ćwiczenie jogi, choć ona opiera się na filozofii oddechu, nie o to mi chodzi. ( chociaż, może jako jej instruktor, powinienem? Otworzę własny biznes, co wy na to?) Każdy może znaleźć inny, swój własny sposób na oddech. Mi pasuje ten, dogłębny.
Raczej-po prostu nieraz warto zwrócić uwagę na swoje ciało, swoją energię zaklętą w każdej komórce. I pozwolić jej żyć samodzielnie tak, by samemu być spójną całością. Nauczyć się oddychać po swojemu. Głęboko, z namaszczeniem. Kiedyś wszyscy odejdziemy, nasze ciało, energia która w nas tkwi- rozproszy się( i nie chodzi mi o życie po śmierci, a aspekt energetyczny każdej istoty żywej)- ale czy nie warto do tej pory cieszyć się tym, że można po prostu oddychać? Oddychać, dzięki temu kochać, cieszyć się, chociaż przez chwilę.
Życie nie jest takie trudne, nie jest rozdrobnione na miliony ciężkich dróżek. Sami je niepotrzebnie komplikujemy. I nawet jeśli jest nieraz źle, tak jak teraz mi- jest wyjście.
Po prostu oddychaj. Tyle starczy, żeby sobie poradzić. Ze wszystkim. Tylko trzeba umieć złapać ten właściwy oddech, jak wiatr w żagle. Oddech w płuca. Powiewy powietrza w duszy, oddech czyjejś obecności, oddech miłości. To wszystko razem, oddech ciała, duszy- powoduje, że starczy po prostu oddychać. Jeśli się tego nauczysz.

...a teraz Ida, możesz otworzyć oczy. Czujesz, jak twoje ciało jest zrelaksowane?
Odpowiedziała mi cisza. Od pół godziny uczyłem swoją siostrę oddechu przeponowego, teraz mieliśmy przejść do kolejnej części „zajęć”
-Ida?Ida?!
Wstałem zaniepokojony z pozycji lotosu.
Zasnęła! Moja nerwowa siostra, zamiast relaksować się i pogłębiać świadomość własnego ciała przez oddech zasnęła. Cóż. Chyba dla nerwowej Idusi najlepszym instruktorem nie byłem. Ale..jakby nie było- zrelaksowała się, prawda? Może odeśpi tę straszliwą, bezsenną noc. Dobre i to. Miejmy nadzieję, obudzi się z radosnym uśmiechem i nie będę musiał się bronić, znowu przykuwając ją do kaloryfera. Miejmy nadzieję, że nie będzie miała żądzy mordu za to, że zasnęła na podłodze. Przecież wychodząc z jej pokoju, okryłem ją kocykiem!


(tak na podsumowanie, chociaż wydźwięk piosenki troszkę inny..mam ochotę na PJ i nie zawaham się tego użyć!)


Tak, rozumiem
Każde życie musi się skończyć
kiedy tak siedzimy sami
Wiem, że pewnego dnia musimy odejść

Oh jaki ze mnie szczęściarz
Mogę zliczyć na palcach obu rąk
Tych, których kocham
Niektórzy mają tylko tego jednego
Inni nie mają nikogo

Zostań ze mną
Po prostu oddychajmy

A tak na koniec- nie mieliście wrażenia, czytając o głębokim oddechu, ze brakuje wam tlenu? Jeśli tak- to znaczy, że wasze ciało i dusza jednak sobie o nim przypominają. Warto to przemyśleć.

"Świadomość oddechu i panowanie nad nim sprzyja zdrowiu nie tylko fizycznemu lecz również psychicznemu, emocjonalnemu i duchowemu. Kiedy przychodzimy na świat pierwszą naszą czynnością jest zaczerpnięcie oddechu a kiedy umieramy ostatnią czynnością jest wydech. Oddech nie należy do nas i nie polega tylko na pobieraniu tlenu z atmosfery. To siła życiowa przenikająca wszechświat, a my stanowimy część tego oddychania"- Deepak Chopra

niedziela, 23 lutego 2014

egocentryczna garść informacji czyli wymuszona spowiedź dziwoląga

Zauważyliście, że na tej stronie zrobiło się jakoś...ponuro? Tak, też właśnie mam takie wrażenie. A bycie wiecznie poważnym i ponurym raczej nie leży w mojej naturze. Dlatego, teraz możemy pośmiać się ze mnie. Co wy na to? Przedstawiam wam garść dziwnych, śmiesznych bądź żenujących faktów o mnie. Są one owocem wczorajszej wymuszonej „spowiedzi” wśród znajomych w barze. Nigdy nie grajcie w gry towarzyskie typu „prawda czy wyzwanie”. Bywają niebezpieczne dla reputacji i zdrowia.
Jako że zostałem zmuszony też do upublicznienia spowiedzi na blogu ( dzięki, Fridel, zawsze mogę na ciebie liczyć!) ...zaczynajmy.

1. Nienawidzę się golić. Najgorsze jest to, że zarost rośnie w 3 etapach, co kiedyś odkrył mój znajomy, Adaś. Pierwszy etap jest niewinny, to te kilka godzin po goleniu, nikomu niewadzący, chyba, że komuś przeszkadza drapanie jak się faceta obcałowuje. Z tym nie mam problemu, nikt mnie póki co za drapanie nie gani, jedynie jedna z moich znajomych ma nieraz radochę jak się spije i drapie się policzkiem o policzek. Ale ale, przejdźmy do drugiego etapu. W tym dochodzimy już do wniosku, że coś z tym zarostem trzeba by zrobić. Jest to czas końca pierwszego tygodnia i jest to czas decydujący. Bo jeśli nie zmotywujemy się do pozbycia włosów z twarzy, to zaczyna się etap trzeci. Najgorszy. Bo w tym etapie faceta- i także mnie- nachodzi myśl, że całkiem nieźle mu z brodą. Nie warto się golić, bo pozacina się człowiek tylko brzytwą, próbując przebić się przez ten gąszcz. W tym momencie naprawdę ciężko jest przemóc się do golenia. Do momentu, aż nie wygląda się jak wychudzony beduin tudzież indianiec ( to w moim przypadku) i ludzie wciskają ci drobne na ulicy myśląc, że jesteś żulem.

2. A propos golenia jeszcze, pozbywałem się raz zarostu za pomocą... noża bojowego. W domu nic innego nie nadawało się bowiem do golenia twarzy. Teraz już mam swoją brzytwę. Na szczęście. Bo z moim pechem to jeszcze bym sobie gardło poderżnął nieopatrznie.

3. Moją największą fobią w życiu jest lęk przed wszelkiego rodzaju lalkami. Parę lat temu nie wszedłbym do żadnego sklepu, w którym na wystawie są manekiny- bo je też zaliczam, może błędnie, do lalek. Dziś panikuję tylko histerycznie gdy taka porcelanowa laleczka jest ze mną w jednym pokoju. Da się z tym żyć.

4. Druga fobia? Pomalowane paznokcie i tipsy. Jestem przeczulony na wszelkiego rodzaju dotyk, a jako skrzypek mam obsesję na punkcie dłoni. Połączenie? Tragiczne. Niech żadna kobieta, ani tym bardziej mężczyzna ( sic!), nie wyobraża sobie, że może się do jakiegokolwiek kawałka mojego ciała zbliżyć z pomalowanymi paznokciami albo tym bardziej z tipsami. Krwawej czerwieni która zdobi płytkę paznokcia mówimy zdecydowane NIE!

5. Często daję się podpuścić i wchodzę przez to w dziwne zakłady. Przegrałem już na miliony dziwnych sposobów, płacąc za to najsroższymi karami. Między innymi depilacją pach za pomocą wosku. Do dziś po necie krąży gdzieś film, w którym jeden z kumpli z zespołu mnie trzyma, drugi depiluje, a ja wyję w jak zarzynany prosiak. Aż się dziwię, że tam nigdzie krwi nie było, naprawdę. Szacunek dla kobiet za wszelką depilację. I serio, nie musicie tego robić, to barbarzyństwo.

6. Innym razem przez przegrany zakład musiałem przebrać się w sukienki mojej znajomej i tak paradować po Poznaniu. Cieszę się, że wszyscy przeciwnicy „dżender” byli chyba wówczas przed tv. Zwłaszcza ci smutni, ale bardzo troskliwy chłopcy, którzy często pytają się, czy mam jakiś problem.

7. Kontynuując jeszcze temat przebierania się za kobiety, zostałem też pomalowany i przebrany do spektaklu pewnego razu. Znów- szacunek dla kobiet, że chce wam się malować. A potem to zmywać. Ten szacunek jednak nie zmienia faktu, że, pozwolę sobie na cytat, „Byłbym zajebistą drag qeen z tymi swoimi delikatnymi rysami i długimi włosami!”. Super. Tego właśnie wtedy moja męskość potrzebowała, nie sądzicie? Tym bardziej, że często muszę się odganiać od kobiecych pragnień pomalowania moich rzęs. Na serio, co jest z wami-albo ze mną- nie tak?

8. Mam talent do pakowania się w sytuacje obrzydliwe. Już raz pijana siostra narzygała mi do kaptura bluzy, jak odwoziłem ją z imprezy. Zresztą, zostałem obrzygany niezliczoną ilość razy. Byłem obsikany przez psa i przez człowieka ( nawet nie pytajcie). Dostałem pieluchą w twarz. Nie, pielucha nie zawierała niestety tylko moczu, a moja starsza siostra za to przez rok kupowała mi dodatkowe ciasto na deser w soboty. Pokuta, rzecz jasna.
Wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Mi te obrzydliwości nie przeszkadzają. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym powiedział, że jest mi niedobrze. Jeśli kot zrzyga się w domu, zawsze ja to sprzątam. Bo mnie to nie rusza. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy nie przesadzam z nieszanowaniem konwenansów, jeśli chodzi o obrzydliwości. Coś tu jest nie halo.

9. Miałem 5 kolczyków w języku, bo byłem ciekaw, ile się na nim zmieści. W sensie, jak długi mam język. Dało radę 5 właśnie. Mam wrażenie, że tylko troszkę a mógłbym lizać sobie uszy jak żyrafa. Jednak moje dziwaczne przygody z nakłuwaniem ciała i robieniem kolczyków nie na tym się kończą ( większość, w tym wszystkie na języku i tunele robiłem sobie sam. Ufam swojej ręce). Miałem też sutek przekłuty na imprezie agrafkami. Nie, nie byłem pijany. Za to moja ex dziewczyna-była. Wiecie, że sutek prawie nie krwawi?

10. Swojego czasu pracowałem ze zwłokami. Czy dziwnie zabrzmi, jak powiem, że tak, naprawdę lubiłem tą pracę?

11. Zaplątałem się kiedyś w swoje nogi. Nie, to nie jest żart. Ćwiczenie jogi może być niebezpieczne, jeśli chce się za dużo naraz. A potem człowiek czeka na ratunek przez 3 godziny, drętwiejąc coraz bardziej i zastanawiając się, jak wysoko konieczna będzie amputacja nogi. I tak dodatkowo a porpo nóg jeszcze, miałem przestrzeloną stopę strzałą z łuku. Nawet niedawno. Ilu ludzi może się tym pochwalić? Mówiłem już, że mam niezwykłego pecha?

12. Należę do gatunku tzw. wstydliwych facetów. Jeśli jesteście tylko osobami czytającymi mnie, nie znającymi osobiście, nie zauważycie tego. Ale na początku naprawdę mało mówię, nie wiem gdzie oczy podziać i w ogóle się boję. Wstydzę się, po prostu. Jeden z jaskrawych przykładów mojej wstydliwości? Kiedyś z chłopakami z zespołu graliśmy koncert, parę lat temu. Lato, upał, Królik więc zdejmuje sobie koszulkę. Wszystko spoko, dopóki jakaś dziewczyna pod sceną jak nie wrzaśnie „Kordian ( zawołała inaczej troszkę, ale to niech pozostanie do mojej wiadomości) chcę cię zerżnąć, tu teraz!”. Zwykły żart. Speszył mnie tak bardzo, że uciekłem ze sceny pod pretekstem tego, że muszę się napić.

13. Wśród moich znajomych krąży legenda, że wszystkie ryczące 40-stki mają do mnie słabość. Niestety, muszę się z tym zgodzić. Dlaczego tak jest? Jestem ostatnią osobą, która może wiedzieć. Nawet, gdyby marzył mi się przygodny seks z milfem ( a nie marzy mi się!), w świetle mojej wstydliwości, macanie po kroczu przez podpitą „gorącą mamuśkę” nie jest mile. O nie.

14. Nie można się ze mną nudzić w łóżku. I nie chodzi tu o jakieś fantastyczne wyczyny seksualne. Jestem po prostu niereformowalnym lunatykiem. Śpię bardzo krótko i bardzo głęboko, nie można mnie dobudzić. Zwłaszcza, gdy wpadnę w swój trans jak z horroru. Nocując u mnie można się przerazić, gdy stoję nad łóżkiem, z osobą błogo śpiącą w nim,  z patelnią w ręce( nie pytajcie, dlaczego patelnia, spałem!) wpatrując się w was jak jakiś upiór ( znajoma mojej siostry wpadła w histerię jak mnie zobaczyła, nie dziwię się wcale). Czasem mogę próbować „pomagać wstać” i wynoszę człowieka z łóżka. Moja była dziewczyna podbiła mi nawet za to oko w akcie zaspania, gdy przeniosłem ją na podłogę. Stałym numerem są bójki z materacem i gadanie przez sen. Chcesz się czegoś ode mnie dowiedzieć? Porozmawiaj ze mną jak śpię. Dlatego nie mogę kłamać, potem każdy może to wykorzystać.

15. Boję się, że umrę kiedyś z powodu ataku histerycznego śmiechu, jak ten facet w USA. Potrafię śmiać się przez 20 minut bez przerwy, tarzając się po podłodze, ziemi, gdziekolwiek niczym hiena. Mój śmiech był wielokrotnie nagrywany jako poprawiacz humoru. Nie wiem, komukolwiek rżenie hienoosła może poprawiać humor, no ale ja się nie wtrącam. Ataki mojego śmiechu mogą osobie niezorientowanej skojarzyć się z atakiem padaczkowym, ale spokojnie- mi po prostu jest często bardzo wesoło.



Pośmiali się? Tak? To starczy na dzisiaj ( mam nadzieję Fridel, że i tobie wystarczy i nie przegram kolejnego zakładu, wyznania, zwał jak zwał. ). Na koniec niech będzie coś...dziwnego, skoro dziwne fakty tutaj padły.


  

sobota, 22 lutego 2014

"życie pierdoli nas wszystkich"- Kurt Cobain


Gdy patrzę na to, jak dzisiaj zachowywała się moja siostra, nieodparcie mam wrażenie, że słusznie powiedziano, że bezczynność jest najgorszym wrogiem naszej psychiki. Musimy coś robić, działać. Możesz siedzieć jakiś czas w domu, odpoczywać, lenić się, czytać książki i oglądać filmy. Ale czy znasz kogoś, kto by mógł tak wiecznie? Ja osobiście chyba nie. Muszę działać. Muszę a zrobić coś do pracy, a to mieć kolejny deadline, a to lecieć znowu na próbę a to pobiegać, załatwić coś za kogoś, muszę mieć coś na głowię. Błogostan nie dla mnie. Bo może w bezczynności rodzi się desperacja?
Głupie myśli przychodzą ci do głowy wtedy, gdy nie masz prawdziwych problemów. Coś w tym chyba jest. Nie mówię że tylko wtedy...ale tak obok tego. Taka naturalna indukcja. Bo jednak gdy nie mamy czasu, stale pracujemy, biegamy po uczelni, wieczory spędzamy w rozluźnieniu, gdy mamy problemy typu muszę mieć za co utrzymać rodzinę, muszę pomóc przyjaciołom w tym i w tym, muszę się zastanowić co zrobić na obiad, muszę pomóc im w tym i w tym, martwię się o tego i o tego, nie mamy tylu głupich myśli. Bo mamy jednak konkrety.

Konkrety pozwalają na działanie, nie na smęcenie. Nie znoszę problemów wymyślanych, bo nic na nie nie poradzę. Nie chodzi mi o to, że ten problem z głowy nie istnieje. Nie chodzi mi o to, ze to bzdurna rzecz, wyssane z palca, weź się dziecko ucisz. Bynajmniej. Chodzi mi o to, że ja nic nie mogę z nim zrobić, u kogoś. Dlatego to mnie irytuje. Mogę tylko pocieszać, a to mało. Bo nawet pocieszać nie umiem.

Może M. ostatnimi czasy ma rację, może nieraz trzeba spojrzeć na życie wprost, nie gloryfikować o jeny jak to boli, ja biedny, serce złamane, co ja pocznę teraz z tym i tym, o jeny umrę samotny i zjedzą mnie moje koty, tylko trzeba żyć wprost. Nie rozważać wszystkiego analizować, załamując się tym. Nauczył się póki prozac działa. Dobre i to.
Nie, nie chodzi mi o gdybania filozoficzne, o rozważania o życiu po śmierci, tylko to uporczywe szukanie wielkiego sensu. Sensu siebie, sensu swojej porypanej egzystencji, wielkich rzeczy podczas gdy wszystko składa się z tak naprawdę drobnych gówien.
A co jeśli wielkiego sensu, powiem obrazoburczo, nie ma i musisz sobie po prostu sam nadać sens, sam sobie nadać cel? A co jeśli ten cel nie jest niczym więcej niż kolejnym dniem i realizacja pewnych planów, to co, masz zmarnować życie na gdybanie? Może celem jest właśnie pozbycie się gdybania, może ja i ty istniejemy tylko po to, by spełniać fizjologię dla genów a przy tym garstka myśli, emocji, wytwarzanych przez hormony, czyli znowu wszystko fizjologia, fizjologia, fizjologia. Może jesteśmy tu dla jedzenia i seksu, może nie jesteśmy po nic, ale czy to ma znaczenie? Czasem odrobina niemyślenia, bycia idiotą, odrobina nie szukania pomaga.
Może odrobiny hedonizmu trzeba? Oho, oburzcie się o to.
Mówię zdecydowane nie malkontenctwu.

Dawno odkryłem, że wbrew temu, co nieraz mówimy, nie każdy dzień jest taki sam, wszystko co chwilę jest inne, można się tym zachwycać, nauczyłem się, że śmierć i choroby są tak blisko, że po co ja mam marnować czas, wszystkie zmienne, wszystkie dni na zamartwianie, gdybanie, a może lepiej, gdy zrobię tak? Po co, skoro mam miliony wersji alternatywnych i chcę po prostu umrzeć zadowolony, że przeżyłem te wszystkie wyskoki, które chciałem.
"Wspomnieniami możesz obdzielić i z 10 ludzi" jak mówi Kaśka moja. Tymi dobrymi i tymi złymi.  I dobrze. Dobrze, że ja je mam, bo ja ich nie marnuję, nie rozdrapuję, tylko umiejętnie odkurzam i napędzam się na dalszą drogę. Wbrew temu, co wielu sądzi, zwłaszcza po tym, co napisałem wczoraj. Bo jasne, czasem coś boli. Ale żyjemy dalej i to jest sednem wszystkiego.

Owszem, nie zawsze jest kolorowo, to nic, że kolor sami nadajemy, możemy go poszukać, ale często nam się nie chce, twierdzimy, że nie umiemy,to nic, że czasem płaczemy, że ból przypomina nam o życiu jak stare dobre samobójcze blizny ( ech, najukochańsze przyjaciółki!), to nic że właśnie umiejętność cierpienia jeszcze choć trochę odróżnia cię od kurczaka w zamrażalniku. To nic. To nic, że siedzisz ze zwieszoną głową, zamiast zaakceptować nieraz, że życie, jak mawiał Kurt Cobain, jebie nas wszystkich równo.

Wiem, że po tamtym poście wygląda, jakbym się nad sobą może roztkliwiał. Może się wydawać, że „przeszedłem dużo” ( nie, nie piję tu do nikogo, po prostu często to już słyszałem). Można mówić, że ktoś przetrwał więcej, ktoś mniej.
A tak serio?
Nie ma w tym równych i równiejszych, wszyscy dostają po dupie wedle odporności, tylko nie każdy tą odporność umie znaleźć. A może niektórzy byli pierdoleni za mało? Może dlatego nadal raczkują, nie umieją się kochać z życiem, bo przecież w sypialni powinno się być prawdziwą dziwką, kurwą gotową na wszystko, więc dlaczego nie robisz tego w sypialni życia, pytam się? Dlaczego, skoro i tak żyjesz, skoro i tak rżniesz się ostro jęcząc "przestań! " lub "pieprz mnie mocniej!" ze swoim istnieniem, dlaczego, ja się ciebie właśnie pytam, dlaczego nie zdecydujesz się na wszystko, nie zapomnisz się na moment, tylko orgazm masz sztuczny?
Mnie sztuczny orgazm nie zachwyca, nie zadowala, ponoć u mężczyzny jest nawet niemożliwy. Ale nawet w teorii nie zachwycał mnie nigdy, dlatego rżnąć się będę na całego, żyjąc i idąc przed siebie, przez swoje własne małe cele, nie szukając niczego wielkiego i górolotnego, bo zmysłowość i pożądanie dla życia, które mam, mi wystarcza. Pogdybać mogę, ale wiem, panie Arystoteles, panie Nietzsche, panie Schopenhauer, że to wszystko, te wszystkie wielkie słowa i definicje to mrzonki, bo za dużo mam oczu, za dużo spojrzeń, leży moje ciało rżnięte na wielu płaszczyznach i nie chce z nich zejść, dlatego leżeć będzie, tu będzie rozważać o tym, tu o tym, tu mówić o głupotach a w całości żyć.

Może za dużo razy życie mnie bezcześciło, gwałciło zbiorowo nawet i nauczyłem się z nim współżyć jak dobry kochanek z uwagą, jaka każdej kochance się należy. Nauczyło mnie to pierdolenie na wskroś nie szukać wad jej wyglądu, bo co tam, małe znamię u kochanki, przecież nie odbiera jej zdolności zadawania mi rozkoszy. Bo życie jest rozkoszą, moi państwo.



Stałem się dziwką idealną panie Cobain, jebanym non stop żigolakiem. I tego mi się póki co nie odbierze. Stałem się „męską kurwą życia” i jest mi z tym dobrze, jest mi dobrze z tym, że każdy upadek wzmacnia i nie zamartwiam się „o jeju jak mi źle, o jeju jaka ja nieszczęsny, co ja pocznę”. Jak długo? Okaże się. Każdy w końcu nawet po dobrym orgazmie, po wielu pod rząd się zmęczy, prawda?


Może czasem nie trzeba szukać tego scenariusza z filmu, może nie trzeba szukać szczęścia i spełnienia tam, gdzie go nie ma. Wszystko jest w tobie albo na wprost ciebie, więc zdejmij te okulary, które przesłaniają rzeczywistość. Już mniejsza o to. W każdym razie nie masz z życia drogi awaryjnej. Masz jedno istnienie. I czemu tak panicznie boisz się je zmarnować, gdybając, analizując, przepraszając i zamartwiając się? Bo ktoś wmawiał że to możliwe, stracić wszystko? Bo się boisz? Odpocznij, zwycięż swój strach. I idź dalej przed siebie. Też stań się kurwą i noś to miano dumnie. Jako i ja noszę.

***

Z góry mówię- tym postem nie atakuję nikogo, kto teraz ma trudniejsze chwile, nikogo, komu jest źle i kto chwilowo na swojej drodze stanął. Powiem po prostu, że w mojej głowie jest jak jest. Za długo źle być nie może. Bo to brak logiki..a Króliki bywają bardzo logiczne. I na koniec coś koniecznego. Kochamy pana, panie Kurt, za ten kawałek, za krzyczenie tego gdy miało się 15 lat. Serio. A teraz czas oddać się szaleństwom soboty. A co! Hedonizm pomimo bólu. Cudne połączenie dla poetów. 
Moje ulubione zaufane źródło,

Całuję twoje otwarte rany,

Doceniam twoją troskę
Zawsze będziesz cuchnąć i płonąć.

Zgwałć mnie
Zgwałć mnie, przyjacielu
Zgwałć mnie
Zgwałć mnie znowu


piątek, 21 lutego 2014

they keep calling me

We wtorek wieczorem dowiedziałem się, że zmarła. Rzuciła się pod pociąg.
Pamiętam, jak raz opowiedziała mi o „grze na przetrzymanie”. Jak chciałaby w to zagrać. O tym, jak stajesz na torach gdy jedzie pociąg i uskakujesz w ostatnim momencie. Zapytałem jej wtedy, czy to właśnie w tym momencie człowiek ostatecznie decyduje, czy ma żyć, czy umrzeć. Mówiłem jej, że to głupota. Choć, nie tymi słowami.
Ona nie uskoczyła. Może nie zdążyła, powinęła się jej noga...a może nie chciała.
Nie było mnie tam, nigdy się nie dowiem, jak oderwała skrzydła od swojego życia.
Nigdy nie byliśmy ze sobą jakoś specjalnie blisko. Raczej jak statki, które mijają się od czasu do czasu na różnych archipelagach. Na korytarzu uczelni, w jednej sali ćwiczeniowej. Na wielu ogniskach. Rozmawialiśmy o wszystkim. O tych wszystkich bzdurach, sensie istnienia, o jej chłopakach, moich problemach z dziewczyną. Nigdy nie umówiliśmy się z premedytacją na kawę, nigdy nie poszliśmy razem do kina. Ot, byliśmy kiedy byliśmy, dla siebie od czasu do czasu, do porozmawiania. Po prostu jak ludzie, którym nie jest przeznaczone być dla siebie aż tak ważnymi.
Nie myślałem, że tak to odczuję. Zastanawiałem się, czy iść na jej pogrzeb. Nawet przecież nie znałem jej rodziców. Nie wiedziałem, czy wtedy, gdy rzucała się pod pociąg z kimś była.
Kupiłem kwiaty, wziąłem wolne w pracy, założyłem garnitur. Tak jak każe kanon. Nie dotarłem nawet do kościoła, bo pomimo że była ateistką, miała pogrzeb kościelny. Hipokryzja rodziny. Ale ja tam nie dotarłem, na to przedstawienie. Wsiadłem w auto i zamiast pojechać na ten sam cmentarz, na którym leży moja mama, pojechałem do swojego miejsca. Żeby pomyśleć. Znów, żeby pomyśleć, choć całą poprzednią noc biegałem w błocie i nic innego nie robiłem, tylko myślałem.
Kupiłem paczkę papierosów, niebieskie Lucky Strike, takie, jakie zawsze paliłem. Trzymałem je cały czas w ręce, ale nie zapaliłem ani jednego.
Nie zapaliłem ich może dlatego, bo obiecałem. Obiecałem ponad 3 lata temu, gdy umierała moja mama. „Króliczku, ale rzuć palenie, wiem, że nadal popalasz”. Pochopnie powiedziałem, że tak, że przyrzekam, że już nie zapalę. A obietnic się dotrzymuje.
Zmarli wołają zza grobu, wiecie? Jak w tej piosence, „they keep calling me!”. Miałem ochotę tak krzyczeć aż po samo niebo. Aż zabraknie powietrza i siły.

Nie martw się mamo, już nigdy, postaram się, a teraz śpi spokojnie, morfina powinna działać. Teraz już nie powinnaś rzygać jak struty kot. Możesz spokojnie umierać mamo, wszystkim się zajmę. Twoim pogrzebem, twoimi dziećmi a moim rodzeństwem, tak mamo, będę pilnował, żeby dziadek chodził regularnie do lekarza. I żeby babcia się nie forsowała, bo nadal myśli, że ma 20 lat. Tak mamo, będę nadal kochał. Tak mamo. Ja będę dalej żył. „

Czasem mam ochotę zadeptać swój cień. Czasem mam ochotę uderzać głową w mur, żeby mózg wypłynął razem ze wszystkimi myślami, razem z krzykami moich zmarłych. Wolałbym tą krwawą breję. Bo oni wołają, wołają, wołają.

Ponad 3 lata temu byłem ostatni raz na pogrzebie. Większości unikałem, nie potrafiłem. Nie lubiłem nigdy tej iluzji pożegnania, tego ceremoniału i nieraz ciekawskich, którzy lubią zaglądać do trumien.
Potem odszedł Vincent, ale on pogrzebu nie chciał. Nie chciał kwiatów, płaczu, nie chciał sztucznych łez. Przecież nie przegrał ze swoją głową, ze swoją depresją. Umarł w pewien sposób dumniej, mówił, że nie będziemy go pamiętać przynajmniej jako tchórza, który w strachu przed życiem przedawkował psychotropy po raz kolejny, raz a skutecznie. Mówił, że to śmieszne. Tyle razy na oddziale psychiatrycznym z powodu prób samobójczych, a teraz, gdy już jest wszystko dobrze, dopada go inny potwór w jego głowie, rak. Doprawdy, było to śmieszne, Vincencie? Podły żart. Najczarniejszy humor, humor losu.
Nie musiałem iść na jego pogrzeb, bo go nie było. Oddał ciało nauce. Tak też można zrobić, sam się nad tym zastanawiam. Zrobiliśmy dla niego skromną uroczystość, wszyscy jego przyjaciele. Wino, kobiety i śpiew, tak chciał być żegnany. Muzyką, tańcem pod gwiazdami, śmiechem przemieszanym ze łzami i rozrywaniem serca. Jak prawdziwy szaleniec życia, jak artysta. Tak, to było dobre. Najpiękniejszy pogrzeb, pieśń pochwalna tego, co było i tego, co będzie.

Indie, ale pamiętaj, ja nie chcę, żebyście srali wielce o tym, kim byłem, bo byłem kupą gówna. Jasne, że się boję śmierci, chociaż tyle razy chciałem umrzeć. Ale wtedy ja chciałem a nie ktoś decydował za mnie, decydowała choroba. To trochę niesprawiedliwe, nie uważasz?
I jasne, że się boję. Boję się jako cholera. Co, może ty mi powiesz Indie, jak było? Ty przecież już umarłeś. Dobra głupi żart. „

Siedziałem w samochodzie, pośrodku wielkiego nigdzie, myśląc o tym wszystkim. O tych wszystkich, których kochałem, a których nie ma. Przede wszystkim o nich.
Kiedy umarła moja mama, a niedługo potem Vincent, zastanawiałem się, czy to jest sprawiedliwe.
Czy to nie ja powinienem był nie żyć, odejść wtedy, jak miałem 14 lat, kiedy stanęło mi serce i kiedy wypływała z niego cała krew po „wypadku”. Może nie powinienem się budzić z tej śpiączki. Może miało być inaczej. Może to mnie nie powinno być, może to ja nie powinienem się narodzić.
Czasem czuję, jakby wisiało nade mną fatum. Jakbym przyciągał umierających. Dobrze, że przestałem pracować z chorymi na raka. Traktowałem to zbyt egoistycznie, jako własną terapię i przyznaję się do tego. Oswajałem śmieć. Jakby można ją było oswoić. Można?

Może jestem jakimś jebanym aniołem śmierci. Może wszyscy jesteśmy. Wszyscy, których kochamy, kiedyś odejdą. A potem wołają cię z zaświatów, krzyczą w twojej głowie.

Naprawdę miałem ochotę zapalić, mamo. Naprawdę. Ale nie zrobiłem tego. Dusiłem się w tym cholernym aucie, więc wysiadłem z niego i usiadłem przy drodze. Z ręką zaciśniętą na paczce Lucków. Zacząłem kiwać się jak dziecko, zostawione przez wszystkich na środku ulicy. Samo, samiusieńkie, nie ma nikogo, do nikogo nie wyciągnie rączek. Jeszcze chwila i się popłacze. Przód, tył, przód, tył.
I nagle wszystko ustało. Zaczęło padać. A mnie deszcz, nic innego tylko deszcz, zawsze ukoić potrafił.

Tak mamo, będę nadal kochał. Tak mamo. Ja będę dalej żył. „

Przypomniałem sobie dawne słowa, zapisane, gdy umierał Vincent. Odnalazłem je po powrocie do domu. Ale przypomniałem sobie, przypomniałem wszystko. W tej panice, w tej chwili zrezygnowania. Pamiętam.
Szczęście jest pustką bez bólu, słyszysz. W swojej głowie. Nie sprawisz, że ktoś będzie szczęśliwy jak ty. Nie możesz mu się ze swoim szczęściem narzucać. Nie odwrócisz ruchu, choroby. Nie sprawisz, że przeżyje. Nie sprawisz, że nie będzie rzygał po chemii, nie dasz kolejnych miesięcy łapczywie chwytanych jak tlen. Każdy ma swoje życie, Indie, zrozum to wreszcie idioto! Ale jeśli na kimś nam zależy- ten ktoś jest po części twoim życiem.
Spotykasz mnie, więc jestem. Ja tworzy się w zetknięciu z Ty.
Jeśli spotykałem cię tyle razy, a ty teraz odchodzisz- odejdzie część mnie. Skoro już zabierałaś ze sobą mój uśmiech, gdy przypadkiem widzimy się na ulicy?
Umieramy codziennie w sobie.
Ale umieramy i w drugim człowieku.
Zwłaszcza, gdy go kochamy. Kochamy jak brata, kochamy jak matkę, kochamy miłością kochanka.
Nie chciałbym być wieczny. Nie chciałbym być, trwać, nie umierając w drugim człowieku. To śmierć nadaje kształt mojemu życiu. Każdy początek musi mieć koniec. Zawsze nadchodzi moment, gdy musimy się pożegnać. Czasem żegnamy się latami, czasem to chwila, jak burza przesuwająca się po wiosennym niebie. Czasem nie zauważamy, że ktoś odszedł. Czasem widzimy aż za dobrze. Czujemy tą cholerną pustkę, której i tak nic nie wypełni.
Przeżywałem tą pustkę.
Żegnałem kogoś, kogo kochałem.
Czasem przychodzi taki dzień, gdy wszystko się przypomina. Dlatego, że wiesz, że znów będzie trzeba się pożegnać. Wejść na chwilę do pustego wagonu, który nigdzie nie jedzie tak naprawdę. A potem pociągnąć za zwrotnicę, wybiec i iść dalej. Ten pociąg, ten wagon odjechał i nigdy już się nie spotkacie. Żegnaj.
Tak naprawdę pożegnanie nadaje sens naszemu spotkaniu. Tak naprawdę śmierć powoduje, że żyjemy. Jak to jest umrzeć? „Tak jak urodzić się, tylko, że w drugą stronę”. Cierpienie nadaje jakikolwiek sens życiu. Trzeba coś zburzyć, by można było zbudować. Banały, banały z którymi sobie nie radzimy. W które nie chcemy wierzyć tak naprawdę.
Ty Indie poradziłeś sobie nieraz i wiesz, że gdy znowu staniesz w obliczu tego, poradzisz sobie.
Chcielibyśmy widzieć tylko jedną stronę. Nigdy nie przestawiać zwrotnicy, by nie musieć żegnać kolejnych wagonów. Czasem boimy się spotykać, by żegnać.
Nie można bać się jednak tych dni, gdy doceniasz swoje szczęście. Nie można nie pokochać smutku. Smutek to po prostu inna twarz szczęścia.
I pachnie tego dnia deszczem. Ta tandetna sceneria, gdy deszcz miesza się z łzami, gdy nie widzisz, co tak naprawdę zmyło makijaże uśmiechów. Niektórzy będą stać w deszczu, by udawać płacz. By być bardziej wiarygodnymi. Inni staną w cieniu, by nic nie można było spostrzec. Bo choć deszcz miesza się z łzami- deszcz nie sprawia, że oczy stają się czerwone. Chciałbyś, żeby każdy poczuł czasem taki deszcz. Ten, który oczyszcza, przenika duszę. By poczuł zapach. Smak zimnych kropel na języku. Jego pieszczotę na rozpalonych policzkach. Czasem deszcz jednak możemy poczuć za zbyt wielką cenę. Czasem spłacamy dług latami.
Ale warto. Nawet ugrzęznąć w tym błocie, w którym brodzimy po kostki przez długie miesiące, chcąc się schować w zaciszu, suchym i ciepłym. Deszcz nas osłabia, ale i wzmacnia. Oczyszcza. Jak łzy.
Uwielbiam czuć się wodą. Stawać się jednym z deszczem. Nienawidzę, gdy muszę stać się łzami. Swoje, to co innego. Gdy staję się łzami cudzymi. Nienawidzę, gdy twoje łzy wsiąkają we mnie, bo wiemy, że będziemy się żegnać. Żegnać w twoim bólu, żegnać w momencie, gdy nie można walczyć. Nienawidzę ich, gdy wiemy, że to wszystko, ta walka będzie pozorna, będzie gryzieniem powietrza. Nienawidzę ich nie dlatego, że zostawiają we mnie ślady. Tych śladów się nie boję. Ja sobie dam radę. Nienawidzę, bo choć wiem, że bez cierpienia nie ma szczęścia, zawsze trudno to znieść u kogoś, kogo się kocha. Brata, matki, kochanki. Przyjaciela.
Ale nienawiść daje siłę. Nienawiść do tych łez. Pozwala chwycić mocniej za rękę i czule pogłaskać po głowie. Nie kłamać, wszystko będzie dobrze. Bo nie będzie. Ale dają siłę by powiedzieć „będę przy tobie”.
Nie boimy się śmierci. Gdyby każdy z nas usłyszał, że zaśnie spokojnie, po prostu pewnego dnia się nie obudzi, nikt by się jej nie bał. Boimy się cierpienia i starości. Boimy się igieł powbijanych w ciało i bólu. Boimy się zastrzyków i morfiny na uśmierzenie bólu przerzutów.
Nic dziwnego.
Ale może ten strach da się ukoić, choć trochę, gdy ktoś potrzyma nas za rękę?
Gdy mój oddech staje się twoim oddechem.
Boimy się straty. Że nigdy nie zobaczymy tego tak samo. Że nie poczujemy zapachu.
Boimy się tego, że odejdziesz, a ja zostanę sam. Wycofuję się powoli wcześniej. Wychodzę po angielsku. Ja nie wyjdę. Zostanę. Potem zaboli dwa razy mocniej, ale zostanę.
A gdy już zaśniesz i wiem, że nic nie będzie cię niepokoić do następnego dnia, gdy wiem, że uśniesz tej nocy, wyjdę do domu.
Po drodze zmoknę. Deszcz zmyje cały twój strach, który we mnie przelewasz. Mimo wszystko jestem egoistą. Ktoś powie, że to, że nie wyszedłem po angielsku tylko zostałem aż zaśniesz, to też egoizm. Najświętsza prawda. Altruizm ,przyjaźń, jest największym egoizmem, najdziwniejszym. Ale kto mówił, że egoizm jest zły? Pozwala przetrwać. A czasem każe oddać własne życie. Czasem każe wziąć cudze we własne ręce, ale nadal żyjesz po swojemu. Jak to? Lubię sobie wyobrażać, że cudze życia czasem, w czyichś rękach to pączki kwiatów, które czekają na odpowiedni moment. Ale czasem trzeba je ogrzać w dłoni, gdy przychodzi mróz. Ocalić je przed tym, że nie będą mogły nigdy zakwitnąć. Wszyscy jesteśmy ogrodnikami, grzejącymi kwiaty czyjegoś życia. Bo zawsze jesteśmy z kimś powiązani. Nie żyjemy za kogoś, ale mamy na niego wpływ. Nie unikniemy tego, jakbyśmy bardzo nie zamykali się w swoim świecie, jakbyśmy bardzo mówili „ nie kocham”. Bo nie zdecydujemy, czy ktoś kocha nas. Temu nie idzie zapobiec.
Każdy z nas ma ogród cudzych kwiatów i od nas tylko zależy, czy uratujemy te kwiaty, przez które ktoś jest z nami związany. Czy je ogrzejemy. Od nas zależy, jak nasz ogród wygląda. Czasem to inni decydują, jak wygląda nasz krzew, naszej róży. Pąki w wielu ogrodach.
Moje własne w cudzych ogrodach są doskonale ogrzane.
Ale mam nadzieję, że i ja jestem dobrym ogrodnikiem.
Przynajmniej o te pąki będę się starać. Kochanki, dziadków, brata, siostry. Przyjaciela. Póki nie nadejdzie ich czas. Póki nie będzie powiedziane, że maja przekwitnąć. Bo każde płatki w końcu opadną. Żegnamy się w naszym wspólnym ogrodzie. Żegnamy, bo odchodzisz. Żegnamy, bo cały krzew ciebie umiera.
Ale bez tego kwiatu byłbym innym człowiekiem.
Spotykasz mnie, więc jestem
Część mojego ogrodu, tego, który tworzę stanie się pewnego dnia pusta. Ale nigdy nie zapomnę twoich płatków.
Mojemu krzewowi ktoś będzie musiał też nieraz pomóc.
Bo spotykasz mnie, więc jestem. „
Od wtorku chciałem uderzać swoją głową w mur. Chciałem drapać, gryźć. Chciałem sam odejść tak, by nikt mnie nie znalazł. Zapomniałem o całej czułości. O tym, że idzie się dalej. A ja nie chcę zapominać- przede wszystkim o najważniejszym.
Nie liczy się, że odchodzisz. Nie liczy się, że wszyscy umrzemy. Nie liczy się ta pustka. Liczy się tylko miłość, która była. Która wtedy dawała siłę trwać przy cudzym bólu i która teraz pozwala iść dalej. Bo może nie żyjemy tylko dla siebie. Może żyjemy też dla tych wszystkich głosów. Tych, których żyją i tych, którzy odeszli już dawno. Już nie boli to, że wołają. Już nie są demonami. Są tą drobiną twojego własnego życia, drobinami troski o nie. Drobinami miłość.
Bogowie, jak dobrze, że mogę tęsknić. Tęsknota, słyszenie tych głosów to dar. Bo to znaczy, że kochałem. A co więcej jest potrzebne? Na cóż ja mogę narzekać? To wszystko mój egoizm, wiecie? Mogę się mazać, bo odeszli ci, których kochałem. O nich myślałem też od wtorku. Ale może tak naprawdę maskowałem swoje wyrzuty sumienia. Bo za mało mi zależało być może, bo w jej życiu byłem i pozostałem nikim. Bo znaliśmy się tylko w przelocie. Nie tak blisko, by móc ją ogrzać. Może, gdyby każdy otrzymał choć odrobinę więcej ciepła, czułości, może nikt nie chciał by skakać pod pociągi? Może w tym wszystkim jest też ogromnie dużo mojej winy? To boli. Cholernie rozdziera i każe pomstować na ruch, którego się nie wykonało. Każe łzom się wylewać za to, czego się nie uczyniło. Nie domyśliło się, nie weszło głębiej. Ale może to nie było możliwe? Może nie można ocalić wszystkich? Wszystkim podać ręki? Zresztą, kim ja jestem żeby tak mówić? Jakimś jebanym superbohaterem? Chyba mam przerost ego. Jak można ocalić człowieka, który nie chce żyć? Pan Nikt.
Nie, nie usprawiedliwiam się. Tylko czasem chciałbym mieć jeszcze więcej siły. Więcej odwagi, więcej uwagi dla drugiego człowieka. Chciałbym mieć więcej ciepła bo może...może choć czasem to by coś dało.
Nie uratujesz wszystkich, Indie”
Kolejne życie zniknęło. Serce przestało bić. Ale ja, niezależnie od tego, jak mało czy jak wiele zrobiłem, czy wyszedłem po angielsku, czy chwyciłem za rękę tuż przed- muszę żyć dalej. Ze swoim sumieniem i głosami, które mówią o miłości. Może to właśnie jest właściwa, prawdziwa pieśń życia.
I może też, skoro czasu się nie cofnie, nie zapobiegnie się tej chwili, kiedy przejeżdżał pociąg, nie cofnie się całego cierpienia- może czas skupić się na żyjących, o zmarłych pięknie pamiętając. Może nie warto za bardzo cofać się ku duchom.
Oczywiście nie dotarłem nawet na pogrzeb. Spóźniłem się. Zostawiłem dla niej kwiaty i pogniecioną paczkę papierosów. Dla tej, która zawsze podkradała mi szlugi przed egzaminami. Dla tej, która nie bała się pociągów, ale bała się życia.

Szkoda, że nie poznałem cię bliżej. Szkoda, że mijaliśmy się jak statki na archipelagach, jak w naszym ulubionym wierszu. Przynajmniej wiedziałem, jakie wiersze lubiłaś. Szkoda, że muszę mieć wrażenie, że my, którzy zostaliśmy, jednak cię zawiedliśmy. Nie ogrzaliśmy twoich kwiatów w odpowiedni sposób, nie osłoniliśmy przed mrozem tak jak należało. Czasem tu wpadnę, przy okazji, chociaż nie wierzę za bardzo w gadanie do grobów. Jeśli masz mnie słyszeć, usłyszysz mnie wszędzie. A już na pewno usłyszysz moje wołanie w miłości, jaką trzeba mieć dla świata. I dla życia. Mam nadzieję, że jest ci dobrze, gdziekolwiek jesteś, jeśli jesteś. Lepiej niż tutaj. Jeśli chcesz, możesz mnie zawołać, jak inni. Bo ja tęsknię, ale żyję dalej. Mnie to już nie boli.”