sobota, 29 marca 2014

wypełniam zadanie nominacji dobrych myśli-czyli Królik znowu uczy się kolekcjonować chwile

Chyba po raz pierwszy muszę się poddać „blogowym zabawom”. Bowiem pewna niecnota (zobaczysz, policzymy się przy piwie, oj, zobaczysz!) nominowała mnie do wzięcia udziału we wspominaniu. Nie takim, które na nowo każe pewne rzeczy rozdrapywać, a takim, które ma przynieść szczęście. Ma być kolejnym zbieraniem drobinek dobra i ciepła w tym pięknym świecie. Bo wiecie, ten świat ma takich rzeczy sporo. Tylko nie zawsze możemy to dostrzec. Bo bywa ciężko, bo bywa ponuro. Bo nie doceniamy czasem, póki nie stracimy. Bo nie chcemy nieraz widzieć, że pewne rzeczy są ulotne i siłą próbujemy z nimi zostać. A tak nie zawsze można.

Jak to powiedział pewien mądry człowiek, wspomnienia to prawdziwy skarb, który trzeba umiejętnie odkurza. Bo czasem, gdy za dużo wspominamy, zapominamy, że żyjemy tu i teraz. Nie możemy dać ponieść się tęsknocie za chwilami minionymi. Musimy raczej czerpać z nich energię. Bo materia trwania wreszcie zmienia się w energię, którą możemy wykorzystać wedle własnych potrzeb, jak mniemam.

Jak już napisałem niecnocie Joannie ( a będę tak mówił, a co!) czasem najważniejsze chwile nie są wcale kamieniami milowymi. To niekoniecznie coś, co zmieniło nasze życie całkowicie. Bo zmiany przynoszą i drobne kamienie z samego dna rzeki. To na nich często zmieniają się prądy. Więc...ja będę wspominał po swojemu. Jako że uparty ze mnie człowiek co właśnie wszystko pod swoje tylko i swoje dyktando musi robić.

Dlatego pozwólcie, że tym razem zagram wam spektakl. A może nie spektakl, bo nie jestem tu aktorem. Może po prostu zajrzyjcie do kalejdoskopu, gdzie najważniejsze, najcenniejsze i szczęśliwe życie będą jak błyski piorunów podczas wiosennej burzy. To po nich pachnie ozonem i powietrze się oczyszcza.

A może po prostu, zostańcie w tym momencie pasażerami na gapę mojego pociągu. To, co miga za szybami, oślepiająco wyraźnie, nieraz zamazane, to wszystko było. To to, czego w pełni nie pojmiecie umysłem, bo wspomnienia takie, obrazy, kształtuje się sercem. Zatem...Zaczynajmy!


Akt I

Stacja I

Jest mokry, deszczowy dzień. Widzicie jak za oknem wiatr szarpie za gałęzie drzew. Jest przygnębiająco sterylnie. Bo oto znajdujemy się w miejscu, na które mówi się „ośrodek rehabilitacyjny”. Na łóżku siedzi 17 letnia ciemnowłosa dziewczyna. Przy niej siedzi młodszy o parę lat chłopak. Już wówczas wysoki, za szczupły. Mający jeszcze ciemniejsze włosy niż ona. Rozmawiają cicho, żeby nie wzbudzić czujności pielęgniarek. Chłopaka nie powinno tu być, zdecydowanie. Ale on uwielbia zakradać się do jej pokoju, nigdy wcześniej nie rozmawiał w ten sposób z żadną dziewczyną. Może jest w niej trochę zakochany, chociaż ona jest parę lat starsza. To nie ma znaczenia.
Razem przeszli sporo po wypadkach. I choć jego wypadek był dziwny, nie można na to nawet chyba tak mówić, to ona w życiu przeszła jeszcze więcej. Od dziecka jest niewidoma.
Za oknem robi się coraz ciemniej, on wie, że niedługo będzie musiał uciekać. Chociaż nie chce. Przy niej się nie jąka, nie wstydzi tego kim jest i tego, co mu zrobiono, chociaż, tego ostatniego nawet jej nie mówi. Ale przy niej jest mu dobrze. Lepiej niż w domu. Ale wie, że to wszystko będzie musiało się niedługo skończyć.
Nagle ona zamyśla się. I prosi go o rzecz, o której on by nigdy nie pomyślał. Nie sądził, że o coś takiego można poprosić. Chce, żeby on opisał jej kolory. Mówi, że ma dużą wyobraźnię i żeby on też spróbował. Więc zaczyna wymyślać, zaczyna mówić. Tworzyć określenia. Wyobraźnia niesie go sama. Niebieski jest włożeniem jej palców do kubka z lodowatą wodą, zielony jest zaśpiewaniem pewnej piosenki. Widzi, że dziewczyna się wzrusza. Zaczyna się śmiać, że widzi, widzi, widzi!
On jest oszołomiony, nie wie, co dalej zrobić. Więc chce jej powiedzieć, jak wygląda czerwony...na co ona przerywa mu. Każe mu podejść bliżej. W tym jednym momencie on cieszy się, że ona nie widzi. Bo on nie wiedziałby, co zrobić ze swoimi oczami. Zbliża się do niej, a ona mówi:
-Kordian, wiem, jak wygląda czerwony.
Dotyka jego twarzy, tej wiecznie zdziwionej twarzy z młodzieńczym zarostem, przyciąga ją do siebie...
I całuje go. Czerwony to dwa gorące języki splecione w ustach, to rozpalona wilgoć.
Jego pierwszy pocałunek pachnie trochę środkami odkażającymi i morelami, które wcześniej jadła. Jego pierwszy pocałunek ma miliony kolorów, których nie określa się wzrokiem. Jego pierwszy pocałunek jest czerwony.

Nigdy więcej się nie widzą.
Ale on po latach wie, że dzięki niej tylko pojął, że widzenie oczami nic nie znaczy. Trzeba widzieć sercem.

Stacja 2

On ma 21 lat, nadal jest zbyt chudy, ale już się tym tak nie przejmuje. Przeżywa jeden z najcudniejszych dni swojego życia. Biegnie przez pole zielone pole niedojrzałej pszenicy. Goni ją, która dla zabawy ucieka, myśląc, że nie ma nic lepszego jak droczenie się z nim. On specjalnie jej nie dogania, ma świadomość, że jest o wiele szybszy, ale jak dziecko jeszcze, chce podziwiać jej smukłą sylwetkę. Jak mężczyzna chce czuć się, jakby na nią polował, a ona niewinna, naiwna, sądziła, że może uciec, że on nie dobierze się do jej gardła z zębami pocałunków.
Jest czerwiec, jest upalnie. Nagle niebo przeszywa grzmot. Kolejna burza, można się było tego spodziewać. Ale oni nie mają gdzie wrócić, gdzie się schować, do najbliższego budynku mieszkalnego jest za daleko. Ona staje przerażona. Nie lubi burzy, gdy nie może patrzeć na nią zza okna, znad kubka z gorącą herbatą.
Zaczyna padać. On podbiega do niej, przytula ją. I wtedy zauważa stary, sypiący się wiatrak..
Biegną tam, żeby się schronić, żeby uciec przed deszczem.

Siedzą, wtuleni w siebie, szukający ciepła. Chociaż, on nigdy nie marznie. Oddaje jej wszystkie rzeczy, które nie przemokły w jego plecaku.
Wykorzystuje czas. Opowiada jej kolejne bajki, mity. Lubi mówić piękne historie, o tym jak egipscy bogowie Nut i Geb nie mogli się dotknąć, o tym, kim była Księżyc zanim trafiła na niebo według Navahoo. A ona lubi go słuchać, co go zawsze dziwi. Mówi, że to ją wycisza, że to ma w sobie magię. Robi się ciemno, robi się zimniej. Ich ciała są coraz bliżej i bliżej. Pocałunki, dotyk, nacisk. Zaplątani nawzajem w swoje włosy, swoją ślinę, gryzą wargi aż do krwi.
Kochają się wiele godzin przy akompaniamencie deszczu. Najpiękniejsza muzyka ich jęków i tego szumu, drżenia nasiąkniętego zimnem i wodą powietrza.
Późną nocą już ona zasypia, wtulona w jego nagie ciało. On jak zawsze nie może spać, wpatruje się w jej uśmiechnięty lekko profil, gładzi jej plecy, bawi się włosami. Wtedy zauważa, że przestało padać, a w dachu brakuje paru dachówek.
Uśmiecha się do księżyca i gwiazd, które przez parę sekund swoim zimnym światłem opromieniają ich złączone w uścisku ciała. On wie, że teraz cały wszechświat może im zazdrościć, bo są chwile, gdy serce aż pęka z nadmiaru szczęścia i miłości. Z tą myślą zasypia.

Po latach wie, że serce umie śpiewać naprawdę tylko wtedy, jeśli tak bardzo kochało, jak tego dnia. Po latach on wie, że nieważne, co było potem- nieraz liczy się tylko tu i teraz.

Akt II

Stacja I

Bez wytchnienia, aż do trzepotu serca. „Twoje serce jest jeszcze za słabe, powinieneś uważać!”. Ćwiczy mimo to, całą noc, nie przestając. Palce są aż zmęczone, ale to palce skrzypka, przecież muszą być posłuszne pomimo cierpienia. Muszą być diabelnie szybkie i silne. Samodoskonalenie wymaga poświęcenia, myśli. „Samodoskonalenie jest jak masturbacja” przypomina sobie tekst z książki i parska śmiechem. Mimo to nie przestaje ćwiczyć. Gra aż sił starczy. Bo to wszystko musi być zagrane idealnie. Musi wygrać ten konkurs, tym razem, inaczej całkiem zwątpi w siebie.
Nagle słyszy ciche pukanie do drzwi. Nieśmiałe. Nikt tak nie puka, tylko ona, jego matka. Zawsze nad wyraz taktowna, gdy tylko słyszy, że on gra.
Ostatnio nie układa im się najlepiej, ostatnio pierwszy raz w życiu się pokłócili. Nie ma idealnych dzieci, mamo, rzucił on ze złością a potem bardzo żałował. Przeprosił już, ale to nie dawało mu spokoju. Bo mu już kiedyś kazano być idealnym, chciano stworzyć do takim. A to bolało jak nic innego.
Matka wchodzi więc do pokoju, uśmiechając się nieśmiało. Ostatnio jest blada, zazwyczaj szczupła w ostatnim czasie dodatkowo brzydko schudła. Nie wie jeszcze, nikt jeszcze zresztą nie wie, że choruje już na raka i umrze za parę lat, przegrywając ciężką walkę z chorobą, ale wygrywając inną.
Wchodzi więc do pokoju i mówi:
-Króliczku...razem z babcią pomyślałyśmy, że powinieneś to dostać. Wiesz, sprzedałyśmy w końcu tamto mieszkanie ( słynne „tamto mieszkanie”) i obie uznałyśmy, że chcemy, żebyś to miał. Króliczku, ja wiem że nie ma idealnych dzieci...ale jeśli by były, to ty byłbyś moim idealnym synem. Ty jesteś taki i to ja powinnam cię przeprosić.
On nie wie, co powiedzieć. Stoi jak oniemiały cały czas, gdy ona wręcza mu jego wymarzone skrzypce. Skrzypce, na które nigdy w życiu nie miało być go stać.
Przytul ją. Mówi parę rzeczy, których nigdy nie usłyszy świat. Które ona powinna była usłyszeć dawno temu. Pamięta co mówił nawet gdy potem czyta jej książki po chemioterapii, parę miesięcy później.

Wygrywa ten konkurs. Ale to nie ma znaczenia, skoro przedtem wygrał własne serce. I zrozumiał, co jest naprawdę ważne.

Skrzypce są do tej pory dla niego najcenniejszą rzeczą jaką posiada. Nie dlatego, że kosztują majątek. Ich cenę liczy się miłością.

Akt III

Stacja I

Upał sierpnia. Widać 4 mężczyzn na środku drogi. Wszyscy głowią się nad popsutym samochodem. Auto słusznie zostało nazwane Kwasowozem. Kwasiu, mówią na niego pieszczotliwie, pomalowany jest bowiem tak, jakby ktoś zaćpał sporą dawkę lsd i chwycił za pędzel, umieszczając na karoserii swoje kwasowizje.
Królik zawsze śmieje się tych miniaturowych króliczków- zombie.
Wszyscy wyglądają na zmęczonych. Królik ma podbite lewe oko, Majki prawe i do tego opuchnięty nos. Leczy wyraźnego kaca. Zresztą, wszyscy oprócz Królika go mają. Palą papierosy, popijają resztki piwa, które były w bagażniku. Wszyscy, oprócz kierowcy rzecz jasna. Widać, że noc była ciężka. Widać, że narozrabiali, bo koszulki zachlapane mają krwią i podarte.
Gdy próbują naprawić samochód, opowiadają sobie o nocy. Próbują skleić w całość, jak mogli szukać jednego z nich upalonego niczym jamajskiego rastamana po barach, zastanawiają się, jakim cudem doszło do bójki w samym centrum Pragi. Skąd w samochodzie są koronkowe kobiece stringi? Czy zabrali wszystko z hostelu, kiedy uciekali w pośpiechu z tego miasta?

Klną nad autem, śmieją się z samych siebie. Z boku wyglądają trochę jak w teledysku do Scar tissue RHCP. Są zmęczeni, ale są szczęśliwi po takiej dawce szaleństwa. Królik wyciąga harmonijkę i gra na niej w upale, podczas gdy dwóch z nich decyduje o tym, żeby iść parę kilometrów do najbliższej wioski.

Wracają do domu parę dni później niż zamierzali. Szczegóły opowieści zachowają dla siebie. Kac Vegas? Sądzicie, że obudzenie się z tygrysem w pokoju jest ciężkie do zrealizowania? Nie bądźcie śmieszni. Królikowi i Majkiemu podczas tej wyprawy proponowano kupienie niedźwiedzia.

Dzięki temu on wie, że najważniejsze to mieć przy sobie zawsze tak samo walniętych ludzi, jak on sam. Dzięki temu docenia przyjaźń i swój złamany kiedy indziej nos. I dziękuje bogom wszelakim, że nauczył się, że trzeba czasem pozwolić sobie na szaleństwo.

Stacja II

On leży na białej plaży. Pod gołym niebem, z rozłożonymi rękami. Niczym ukrzyżowany na pisaku. Jego skóra na tle tej bieli i błękitu zdaje się być jeszcze ciemniejsza. Jest wręcz aż nieprzyzwoita, kala to idealne zestawienie barw. Ale on się nie przejmuje.
Leży na pisaku, które nagrzało słońce święcące na tajskim niebie. Jeszcze dzisiaj przecież kąpał się pod wodospadem i wspinał na cudaczne, jedyne w swoim rodzaju skały. Kiedyś myślał, że to niemożliwe.
Teraz jest tutaj, słucha szumu morza, wdycha zapach. Patrzy w obce niebo.
Ten miniony czas był dla niego ciężki. Odeszła jego matka, zostawiła go kobieta, którą kochał i z którą chciał się ożenić. Ale to nie ma teraz żadnego znaczenia, bo on jest tu i teraz i żyje dalej.
Tęskni za tymi, którzy zostali w zimnym kraju, w zimnej kulturze. Przywiezie im trochę słońca, trochę ciepła. Bo na tym piasku odkrył, że jeszcze potrafi kochać. Skoro kocha świat, to może to pokazać innym. Otrzeć ich łzy, bo przecież każdy coś stracił.
Wyciąga ręce przed siebie, jakby chciał chwycić w garść wszystkie gwiazdy tego obcego nieba. Uśmiecha się do siebie i do wszystkich w przestrzeni. Wszystkich, których kocha- i którzy kochają jego.
Jest szczęśliwy. 

Kurtyna!

A więc teraz prosimy o oklaski, koniec spektaklu.

Mam nadzieję, że podołałem zadaniu, którym zostałem obarczony. Mógłbym napisać o tym, jak wygrałem konkurs w Wiedniu ( muzyczny, oczywiście). O tym, jak zagrałem pierwszy koncert i każdy kolejny. Mogłem napisać o sukcesach, każdym pocałunku, każdym poranku, kiedy wędruję ze swoim psem. Mogłem napisać o tym, jak znalazłem swojego psa. O tym, jakim cudem jest rodzący się koziołek wiosną. O kocim ocieraniu się o nogi. Mogłem napisać o tym, jak zostałem magistrem i o tym, jak spałem w stogu siana we Francji. 
Mogłem napisać o tym wszystkim, bo to wszystko jest tak samo ważne. Wybrałem parę chwil ze swojej kolekcji, bo tak, jestem ich kolekcjonerem po prostu. Może nie wydają się niektóre z nich szczęśliwe tak po prostu. Ale dla Królika definicja szczęścia nie jest tożsama z definicją euforii. Dla Królika szczęście to coś więcej. Szczęście nieraz przejawia się też w łzach.
Doceniam życie takim jakim jest, w całym jego kształcie, chłonę, pływam. Smakuję, smakowania mi wiecznie trzeba. Gorącego piasku, chłodnej wody, uniesień serca, mokrych pocałunków. I to wszystko jest w życiu każdego z was.
Każdy z was ma piękne chwile, mniejsze czy większe.
Czas zamknąć oczy i je wydobyć na wierzch, jak najcenniejsze klejnoty. A może czas po prostu rzucić się w wir życia i popracować nad kolejnymi? Przyjąć te, które zdarzają się samoistnie?

Tego wszystkim życzę- jak najwięcej jak najcenniejszych chwil, po prostu.  

I, Asiu moja droga, każdy ma taką "swoją piosenkę":>




I cóż...ja nie będę nikogo nominował. Nie nadaję się do takich zabaw..ale jeśli ktokolwiek z was chce- niech też powspomina. Niech poszuka okruchów dawnych chwil albo kamieni milowych, które zmieniły życie. Wspomnienia, te dobre potrafią być cudowną siłą napędową. Zwłaszcza, gdy nam źle...więc, jeśli masz ochotę, ty, który to czytasz- do dzieła!

czwartek, 27 marca 2014

jabłka, które przeżyły zimę

Wyszliśmy więc na chwilę z biura. Bo słońce takie piękne, bo warto przejść się, rozprostować kości, poczuć zapach tej chińskiej wiśni, co kwitnie nam słodko pod oknami. Oderwać wzrok od monitorów, nozdrza uwrażliwić nie tylko na kawę i spaliny. Poczuć w tym zgiełku coś więcej. Zaśmiać się. Mamy przecież porę odradzania.
Wyszliśmy więc z tej ciemnej kamienicy, jakby to wyjście na słońce, na tą krótką chwilę, było porodem. Przejściem do innego świata. Choć, światy zawsze są te same. Szczęśliwe, czy nie, zależy przede wszystkim od nas samych.
Wyszliśmy więc w celu praktycznym, bo dość kawy, w końcu mamy wiosnę, trzeba by kupić na resztę dnia trochę owoców, zasmakować tego i owego. Słodycz, słodycz, ja wszędzie chcę słodyczy dzisiaj! Po ciężkich myślowo nocnych przeprawach na drugi, wcale nie łatwiejszy brzeg, chcę słońca, nie ciemności, chcę uśmiechu, nie łez.

Więc śmiejąc się tak we dwójkę dotarliśmy do starego straganu, jednego z wielu na placu. Sprzedawała tam miła pani, którą znam od wielu lat. Zawsze uśmiechnięta, głośna, biorąca się pod boki. Rumiana, okrągła i rześka. Najlepsza reklama. Zamieniłem z nią parę słów..i w tym momencie ją zobaczyłem. Ją, jedyną, niepowtarzalną.

Zatrzymałem się we wszystkim, odciąłem od całej otoczki tego dnia.
W promieniach wiosennego słońca obserwowałem, jak wybiera owoce. Starannie, z namaszczeniem. Dotykała każdego z nich, zmysłowo. Długo obserwowała, potem wodziła palcem po aksamitnej skórce jabłek. Gdy już znalazła to jedno, które nie oparło się jej dotykowi, podnosiła je do twarzy. Chwilę pieściła wzrokiem, po czym wąchała. Zamykała wtedy oczy, jakby widok mógł wszystko zepsuć. Bo w tym momencie ważny był tylko zapach, ważny ponad smrodem spalin i rykiem samochodów.
Oczy pod jej powiekami były niespokojne. Jakby coś sobie przypominała. Jakby w tym właśnie zapachu, tego jednego jabłka, były duchy, które pojawiły się niewzywane, nagle, wraz ze słońcem. Jakby ten zapach odsłonił jej dawne pożądanie i niewinność. Tą kobiecą, tą ludzką. 

Zastanowiłem się- jak bardzo zapach jest nieuchwytny? Jak szybko zapominamy zapach kogoś, kogo kochaliśmy? Czy on pachniał jak jabłka właśnie? Czy kiedyś zbierałaś je razem z nim jesienią? Albo obierałaś je dla niego małym nożykiem na najcudniejszą szarlotkę? Czy robisz to teraz, moja piękna, czy po to wybierasz je z taką starannością?

Wreszcie otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, sama do siebie. Jakby na świecie nie było nikogo oprócz niej samej, jabłek i jej wspomnień. Jakby cały ten świat, gdzie tyle bólu i łez się nie liczył. Nigdy nie istniał. Jakby ten zapach, to popołudnie rekompensowało wszystko, co mogło ją spotkać.
Cieszyłem się, że nie zwróciła na mnie uwagi. Że nie zobaczyła młodego człowieka, wgapionego w nią jak w obrazek. To by wszystko popsuło. Mogłem obserwować dalej, jak była piękna. Tej jednej ulotnej chwili, w promieniach słońca, przy skrzynkach pełnych pachnących jabłek. Tych, które przeżyły zimę. Jak i ona. Czy dla niej ta zima była ostatnią? Dla jej miłości? Kto to może przewidzieć?

Moja piękna, nikt tego nie wie. Ale jesteśmy tu i teraz i jesteś najpiękniejszą kobietą pod tym wiosennym słońcem.

Bo ona była w tym momencie moja najczulej, w moich myślach, w moim spojrzeniu. Była niewymownie piękną, tak po ludzku. Każdy jej gest rozbijający się o kant rzeczywistości, która nas otaczała, był jak cudowny spektakl, którego czułem się jedynym widzem.
Smakowała rzeczywistość palcami, oczami, nosem. Jakby każda chwila się liczyła, jakby każda mogła być ostatnią. Bo mogła, prawda? W pewnym wieku się to bardziej odczuwa, nieuchronne przemijanie. I to nie musie kazać zgorzknieć, to może sprawić, że smakujesz jabłka, jakby były cudem, prawda, moja piękna? Naucz mnie tego tu i teraz, pokaż mi każdy z cudów codzienności, w tym jak zamykasz oczy, w tym, jak wkładasz starannie owoce do papierowej torby, żeby ich nie skrzywdzić, nie uronić ani kropli drogocennego soku, który potem będziesz z rozkoszą spijać.

A ja, ten, który cały czas uczy się życia, w tym momencie, tak po prostu, przypomniała mi, czym jest piękno. Nie jest skórą bez zmarszczek, nie jest dłońmi, których nie dotknął artretyzm. Nie jest dwudziestoletnim biustem poprawianym przez chirurga. Piękno nosi się w sobie, a wydobywa je na świat niepozornymi gestami. Piękno to każda skaza, którą stworzyło nasze serce. Nasze czucie. Piękno to to, czego nie odda żaden obraz, żaden opis. To to coś w oczach co przekazuje nam, co mówi serce. To to drgnięcie wobec fali emocji.

Dlatego zawsze ten, kogo kochasz, będzie dla ciebie najpiękniejszym. Dlatego zawsze nie będą się liczyć grube albo chude uda, nie będą się liczyć piersi, płaski brzuch. Będzie się liczyło to, jak uśmiechasz się nad poranną kawą. To, jak wybierasz dla mnie owoce.

Dlatego ona była w tym momencie najpiękniejsza. Z twarzą staruszki, przygarbiona, z opadającą powieką. Bo wybierała te jabłka z resztą pasji do życia. A ja poczułem, że chciałbym, żeby ktoś tak wtedy wybierał dla mnie jabłka, za kilkadziesiąt lat. A jakiś młody człowiek będzie mi zazdrościł, że ta, której oddałem serce, jest najpiękniejsza. Najpiękniejsza w moich oczach, niezależnie od wieku i sękatych dłoni.

Chciałem, tak bardzo chciałem wierzyć po prostu, że wiele zmarszczek dookoła jej ust zrodził śmiech. Że może kiedyś, a może jeszcze i teraz śmieje się z miłością patrząc komuś w oczy. Sam chciałbym mieć jak najwięcej takich.
To ważne jak dotykasz życia. To pokazuje, jak je kochasz. To ważne, jak dotykasz....


W tym momencie złapałem się, że moje myśli uciekają dalej. Zastanowiłem się, jak Ona wybierałaby owoce. Czy umiałaby...czy chciałaby wyrażać nimi miłość? Czy podnosiłaby je do ust, oczu, śmiejąc się do siebie, nie do wspomnień jeszcze, bo na to za wcześnie? Ale czy uśmiechałaby się w myślach do...




-Kordian! Kordian!

...wołanie wyrwało mnie brutalnie z mojego świata, oderwało od niej wzrok, gdy już płaciła straganiarce należność za jabłka. Te najpiękniej pachnące.

-Kordian! Co jest? Wybierasz coś? Czy wracamy?.
-E...zamyśliłem się- uśmiechnąłem się z zakłopotaniem.
-Zakochałeś się czy jak?- burknęła pod nosem moja koleżanka z pracy.

-Cóż, mamy przecież wiosnę, co nie? Pora odpowiednia na miłość jak żadna inna.

poniedziałek, 24 marca 2014

...bo w tym zlepku myśli można tylko pływać.

Spokojnie. Wewnętrzny spokój, poczucie, że jest dobrze, że wszystko można pokonać. Istnieje od wielu lat. Niezachwiane poczucie spokojnego szczęścia pomimo pojedynczych sztormów. Jest mi dobrze. Po prostu. Nawet w poniedziałek a przecież poniedziałków nie lubię najbardziej. Zjadam pomarańczę,  piję cynamonową herbatę. Jest cicho, spokojnie. Szum deszczu za oknem. Deszczu, który spłukuje wszystko swą zimną sprawiedliwością.

Wiem, życie jest cholernie nieprzewidywalne. Wiem, życie to sztorm z chwilami ciszy morskiej. Ale przecież wystarczyło nauczyć się pływać. Nauczyć się dryfować.
Czasem zaskoczy cię coś nieprzyjemnego. Czasem zaskoczy cię choroba, śmierć. Bliskich, dalszych, obcego psa zdychającego na twoich rękach w lesie. Zaskoczy, dobre słowo.

Nigdy nie przywykniesz do nieprzewidzianego. Ale spójrz na to z drugiej strony- to ma przecież w sobie piękno. To, że jesteś stale zaskakiwany, dobrze czy źle. Inaczej czekałoby cię tylko powolne umieranie. To, że musisz walczyć uparcie ze sztormem powoduje, że żyjesz. To, że chcesz działać i to, że nieraz musisz pogodzić się z tym, że jesteś skazany tylko na powolne czekanie.

I czasem widzisz innych ludzi. Gonią gdzieś. Boją się, że nie zdążą, że nie pokonają. Boją się za bardzo. Dobrze mi wtedy powiedziałaś, moja droga, że przecież nie możemy tak się przejmować rzeczami, na które nie mamy wpływu. Czasem musimy się z nimi pogodzić i czekać. Tak, to niektóre rzeczy nie zależą od nas. Przyjmować możemy je tylko z pokorą.
I od nas zależy, jak my w tych rzeczach skończymy. Tak sądzę. Nieraz musimy kończyć w nich czekaniem.

Może ludzie za bardzo się boją. Tak, wygnieciona sukienka nie spowoduje że ktoś cię odrzuci, nie pokocha. A ty za bardzo się boisz. Boimy się odrzucenia, zranienia. To naturalne, boimy się bólu. Tylko czemu zapominamy, że przecież w bólu się rodzimy, w bólu się kształtujemy? Czemu chcemy tak bardzo zapomnieć, że ból, cierpienie, śmierć, choroba, odrzucenie, rozczarowanie to przecież nieodłączna część życia? Czy ukrywając to przed swoją świadomością, czy zamiatając to pod dywan, nie stajemy się słabsi? Czy wtedy nie boli bardziej?

Powiem dziwnie-czasem lubię smakować ból. Fizyczny- ale też psychiczny. Może jestem trochę masochistą, może mi to wpojono.
Lubię smutek, lubię żal, tęsknoty. Lubię rozczarowania. Bo na nich rodzi się wiele. Wcale nie są złe, to zło danej emocji, odczucia, nie zło z szerszej perspektywy. Zapominamy o tej perspektywy, lubimy widzieć świat ze stanowiska kreta ( muszę za to określenie podziękować przy okazji).

Za bardzo boimy się odrzucenia. Tego, że gdy powiemy za dużo, to zaboli. Że stracimy. A czy czasem nie zyskamy? Siebie, kolejnej lekcji?
Nazywamy to ryzykiem, a przecież nic nie ryzykujemy. Nie ryzykujemy szczęści, bo ono jest tu i teraz, na wyciągnięcie ręki tylko trzeba zdjąć klapki z oczu i to dostrzec. Trochę się wysilić by je sięgnąć. Czasem szczęście za bardzo uzależniamy od ułudy, tego, co mogłoby być, A ono zależne od tego, co jest.
Może czasem za bardzo uzależniamy je od drugiej osoby, zapominając, że szczęście, o którym tyle bajdurzymy, nawet nie wiedząc, jaki miałoby mieć kształt, jest cholernie egoistyczne, szczęście to coś, co tkwi w nas.

Może to narkotyczne i niebezpieczne. Może. Odurzanie siebie samym sobą, swoim postrzeganiem. Słodki egoizm. Moim egoizmem jest miłość, może. Może wolność którą noszę pod sercem i nic mi jej nie odbiera. Może krzyk. Może ten spokój. Może. Czy to ważne?

Dajemy sobie chyba za dużo wmówić. Ulegamy temu szałowi, tylko gdy się zakochasz będziesz szczęśliwy, tylko gdy będziesz miał władzę będziesz szczęśliwy, musisz się wykształcić, zdobyć stanowisko, tyrać od dnia do nocy. A potem załóż rodzinę, zestarzej się, przeżyj życie w fotelu. Dajemy sobie za dużo wmówić. Próbując być szczęśliwym na czyjąś modłę, ponoć amerykańską. Wmawiając sobie, że mamy wybór, że jesteśmy wolni.

Zatem zastanów się-czy jesteś wolny, będąc tchórzem? Bojąc się zranienia, bojąc się bólu-czy do czegokolwiek dojdziesz?

Może to strach przez zranieniem, odrzuceniem, może to, że wmawiają nam wiecznie że szczęście to brak bólu i łez, sprawia, że jesteśmy tak bezmyślnym stadem. Sprawia, że nigdy nie będziemy wolnymi. A może moje teorie właśnie nie mają w sobie ani krzty wolności. Nie jestem nieomylny, ale piszę, co myślę, jako przetrawiony twór społeczny.

Ale idąc dalej...może dlatego wykonujemy wszystko jak bezmyślne manekiny. Może dlatego tak kłamiemy,by się przypodobać. Vincent kiedyś powiedział mi:
Wiesz, oni tak marudzą, że gdy się pyta co tam u ciebie, odpowiadają dobrze. Marudzą, marudzą, pełno z tym obrazków w internecie. Źle mi z tym, mówię spoko a cierpię w środku. Co za idioci, jakby nie mogli powiedzieć inaczej!
Miał absolutną rację. Czemu nie powiesz inaczej, czemu wpasowujesz się w schemat? Czemu robisz to, co się od ciebie oczekuje? Może gdy chcesz spełniać te wszystkie oczekiwania, tak naprawdę zostają tylko one, a ciebie nie ma w ogóle? Coraz mniej, coraz mniej aż do zupełnego zaniku.
Pytanie co u ciebie, największym bólem? Jeśli ktoś nie chce naprawdę wiedzieć, słuchać, to niech go nie zadaje. Może niech tego się nauczą, zamiast oczekiwać, że powiesz spoko, wszystko ok?
Może nie bój się cierpienia, nie bój się siebie.
Może nie uzależniaj się od drugiego człowieka. od jego opinii, od jego uczuć.
Może wyjdź poza schemat.
Może nie bój się bólu, zranienia, akceptuj to.
Może zaakceptuj też to, że nie zatrzymasz sztormu. Może naucz się pływać. Może, jak w aenimie, w zbiorowej świadomości.
Może gdy nauczysz się pływać, jednocześnie zachowując siebie, będziesz szczęśliwy po swojemu i wolny?
Może nie bój się siebie? Nie jesteś oczekiwaniem innych. Może też się nie umniejszasz przez cudze oczy. Albo własne.

Może zastanów się w końcu, czym jesteś. Bo może nie dałeś jeszcze zgubić swojej duszy w milionach reklam, filmów, książek, czasopism, które pokazują ci jak żyć, pokazują ci jedyną cudowną drogę do siebie, która tak naprawdę jest drogą do jednakowej fabryki lalek.

Prawda, nigdy nie będziesz całkiem wolny. Nigdy twoje myślenie nie będzie wolne od tego co ci wpojono, zawsze zostaną stygmaty, nawet gdy się rodziłeś, nie byłeś białą kartką. Teorie behawiorystów-genetyków się ze mną nie zgadzają..ale nawet jeśli byłeś tabula rasa.

Ale czy nie można próbować powalczyć o to, by choć trochę ciebie w tobie było?
Masz zbiorową świadomość, miałeś rację panie Jung, zaszczepiliśmy ją sobie dawno temu.
Ale możesz nauczyć się w niej pływać.
Może czasem jest chwila, by wszystko odrzucić. By zobaczyć, jak wszystko, z czego się składasz, wszystko, co cię oblepiło, znika, odpada, jak niepotrzebne łuski. Może czasem jest chwila na to by dryfować i dostrzec siebie. Może to pozwoli ci nauczyć się pływać. Wszystko jest oceanem. Jesteś jego częścią, tylko po co ci tyle balastu? Nigdy nie będziesz wolny. Ale możesz poruszać się bez kajdan.
Bo jakież to będzie rozczarowanie, gdy zrobisz wszystko co ci każą, przyjmiesz wszystko, a nadal nie będziesz szczęśliwy. I wolny.
Wtedy utoniesz.




Niektórzy mówią, że koniec już blisko,
Niektórzy mówią, że ujrzymy wkrótce armageddon,
Ja sądzę, że z pewnością ujrzymy.
Powinienem zdecydowanie odpocząć od tego gówna, świrowatych
występów cyrkowych, tutaj, w tej beznadziejnej
dziurze zwanej Los Angeles
Jedyna droga by to wszystko naprawić
to spłukać to wszystko w diabły.
O jakiejkolwiek pieprzonej godzinie, jakimkolwiek pieprzonym dniu,
Naucz się pływać, zobaczymy się na dole, w zatoce Arizony.
Martw się twoją figurą i martw się długami, martw się fryzurą ,
martw się procesem, martw się o tabletki, martw się o
pilota, martw się o kontrakt i martw się o swój wóz.
Co za gówno. Świrusy-cyrkowcy, tu w tej
beznadziejnej dziurze zwanej Los Angeles.
Jedyna droga by to wszystko naprawić
to spłukać to wszystko w diabły.
O jakiejkolwiek pieprzonej godzinie, jakimkolwiek pieprzonym dniu,
Naucz się pływać, zobaczymy się na dole w zatoce Arizony.
Niektórzy mówią, że kometa spadnie z nieba,
Poprzedzona deszczem meteorytów i falami pływowymi,
Poprzedzona bezbłędnością nie mogącą siedzieć bezczynnie,
Poprzedzona milionami oniemiałych kretynów.
Niektórzy mówią, że koniec już blisko,
Niektórzy mówią, że ujrzymy wkrótce armageddon,
Ja sądzę, że z pewnością ujrzymy.
Powinienem zdecydowanie odpocząć od tego

głupiego kitu, bezsensownych bzdur.
Jedno wielkie zakłócenie rozjątrzonego neonu
Sugeruję by trzymać was wszystkich w zamknięciu.

Naucz się pływać.
Mama wkrótce to naprawi. Mama nadejdzie
by odłożyć to na miejsce, gdzie powinno być.

Naucz się pływać
Pieprz L.Rona Hubbarda i wszystkie jego klony,
Pieprz tych wszystkich gangsterów-pozerów,
Naucz się pływać
Pieprz retro wszystkiego,
Pieprz twoje tatuaże,
Pieprz wszystkich was śmieciów,
I pieprz twą krótką pamięć,

Naucz się pływać
Pieprz uśmiechniętych ministrów z ukrytymi sztuczkami,
Pieprz te bezużyteczne, niepewne aktorki.

Naucz się pływać
Gdyż ja modlę się o deszcz, modlę się o przypływ,
chcę zobaczyć jak ziemia się poddaje,
Chcę zobaczyć jak to wszystko zleci,
Mamo, proszę, spłucz to do diabła,
Chcę widzieć to spadające w dół i dalej jeszcze
Chcę widzieć to spadające w dół
Widzieć was wszystkich wypłuczonych w siną dal

Czas by znów to przywołać,
I nie nazywaj mnie tak po prostu pesymistą,
Postaraj się i czytaj między wierszami,
Nie widzę powodu, dlaczego nie miałbyś
przyjąć jakichś zmian mój przyjacielu
Chcę zobaczyć wszystko to lecące w dół,
Wciągnięte, spłukane
. -Tool, Aenema*


*aenema (tytuł płyty aenima)-powstało z połączenia dwóch słów. anima i enema- drugie oznacza lewatywę, pierwsze- to termin zaczerpnięty z teorii C.C. Junga. To kobiecy pierwiastek u mężczyzny, archetyp, powtarzający się we wszystkich kulturach i zbiorowościach. Element naszej zbiorowej świadomości. Zatem teraz w swej mądrości-złóż oba te słowa. Tak, by powstała Aenema. Przeczyszczenie.

niedziela, 23 marca 2014

wolisz mleczną czy z orzechami? to bez różnicy, jeśli kupujesz tą, która ma na sobie krew- czyli o niewinnej czekoladzie i tym, że nie wolno odwracać wzroku gdybanie

-O, ty w domu?-ostatnio za często słyszę to pytanie. Chyba faktycznie, w ten weekend troszkę zaszalałem, biegając grać i śpiewać po parkach, jeżdżąc na seanse filmowe w opuszczonych szpitalach psychiatrycznych, tańcząc, śmiejąc się i nie śpiąc w domu i nie jedząc domowych obiadków w ogóle. Cóż poradzić, na wiosnę Króliki dostają nowego zastrzyku energii, nie mogą być zamknięte w 4 ścianach.
Postanowiłem jednak, że niedzielę spędzę już spokojniej. Z książką i stałą dolewką herbaty w kubku, nad partyjką szachów z dziadkiem i z opychaniem się najlepszymi ptysiami roboty mojej babci.
-Ano, ja w domu. Szok, co nie?
Siostra usiadła, dość ponuro, obok mnie, nie reagując na moje żartobliwe pytanie. Nie dziwi was, że znowu siedziałem z książką w kuchni, prawda? A na stole obok mnie leżała otwarta tabliczka czekolady, co też nie jest raczej niczym zaskakującym. I to czekolady nie byle jakiej, bo zdobycznej, szwajcarskiej, której zapasy jedna z ciotek przywiozła nam niedawno po konferencji naukowej na jakiś nudny temat w tymże kraju. Najlepsza czekolada, jaką jadłem w życiu!
Ida, która zazwyczaj by mi ją porwała, albo chociaż dołączyła do pałaszowania,spojrzała tym razem na nią z obrzydzeniem.
-Nigdy już więcej nie tknę tego świństwa.
Co jej? Struła się czekoladą czy jak?- zastanowiłem się, wpychając sobie kolejną kostkę do ust.
-Jezu, Królik, nie jedz tego!
Pluć czy nie? Może to jest tabliczka z serii, którą się struła? Ale było już za późno.
-Co ci, Iduś? Czemu mam nie jeść?
-Ta czekolada to narzędzie mordu!- wykrzyknęła ze zgrozą w głosie.
Że jak? Że co?
-Dobra, ja wiem, że cukier nie jest za zdrowy, ale na litość boską, otyłość, ba, nawet normalna waga mi nie grożą! Ani cukrzyce, ani nic póki co, więc co ty mi tu z mordem wyskakujesz, straszysz i w ogóle?
-Królik, ona nie zabija ciebie...ona zabija dzieci! Ona zabiera im przyszłość!
Zgłupiałem jeszcze bardziej. I okazało się, że moja młodsza siostra wcale nie bredzi jak w jakiejś malarycznej gorączce. Bynajmniej- i to chyba było najgorsze. Chciałbym, żeby bredziła.

Wczoraj wieczorem Idy, podobnie jak mnie, nie było w domu. Razem ze swoją dziewczyną wybrały się na jakąś imprezę, koncert reagge. Będąc tam, poznały jakiegoś kolesia, sympatycznego aktywistę społecznego ( tak go chyba można nazwać) w dreadach, no po prostu miłego faceta, z którym się im dobrze gadało. Dyskusja oczywiście nie mogła być o niczym, nie w takim gronie. Zeszło na temat...produkcji kakao. I to dzisiaj wszystko opowiedziała mi Ida, umartwiając się i nie mogąc patrzeć na czekoladę.

Cały świat kocha czekoladę. Tylko w Ameryce, co roku wydaje się na nią 13 miliardów dolarów! Do wyprodukowania 1 funta (454 gramów) czekolady potrzeba 400 owoców kakaowca. Produkcja czekolady to globalny przemysł przynoszący wielomiliardowe zyski. Niestety, prawie dziesięć lat po tym, jak najważniejsze firmy z tej branży podpisały umowę, w ramach której zobowiązały się skończyć z przymusową pracą dzieci, nadal nie poczyniono w tej sprawie żadnych poważnych kroków.
Ponad 40% światowych dostaw kakao pochodzi z terytorium Wybrzeża Kości Słoniowej w Zachodniej Afryce. Przedstawiciele ONZ szacują, że na znajdujących się w tym regionie plantacjach pracuje ok. 15 tysięcy dzieci. Najmłodsi pracownicy mają nierzadko zaledwie osiem lat. Wielu z nich pochodzi z sąsiednich państw: Mali, Burkina Faso i Ghany. Są przewożeni przez granicę, a następnie zmuszani do pracy. Opowieść rozpoczyna się tym, co jest bliskie każdemu z nas, powszechnie dostępne i kojarzone bardzo pozytywnie. Każdy lubi czekoladę i każdy ją kupuję. Odkrycie, że w ten sposób wspieramy handel ludźmi, pozwala uświadomić sobie jak powszechny jest to proceder. Być może następnym razem zastanowimy się, sięgając w sklepie po tabliczkę mlecznej z orzechami”
To opis filmu , „Czekolada- gorzka prawda”* który pokazała mi Ida po wstępnej dyskusji. Poczytałem potem o tym na stronach organizacji UNICEF, FAIR TRADE....

Sam o tym wszystkim spojrzałem na tą tabliczkę ze Szwajcarii z obrzydzeniem. Chyba moja siostra wymyśliła właśnie niektórym osobom sposób, żeby schudnąć przez ograniczenie spożywania kolejnych tabliczek.

Niby nic..sru, pomińmy już wycinanie lasów deszczowych, ekologię, niszczenie środowiska, które uprawa kakao powoduje. Wypas krów robi to samo. Nie będę znowu o tym gadał, bo wyjdę na eko-świra. Ale ja w tej tabliczce czekolady naprawdę przez chwilę zobaczyłem krew. Nazwijcie mnie może przesadzającym wariatem, bo co robi niewinna czekolada?
Ano tyle, że żebym ja mógł sobie podnieść poziom endorfin, żeby mógł zaspokoić zachciankę, być może jakieś dziecko zginęło. Pewnie jakiś chłopiec w wieku kilku lat został porwany, zabrany od matki i wywieziony na plantację. Zabrano mu możliwość jakiegokolwiek startu życiowego i tak trudnego na tym kontynencie. Zabrano mu jego życie. Możliwość edukacji. Zmuszono do pracy. Rzecz nie do pomyślenia na naszym podwórku. Ale Afryka jest daleko, bogowie, kto by się przejmował...
Zebrało mi się na mdłości. Naprawdę, zrobiło mi się niedobrze.

Tak, powiedzcie, że jestem niepoważny znowu. Że nie warto się przejmować, że mamy na swoim podwórku wystarczająco dużo problemów. Rodzice niepełnosprawnych dzieci nie mają za co przeżyć i ich leczyć, inne dzieci nie mają na obiad, mamy problem z Ukrainą, która dla wielu i tak jest za daleko...ale tam gdzieś te dzieci są porywane czy też zmuszane do niewolniczej pracy, wyzyskuje się ludzi, a ja wpierdalam sobie spokojnie, z czystym sumieniem ( mówiłem, że sumienie jest czyste tylko wtedy, gdy jest nieużywane?) owoc ich niewolniczej pracy. Dzieło ich łez, rąk. Może przesadziłem z reakcją.
Wiem, że nie zbawię świata. Wiem to doskonale, że nie ja. Chociaż święcie wierzę, że są ludzie, którzy potrafią zmienić bieg historii. Martin Luter King. Mahatma Gandhi. Wielu, naprawdę wielu. Ale już kiedyś napisałem o tym, jak bardzo jesteśmy dla siebie nikim.

Może nie zauważamy, jak wielki wpływ mają na nas zdarzenia na świecie. Nie obchodzi nas malaria w Afryce, niedobór służby zdrowia na Papui Nowej Gwinei, kolejne trzęsienie ziemi w Japonii. Przejmujemy się tym na chwilę, pot krew i łzy w telewizji. Dobra pożywka dla nas. Lubimy karmić się cudzym nieszczęściem w zaciszu własnego domku. Ocieramy łzy współczując małym czarnym głodnym buziom w Sudanie, a tak naprawdę zaraz wracamy do swoich spraw. I nie ma w tym nic złego, masz swój wszechświat. Swój ogród a kwiaty tamtych dzieci są bardzo daleko. Może i się znamy. Ja, ty i wszyscy przyjaciele naszych przyjaciół jakoś nas łączą. Ale za daleko. Mam swoje problemy i nie będę udawać, że jest inaczej. Jestem egoistą. I dobrze, egoizm pozwala mi przetrwać. Pozwolił na rozwój twojej cywilizacji. Ale przecież łzy wypada uronić, współodczuwać gdy przez chwilę buzia mignie na ekranie. Powiedzieć to okropne, że tam się zabijają! Nienawidzę tej hipokryzji. We mnie, w tobie, we wszystkich których znamy. Koisz swoje narzucane społecznie sumienie? Bo inaczej nie wypada? Uświadom sobie, że ta łza nic nie znaczy. Dla całych 7 miliardów. Nawet dla ciebie. No, przepraszam. Ty koisz swoje społeczne ego. Udajesz. Po co?
To nie ironia. Masz swój świat i zrozumiałe, że się nie przejmujesz. Jak ja i większość, którą znamy. (…).
Mniejsza o mnie. Jest przecież 7 miliardów ludzi. O całe 4 miliardów za dużo, żeby ziemia mogła realnie nas wykarmić. Żeby starczyło zasobów. Dla mnie, dla ciebie i może dla wszystkich, których znamy. Jak to rozwiązać? Może wojna. Okropnie prawi ten Indie, bredzi! Zagłada 4 miliardów?! Co on mówi, okropieństwo! Bestia.
Sami się prędzej czy później powybijamy. Myszy na małej przestrzeni też są wobec siebie agresywne. Stara, od dawien znana mentalność świnki morskiej. Gdy nie starcza jedzenia, walczy się o nie. Czy już nie walczymy? Trochę nieczystymi metodami ale…ponoć cel uświęca środki, jeśli chcesz przetrwać. Ja, ty i wszyscy których znamy. Chcesz przeżyć, prawda? Nie jesteś uszkodzonym altruistą. W ciepłym domku, gdy teraz czytasz te słowa na monitorze.
Płaczesz nad umierającym murzynkiem w telewizji, załamujesz ręce nad cudzą tragedią. Łzy hipokryzji ukrywające twoje przetrwanie.
Jak to? Przecież naprawdę im współczuję!
Nie mówię że nie, mój drogi. Ale nie widzisz, nie zdajesz sobie chyba sprawy.
Z czego do cholery nie zdaję sobie sprawy?!
Podczas gdy ty masz swoje problemy, czasem z pensją i kupnem kolejnych spodni, gdy pijesz kolejną kawę, masz złamane serce oni umierając dają ci możliwość posiadania twoich problemów.
Jest 7 miliardów ludzi. Ile to zer? Ile zer umiera, żebyś ty zjadł obiad?
Nie starczy ziemniaczków i kotleta dla wszystkich, przykro mi. A ty masz jeszcze dokładkę!
Mówi się, że Afrykę można uratować. Gdyby sprzedać całe złoto Watykanu mogliby kupić jedzenie. Ale my mamy interes w biedzie Afryki. W konfliktach między plemionami, wszystkich religijnych i etnicznych burdach, mamy interes w dzieciach umierających na odrę, która u nas jest prawie niewykrywalna przez szczepienia, mamy interes w ludziach umierających w Indiach przez brudy z Gangesu, mamy interes w malarii, AIDS, mamy interes w biedzie dzieci w Bangladeszu, mamy interes w dzieciach sprzedawanych na ulicach Sao Paolo. Nikt nie uratuje Afryki, bo sam musiałby sobie od ust odjąć.
Piekielne rządy! Na co to całe ONZ, WHO, UNICEF, skoro nic nie robią! Walczą o pieniądze. Ale przecież teraz pieniędzy nie mają rządy…mniejsza o politykę, choć do niej wszystko się sprowadza. Bo kryzysie ci, co byli bogaci stali się jeszcze bogatsi, ci, co byli biedni- jeszcze biedniejsi. Prosta polityka. Jeśli będzie mniej ,ci, co mają zapewnią sobie dostatecznie dużo dóbr, bo przedtem mieli władzę. Ale skoro mniej, trzeba komuś zabrać ..i mamy biedniejszych. Wiecie, że nasze w miarę stabilne choć spadające po kryzysie europejskie PKB sprawiło spadek na każdy nasz 1 % około 10% w krajach biednych?
No tak. Ty masz pracę dlatego, że inny umiera z głodu.
Płaczesz nad murzyniątkiem umierającym na rękach matki czy Polinezyjczykiem umierającym na malarię. Płacz a potem przypomnij sobie, że dzięki ich biedzie ty żyjesz w dostatku i możesz narzekać na kolejki w służbie zdrowia podczas gdy oni nawet nie mają szpitali.
I ci z uszkodzonymi genami, altruiści, walczą. Ale ile wywalczą, skoro przecież i tak dla wszystkich nie starczy? Skoro korporacja pana X i rząd państwa Y ma interes w tym, żeby umierali. Skoro maja surowce, które można odebrać im za bezcen, jeśli da się mi broń i wyrżną się nawzajem. Przecież Rosja i USA wcale nie sprzedają broni do Afryki, co wy mówicie, Chiny- a skądże! Przecież rządy zachodnie nie wspierają dyktatorów! Nie wspierają, jak przestanie im się opłacać, trzeba dodać. Przecież twoje nowe buty wcale nie są uszyte przez czyjś głód.
Możesz narzekać na rządy i płakać nad ich losem. Ale kim jesteś, jeśli tylko mówisz? Kimś takim jak ja. Egoistą który ma swój świat. I bardzo dobrze. Masz do niego prawo. Ja, ty, wszyscy których znamy, powiązani z nami milionem nici. Jeden wpływa na drugiego i masz prawo mieć swój świat. Szkoda, że zapominasz, że wszyscy się znamy. Nie jestem w tym lepszy.
Przynajmniej postaraj się nie wyrzucać jedzenia. To nic nie zmieni ale…zmiany ponoć trzeba zacząć od swojego świata. Mniejsza o jedzenie. 4 miliardy nadwyżki.
Miej swój świat ale nie zapominaj, że twój świat wpływa na ten głodujący, jesz za ich śmierć. 4 miliardy nadwyżki. Mnie, ciebie i wszystkich których znamy. Nie zapominaj, że twoje łzy bo widzisz coś w mediach, które na tragedii zarobią jeszcze więcej niż ty, są hipokryzją.
Nie zapominaj, że zmiany zaczynają się od jednej osoby.
Trzepot skrzydeł motyla wywołuje tornado na drugiej stronie globu.
Więc nie mów mi, że twój świat jest wyłączony, ciebie to nie dotyczy. Mam swój świat i swoje problemy. Szkoda, że oślepłeś także.



Nawet tu. Nie patrzysz na Afrykę, Azję, są daleko. Nie patrzysz nawet na swoje podwórko.
Ty, ja i wszyscy których znamy. 7 miliardów ludzi. Ile w tym zer?



Ile w tym zer nadal dla mnie? Niezliczenie wiele. Powstrzymałem więc odruch wymiotny zwykłą racjonalizacją. Nie znoszę swoich emocjonalnych reakcji w pierwszym odruchu. Ale jeśli sądzicie, że zacząłem dalej jeść tą cholerną, niewolniczą czekoladę, to jesteście w wielkim błędzie.
Bo widzicie, wiem, że nie mogę zrobić wiele. Wiem, że jestem w tym świecie niczym. Nie noszę nowego rodzaju munduru, czyli korporacyjnego garnituru. Nie trzymam ręki na miliardach dolarów. Ale może kiedyś pojadę do Afryki budować studnię i chociaż zginie to w tym morzu nędzy...będzie jakąś kroplą.
Bo widzicie, mimo wszystko, mimo tych zer, nie będę udawał. Nie będę płakał nad murzynkami w telewizji, bo to niepoważna hipokryzja- ale nie będę odwracał oczu i zrobię tyle chociaż, ile mogę. Świat zaczyna się zmieniać do siebie samego.
A może kiedyś zdecyduję się na więcej, bo obrzydnie mi już do końca nasze ugłaskane społeczeństwo, które nie potrafi radzić sobie z problemami swojej ślepoty i fanatyzmu nawet na własnych włościach. Problemów osób chorych, pomijanych, osób żyjących w nędzy.



Może jestem nikim, ale uważam, że ślepota na rzecz spokoju najbardziej brudzi sumienie. Znowu. Niewiedza o wyzysku czy cudzym cierpieniu nie usprawiedliwia, małe możliwości nie są wymówką. I ja za swoją niewiedzę się kajam i szukam jakichś możliwości, jakichkolwiek. Inaczej nie potrafię, z czymkolwiek, co mnie dotknie. Jestem może świrem, bzikiem, ale żyję w zgodzie z sobą.
Więc od dzisiaj postanawiam solennie, będę w końcu uważał na to, co kupuję. I wiem, według was nic to nie zmieni, bo wielu ludzi będzie wpierdalało sobie dalej tą „krwawą czekoladę”, piło niewolniczą kawę. Ale ja spróbuję chociaż w swoim życiu coś ograniczyć. Bo wygoda nie jest najważniejsza.

Pomyślcie, co by było, gdyby wszyscy nagle pomyśleli jak ja? Nie można wierzyć w utopię..ale można chociaż pragnąć zmian i nie siedzieć tylko na dupie. Wiecie, ona od tego się strasznie płaszczy. Tak samo jak płaskie bywa nasze spojrzenie. Jedno idzie w parze z drugim. 

A jeśli ktoś chce naprawdę więcej dowiedzieć się o swojej ukochanej przekąsce, polecam film. I to nie wcale ten z uroczą Juliette Binoche. Może warto poświęcić tą niecałą godzinę życia?

Czekolada- gorzka prawda

czwartek, 20 marca 2014

o nowej energii na początku wiecznie trwającej wiosny, czyli po raz kolejny trzeba mieć otwarte oczy, a przede wszystkim..uszy i serce.

No to oficjalnie mamy wiosnę. I Nie mogło być inaczej, musiała się ona zacząć dobrą przygodą i nauką. A może po prostu...radością. Innego zgoła rodzaju.

Mieliśmy dzisiaj z Kaśką moją performance. Może nie całkiem wiosenny bo nie było mowy o zieleni, a odradzaniu się w ciszy i medytacji. O błękicie, zimnym opanowaniu i czerwieni miłości. Może nie był klasyczny. Ale była muzyka, pobudzenie ducha i ciała. Chwile medytacji i odprężenia. Niby nic takiego, ale ten ruch, gest, przebudzanie się na scenie i próba przebudzenia ludzi spowodował, że po wyjściu z z budynku chciałem wręcz krzyczeć „Viva la vida.!Viva l'arte.!”

Wszystko sprzyjało życiu, aż nie chciało się iść od razu do domu. Bo tak pięknie, tak cudnie. I chciało się więcej i więcej. Jestem człowiekiem żarłocznym, a moje serce jest pojemne, zwłaszcza, gdy rozpiera je taka radość. Rozwieram chciwie oczy i szukam nowych doznań. Chcę widzieć więcej, nigdy bym grzechu chciwości tego rodzaju w sobie nie odrzucił. Kaśka śmiała się ze mnie, że biegam jak źrebak, który dopiero co stanął na nogi. Też, pomimo ostatnich zdarzeń w jej życiu, nie najlepszych, była w szampańskim nastroju. Może wiosna naprawdę tak działa? Może to całodniowe słońce, a może nasz performance miał w sobie siłę zwielokrotnionej afirmacji? Idąc tak, śmiejąc się, usiedliśmy w jednym z parków Poznania. Oboje najwyraźniej nie chcieliśmy jeszcze kończyć tego wieczora. Było przecież wcześnie, dopiero co zrobiło się ciemno. Przecież to nawet nie noc! Nie chcieliśmy siedzieć pod żadnymi dachami knajp. Może dlatego, że błogosławione światło księżyca nie przenika jednak przez ściany.

Gdy tak siedzieliśmy, gadając o niczym , zbliżyły się do nas trzy zakapturzone postacie.
-Tej, koleś, dorzuć na piwo! - odezwała się dziewczyna.
Spojrzałem na nich uważnie. Troje smarkaczy, mających może od 16 do 18 lat. Dzieciaki jeszcze. Dwóch chłopaków, jedna dziewczyna. Wyczułem, że Kaśka w pierwszym momencie się wystraszyła i nie zdziwiłem się. Bo co z tego że smarkacze, skoro jedne z chłopaków był wyższy nawet ode mnie, co nie jest łatwe. A na pewno był lepiej zbudowany. Jeden cios w szczękę i po mnie. Drugi wyglądał na rasowego pitbulla. Dziewczyna, drobna, z oczami jak guziczki, ale oczami pełnymi złośliwości. Nie należeli na pewno do tych słodkich dzieciaków. Typowe dzieci blokowisk raczej, które nie wiedzą, co zrobić ze sobą wieczorem. Dzieciaki, które prędzej na pewno podejrzewałbym o wyłudzenie komórki, niż dobre oceny w szkole.
W każdym razie, dało się wyczuć pewną agresję. Chyba mieli zły dzień. A może zawsze tak zaczepiali ludzi, jak niektóre dzikie psy.

Nie ma co wszczynać awantury, tak w razie czego,tym bardziej, że Kaśka przylgnęła do mnie bokiem. Dało się wyczuć, jak spięte ma mięśnie.
Zawsze jak jest się samemu człowiek się mniej martwi. Bo co, jak mi ją ukrzywdzą? W razie czego mój ryj nie szklanka, zrośnie się. Ale Kaśka...no wiadomo, człowiek czuje się odpowiedzialny.

Ale chwila, Kordian, co ty się nagle stresujesz, co facet? Przecież dzieciaki o kasę na piwo pytają, norma w wielu dzielnicach, w parku, przecież nic ci złego nie zrobili. To strach Kaśki ci się udziela! Weź, facet! Co ty tworzysz nagle czarne scenariusze? Zapomniałeś? Mamy dobry dzień, dużo dobrej energii w przestrzeni!”.

No tak, głosik rozsądku jak zawsze działa. Tym bardziej, że zauważyłem, że dziewczyna spojrzała na futerał, w którym były moje warte sporo jednak skrzypce- i dostrzegłem w tym spojrzeniu wielkie wahanie. Ale nie wahanie mówiące o tym, czy warto sprzedać je w lombardzie. To spojrzenie było jakieś..bolesne. Zazdrosne.
-Ile wam brakuje do tego piwa?- zapytałem z uśmiechem.
-E...?- wyrwałem ją z zamyślenia. Chłopacy byli jak głazy.
-Pytam się, ile wam brakuje.
-Dawaj ile masz. -rzuciła ostro.
Wygrzebałem z kieszeni portfel i podałem jej dychę. Była najwyraźniej zaskoczona.
-Nie sądzisz, że należy chociaż podziękować?- uśmiechnąłem się znowu.
-Zamknij się, frajer! ( czy jakoś tak, uznajmy, że zostałem frajerem)- rzucił jeden z chłopaków wreszcie.
Tylko pozornie pewne siebie gówniarze. Owszem, potrafią na pewno przywalić...ale to nie jedyne, o można w nich widzieć.
-Daj spokój, koleś jest kolega po fachu, dał kasę, idziemy!- powiedziała dziewczyna, będąca najwyraźniej ich swoistą „przywódczynią”.
I już mieli sobie pójść, już mieliśmy z Kaśką wrócić do swojej celebracji tej wesołej nocy...ale mnie coś musiało tknąć. Jak zawsze jestem może lekkomyślny- a może słusznie ufam swojej intuicji.
-Ej, czekajcie. Kolega po fachu? -zapytałem. Dziewczyna obróciła się i butnie zapytała
-A co, myślisz, że musi cię być stać na takie skrzypce, żeby by muzykiem?- oho, znała się. Poczułem zaskoczenie, że przez sygnaturę na futerale umiała rozpoznać, ile za nie można było płacić. Ale tak naprawdę instrumentu nie ceni się pieniądzem, tylko duszą, którą się mu zawdzięcza..ale nie o tym miałem.
-Nie, nigdy tak nie myślałem. Też mnie kiedyś nie było stać na takie skrzypce. Dostałem je - powiedziałem zamiast tego wyjątkowo spokojnie i łagodnie. Dostałem od kogoś, kogo kochałem i kto mnie kochał. Tym są cenniejsze.
Dziewczyna patrzyła kpiąco, chłopacy w ogóle się nie ruszali, tylko ten o wyglądzie pitbulla zaciskał i rozluźniał pięści.
Nagle włączyła się Kaśka, która do tej pory była jak martwy posąg. Swój wyczuje swojego w pewien sposób. Bo Kaśka też ma w sobie wilczycę, co potrafi ugryźć. Ale trzeba ją sprowokować.
-Wiecie, jak jesteście też muzykami jak kolega, to powinniście nam zapłacić muzyką za tą kasę na piwo. Honor każe.
Wyraźnie ich zamurowało. Widać..nigdy nie pomyśleli, że można w ten sposób do tego podejść. Nie pomyśleli, że ktoś, kto dorzuca im na piwo może tak myśleć. Może nikt nigdy nie mówił im o honorze? Mieli tylko tą swoją nadmierną dumę dzieci, które stale ktoś gnoi i mówi, że nic z nich nie wyrośnie. Cóż, Kaśka i ja bywamy ciężkimi ludźmi i upieramy się na swoje myślenie, które mamy bardzo podobne. I lekkomyślnymi wedle wielu jesteśmy także.
-Dobra, koleś, to najpierw wyciągaj te swoje skrzypce i pokaż, co ty potrafisz. Czy tylko twoja kumpela taka mocna w gębie?
Nie oponowałem. Nic nie powiedziałem, bo nie było co. Wyczułem, że Paganini ani Vivaldi nie byliby na miejscu. Ale śliczna Lindsey, gwiazda ostatnich lat? Czemu by nie. Przypomniałem sobie jej cholernie prosty kawałek, Shadows*, motyw szybki, wielu wpadający w ucho. I w trakcie grania, mniej więcej w połowie...jeden z chłopaków dorobił beatbox. Bylem zaskoczony, po pierwsze, że to zna, po drugie- że potrafił ze mną stworzyć taki duet, że brzmiało to...no po prostu tak, jak powinien. Jakby to wszystko było zaplanowane.
I serio, ani troszkę nie przesadzam. Przestaliśmy „grać” ( Można o beatboxie mówić, że to granie? Bo to granie na własnym ciele. Hm. do przemyślenia) jednocześnie i spojrzeliśmy na siebie błyszczącymi oczami. Oboje wiedzieliśmy, że wyszło to cholernie dobrze. Takiego zadowolenia z siebie jak muzyce się zdarza nie można chyba z niczym innym porównać. Przynajmniej- ja nie umiem.
Nagle dziewczyna zaczęła się śmiać, stojąc obok Kaśki. Nawet nie zauważyłem podczas tego utworu, że się do siebie tak przysunęły.
-Z czego ta radość?
-Koleś, ty się nawet rzucasz jak ta laska z tego teledysku!
Tja...nie pierwszy raz zostałem „tańczącym skrzypkiem”. Serio, ja nad tym nie panuję. Nie wiem jak można grać na poważnie, nie ruszając się. Jeden egzamin nawet prawie przez to w muzycznej uwaliłem, bo pewien skostniały profesor stwierdził, że jestem „za ekspresyjny nie tylko w dźwięku ale i w całości występu”. Cóż.
Ale one śmiały się dalej.
-Tylko kiteczki mu dorobić- wychichotała Kaśka.
-Normalnie, kurwa, jebany Popiełuszko w bagażniku!( to określenie robi się za bardzo popularne) -ordynarnie rzuciła dziewczyna, po czym w dobrym nastroju już, zakomenderowała-Dobra, jedziemy dalej!
Tym razem jeden z chłopaków nadał rytm a ona-ona zaczęła śpiewać. A ja byłem w szoku. Miała niesamowity głos. Naprawdę, głos, w którym można się zakochać, który sprawia, że ciary na kręgosłupie są wielkości denek od jaboli. Tym głosem mogłaby zarobić nie tylko na piwo. Nie miało znaczenia żadne złośliwe spojrzenie, żaden obdarty wygląd. Ona BYŁA MUZYKĄ. Mało kto to potrafi nieraz stać się nią. To dar, wyjątkowy dar. Chociaż było słychać, że nad tym głosem nikt nigdy nie pracował, nikt nigdy nie uczył jego emocji. Samorodny talent, nieoszlifowany diament. A uwierzcie mi, znam się na głosach.

Cóż mi więc pozostało? Nie mogłem tylko stać i słuchać. Zacząłem grać. Dopasowywać rytm, melodię. Swobodny jam, całkiem z pozoru niemożliwy. Zupełnie oby sobie ludzie, nie znający swoich preferencji- nie pomyliliśmy się ani razu. Wszyscy płynnie przechodziliśmy z frazy na frazę, jakby to wszystko było zaplanowane. Może zaplanował to ktoś już poza nami samymi?
To nie była zwykła muzyka, taką jaką zazwyczaj się gra. To nie była muzyka skostniała w kanonie, w żaden sposób. Jednak nasze style były całkiem odmienne, prawdopodobnie, ba, na pewno, inspirowało nas zupełnie co innego w życiu. A jednak potrafiliśmy się złączyć. Może to magia wiosny?
Graliśmy tak godzinę jakoś w sumie. W pewnym momencie chłopak o wyglądzie pitbulla melorecytował, uzupełniając jej głos, tekst. To wszystko było spójną całością, jej barwa dźwięku, ich rytm, moje skrzypce. Niektóre kawałki znane, popularne, w nowej aranżacji, inne melodie wymyślane ot tak. I Kaśka z najcudniejszą pantomimą tańca pod księżycem. Nieraz ścieżką obok przechodzili ludzie, może wracający dopiero z pracy, pędzący do domów. Patrzyli się na nas zdziwieni, niektórzy przystawali, bili brawo. Zrobiło się naprawdę wesoło.

Wiecie co? Co tam cały performance, dokładnie zaplanowany. To było prawdziwe aż do szpiku, dogłębnie. To było spontaniczne. To było wiosenne.
Chyba wysłaliśmy dużo dobrej energii w przestrzeń.
I dobrze, nie doczepiła się do nas straż miejska czy coś w tym stylu.
Po wspólnej zabawie- jeśli można to tak określić, zabawą, przyszedł powoli czas rozstania.
-I co, zarobiliśmy na to piwo?
-Zdecydowanie! -zaśmiała się pięknie Kaśka.
-Może się jeszcze kiedyś zobaczymy- dorzuciłem i uśmiechnąłem się do nich tak ciepło, jak tylko potrafiłem. Bogowie, jak ja się zdyszałem!- dorzuciłem w myśli.
-Pewnie będziesz udawał że nas nie znasz, ziom.

I tak od słowa do słowa doszliśmy do tego...że jesteśmy umówieni na sobotę, jeśli będzie ładna pogoda. Na Cytadeli, będziemy grać, tańczyć, śpiewać. A co, przyniesiemy i ludziom innym trochę wiosny może. Może znajdzie się ktoś z gitarą. Może jeszcze ktoś, kto śpiewa. (Ktoś reflektuje na taką zabawę? :> )
Dzisiaj już trzeba było iść, zanim noc naprawdę nastanie, bo i Kaśka znowu kasłać zaczęła a tu coraz chłodniej i chłodniej, i oni pewnie chcieli iść wreszcie na to piwo...ale tyle starczyło, by naprawdę dobrze zacząć wiosnę.

Pięknie jest, po prostu pięknie jest.
Dobrze weszliśmy w ten nowy, symboliczny czas. Sztuką, muzyką i otwartym serem. Bo nieraz starczy trochę dobrej energii wysłać komuś- a ona ci się zwróci. Pozornie nieprzyjemne dzieciaki okazały się ludźmi z ogromnym potencjałem w pewnej dziedzinie życia. Tylko trochę za bardzo zakompleksionymi ludźmi- bo mam wrażenie, że nikt ich nie docenia. Chociaż, to nie tylko wrażenie, to też wnioski z rozmowy.

Mam wrażenie zresztą, że każdy z ludzi ma wielki potencjał. Ma coś, czym może dać radość innym, coś, w czym może się spełniać, pokazywać, że pięknie jest żyć. Każdy jest naprawdę wielkim człowiekiem. Tylko czasem życie każe się skulić w kłębek i póki cię nikt nie pogłaszcze po głowie- nie umiesz tego dostrzec. Tego, że jesteś wspaniałym człowiekiem, który innym daje uśmiech.

Nie ma dobrych i złych ludzi. Są ludzie, po prostu. I ja wierzę, że każdemu trzeba dać szansę. Możecie mnie nazwać naiwnym. Ale ja wolę być naiwny i nie nieraz zaryzykować, niż tyle w życiu tracić przez strach. Strach przed zranieniem, strach przed tym, że ktoś nas skrzywdzi. Strach to rzecz, której się nie pozbędziemy, ale może nas ona mobilizować.


Druga rzecz- znowu widzę, po raz kolejny, jak wielką siłę ma muzyka. Jak bardzo potrafi połączyć to, co leży po przeciwnych stronach rzeki. Jak mocno może skleić to, co nadpęknięte. I nawet, gdy pokazuje różne swe oblicza, dialekty, nadal jest językiem wspólnym. Wspólnym ponad wszelkimi podziałami, jakie chce tworzyć człowiek. Muzyka nie widzi wieku, statusu materialnego, rasy, płci. Jest dla każdego i w każdym, w pierwotnym rytmie serca i jest też ciszą, której nieraz tak się boimy. Dlatego na zawsze będę jej niewolnikiem. Będę dotykał, widział uszami. Najsłodsza niewola z możliwych.

*Kto nie znał, temu przedstawiam oficjalnie- śliczna Lindsey z "Shadows":

 

wtorek, 18 marca 2014

jestem radioaktywny i jestem z tego dumny, czyli o hormezie i nieprzywiązywaniu się do drzew słów parę

Człowiek spokojnie idzie sobie z pracy, głównym deptakiem Poznania i nagle go zaczepiają.
-Czy chce pan nam podpisać petycję?- jakiś niepozorny chłopaczek, na oko licealista spostrzegł we mnie swoją ofiarę. Zawsze, ale to zawsze padam ofiarą wszelkiej maści ulotkarzy, żebraków i tych, o właśnie podpisy różne zbierają.
-A na co ta petycja?
-Żeby nie budować elektrowni atomowej w Polsce...- masz przejebane chłopczyku- pomyślałem i zacząłem z nim dyskutować. Nie mogłem się powstrzymać.

Nie budować elektrowni.
No to się w Króliku zagotowało.
OMFG! Zielony! Znowu!
Jak ja nie znoszę Greenpeace' u! Tu w Króliku rodzi się Gargamel, który chciał wybić wszystkie niebieskie stworzonka...Królik ma taką rządzę mordu na zielonych...
Ale po kolei.
Pewnie teraz szok i niedowierzanie maluje się na twarzach wszystkich, którzy wiedzą, jaki jest jeden z kierunków studiów, jakie kończyłem. Tak tak, moi państwo. Ochrona środowiska. I dlatego sądzę, że mam pełne prawo wkurzać się na oszołomstwo Greenpeace' u i czarny PR wobec elektrowni atomowych.
Zdziwieni? To przestańcie. Już wam po kolei wszystko tłumaczę. Nie panikujcie, jak to można nie być wielkim wspaniałym idealistą- ekologiem po tych studiach i jaki jest niski poziom uczelni, że nie każą nam się razem z zielonymi przykuwać do drzew. Nie zesrajcie się. Mi po prostu nie wyprali mózgu.

Niby jestem ekspertem od ochrony środowiska co potwierdzają literki przed nazwiskiem- pan mgr inż Kordian S., co z tego, że ekspert od gleby. Przyznam, nie jestem ekspertem od samego promieniowania...ale starczy mi elektroradiologów, fizyków medycznych i radiobiologów w otoczeniu. Tak, przyjmuję cudzą wiedzę w niezliczonych dyskusjach. Przez stale podsuwane mi książki. Feynmana znam na wyrywki. Prace pana profesora Juliana z WCO też, mówiące o radiobiologicznych aspektach wtórnej karcynogenezy..ale dobra, nie rozpędzam się, ok.

Po prostu, wiecie co? Konfrontując wiedzę moją i moich znajomych fizyków, panny Fridy co na radioterapii będzie pracować, pana Zająca co fizykiem medycznym jest i promieniowanie kontroluje na audytach klinicznych niezliczonych, wiedzy mojej siostry, która fizykiem jednak jest i to z pasji...dochodzę do wniosku, że „Zieloni” i tym podobne organizacje zrobiły bardzo czarny PR, całkowicie niepotrzebnie, energii atomowej. I zdaje mi się, że wykorzystują pierwotny ludzki lęk, połączony z lękiem cywilizacyjnym. A mnie to cholernie wkurza!

Pominę, że inne akcje Greenpeace' u z ostatnich lat też wołają o pomstę do nieba, jebani ekoterroryści przez których żaden zrównoważony rozwój, żadne prawdziwe zasady sozologii nie są szanowane...ale dobra, uspokajam się. Miało być o straszaku promieniowania, bo tym mnie Greenpeace' owcy dzisiaj wkurzyli.

Już zmierzam do tego, o co mi chodzi.
Wiecie oczywiście, że Polska chce zbudować elektrownię atomową i że są liczne protesty. Stale podnoszą się słuchy o Czarnobylu, o Fukishimie, o tym że promieniowanie zabija, że od tego się mutuje, powoduje raka i tym podobne. Że wszyscy przez to zginiemy i nie chcemy mieszkać koło elektrowni!
Śmieszne, że przy graniach mamy same elektrownie atomowe. Jakby granica miała nas ochronić w razie wypadku radiacyjnego, naprawdę. Wiecie, skażenia przenoszą się niezależnie od granic...nie ma tak, że wybuchnie w Czechach i mały izotop powie, spotykając ciebie „o pardon, pan jest Polakiem, nie mogę pana napromieniować. Serio, nie są tak dobrze wychowane.

Zadziwia mnie, że podobnych protestów nie ma, gdy mieszka się obok elektrowni węglowych. Dlaczego? Jestem gorącym zwolennikiem elektrowni atomowych i tak, uważam się za sozologa, nie za jakiegoś proekologicznego świra ( w ogóle, jak rozumiecie słowo ekologia, o?:>)
Jakież Królik bzdury gada, powiecie! A nie nie, pokiwam głową z uśmiechem. Wcale nie bzdury. Zacznijmy może od wypadków. Po kolei, bo zaczynam troszkę mieszać wam w głowach pewnie.

Czarnobyl- wina człowieka (wiecie, że eksperymentowali sobie z wydajnością reaktora?). Fukishima- brak dobrej kontroli który wyciekł jakiś czas po zdarzeniu. Znowu wina człowieka. Powiecie- ale człowiek znów może popełnić błąd. Owszem, wypadki się zdarzają, ale jeśli się spojrzy w skali świata- jakoś o wiele mniej osób zginęło na świecie przez elektrownie atomowe, mamy mniejsze zanieczyszczenie środowiska ( jakie to ma znaczenie też zaraz napiszę) niż przez elektrownie choćby węglowe. Zastanawia mnie, dlaczego wszyscy grzmieli o Czarnobylu a nikt nie wspomina o tragedii w Bhopalu w Indiach. Tam tez zawinił człowiek, ale nikt nie zabrania stawiania fabryk pestycydów czy nawozów. Zresztą, jeśli was zainteresował Bhopal przeczytajcie sobie.
http://www.alterkino.org/ekologia/bhopal-chemiczna-katastrofa/

Elektrownie atomowe emitują o wiele mniej skażeń i o wiele mniej ingerują w środowisko niż nasze najpopularniejsze, węglowe. I uwierzcie, jest co robić z odpadami. Wiecie, że niewielka ich część może być stosowana nawet w medycynie nuklearnej? Odpady są nadmiernie demonizowane, tak samo jak sama działalność reaktora.
Ale...lepiej Królik opowie wam o samym wielkim demonie właśnie- o promieniowaniu. Już drżycie z przerażenia? Już szykujecie się na świecenie w nocy przez same opowieści? To dobrze, strzeżcie się, muahahaha!

A więc jesteście odpowiednio przygotowani, już się boicie, już przeszły was ciarki? Bardzo dobrze. A więc za siedmioma górami, za siedmioma lasami… nie nie, to nie tak bajka.

Ta nie toczy się wcale tak daleko. Bo toczy się nawet w was samych, gdy siedzicie na krześle i patrzycie w ekran monitora. O bogowie, to komputer tak promieniuje! A kysz! Owszem, promieniuje, ale spokojnie- nie bardziej niż ty. Ta, do ciebie mówię! I nie rób takich wielkich oczu!


Ja? Ano tak to. Ty. Też jesteś radioaktywny. I to bardziej niż otoczenie elektrowni, która ma ściśle określone przepisy. Słyszałeś o takim pierwiastku jako potas choćby? Piękne, dostojne K na tablicy Mendelejewa? Masz go w każdej komórce swojego ciała. A najlepsze jest to, że część z tych atomów to radioaktywne izotopy! Ktoś obliczył, nie wiem kto, musiałabym ponownie zapytać Fridy, że sypiając z kimś z jednym łóżku przez 25 lat otrzymujemy większą dawkę promieniowania niż mieszkając w pobliżu elektrowni atomowej 100 lat w oddaleniu od niej o100 m.

Więc taka mała rada Króliczka- skoro tak się boisz promieniowania, nie sypiaj z nikim. Nigdy. Śpij sam. Albo najlepiej się zabij. Sam na siebie też promieniujesz, o nieczyste stworzenie!

Promieniuje słońce, ziemia, beton. Wszystko dookoła ciebie. Zdajesz sobie z tego sprawę? Elektrownia w twoim otoczeniu niewiele by zmieniła. Złamałeś kiedyś rękę? Robiono ci zdjęcie rentgenowskie, prawda? Wiesz, że wtedy dostałeś większą dawkę promieniowania niż elektrownia, a raczej nawet praca w niej, dana ci przez rok?
Alb o zgrozo- masz raka? Miałeś radioterapię? Albo jakiekolwiek badanie medycyn nuklearnej?

Znam ludzi którzy w tym pracują, podają radioframaceutyki- i żyją! Nie mają 2 głów i nie mają trzeciego etatu pracy jako latarnia- nie pani spod latarni a latarnia właśnie, bo nie, nie świecą w ciemności!
W ogóle, zniszczyła mnie kiedyś dyskusja dwóch pań w tramwaju, z których jedna myślała, że po leczeniu jodem na serio świeci się w ciemności. Co ona, za dużo Scooby- Doo się naoglądała? Bo chyba tylko tam promieniowanie X czy gamma naprawdę było widzialnie.

Wiecie- na swój sposób irytuje mnie mylne przekonanie ludzi o promieniowaniu i robienie z niego demona. Mylne, bo zatrzymujące coś, co można zmienić na lepsze.
A gdy człowiek chory to od razu da się napromienić taką dawką, że licznik Geigera- Mullera wysiada. Bo że niby w medycynie to dla wyższego dobra. I jakoś już się nikt nie boi.

Za dużo naszpikowano chyba społeczeństwo wiedzą z Czarnobyla i Nagasaki. Tylko tym. Zresztą, fizycy do dzisiaj mają przez to problemy. Słyszeliście o zasadzie Adlara? Im mniej, tym lepiej? Odnosi się ona do promieniowania- czyli im mniej go masz, im mniejszą dawkę otrzymujesz, tym lepiej dla ciebie, krzyż ci na drogę, idź i zbawiaj świat. Do dzisiaj obowiązuje, wprowadzona właśnie po wybuchu bomb w Japonii. Ale zaczyna się od niej odchodzić. Bo na scenę wkroczyła hormeza radiacyjna. Oklaski dla tej pani! Śliczna, nieprawdaż?! Ja się od razu w hormezie zakochałem, serio.

Już ją wam przedstawiam. Pani hormeza to zasada obowiązująca w naszym świecie od dawien dawna. W podawaniu witamin, składników mineralnych. Wiecie- brak witamin powoduje awitaminozę, ich nadmiar- może nas zabić. Każda substancja jest trucizną i lekarstwem, ale wszystko zależy od dawki jak mówią chemicy i farmaceuci. Zasadniczo to toksykolodzy, no nieważne. I jak się okazuje- to samo jest z promieniowaniem. Zgadza się to z ekologicznym prawem tolerancji Shelforda, prawda, moi drodzy Zieloni? ( nagle rozumiecie różnicę między ekologią a sozologią, co? Nadal nie? Ja się kiedyś załamię! )

Ale..okazuje się, po prostu, że promieniowanie w małych dawkach jest nam potrzebne jak witaminy. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, gdyż nadmiar promieniowania niszczy nasze DNA, ale jego małe ilości- mobilizują nasze systemy naprawcze. Paradoksalnie- chronią przed mutacjami i rakiem. Zaskoczeni? No, ja tez byłem jak poczytałem nieco książek z dziedziny radiobiologii. (naprawdę, jest to fascynująca nauka)
Przedtem patrzyłem zaściankowo. Ale przynajmniej się dokształciłem, zanim zacząłem być krzykaczem. Daje to do myślenia?
W każdym razie, okazuje się, że ludzie żyjący w środowisku bardziej narażonym na naturalne promieniowanie- takim jak Jordania czy okolice kopalni uranu- rzadziej chorują na nowotwory. I wcale nie prowadzą zdrowszego trybu życia. Co więcej wam powiem- są tacy, którzy dostają trochę więcej promieniowania jeszcze, niż tak zwane tło. I wiecie co? Populacja tych, którzy pracują z promieniowaniem nie choruje więcej- czy promieniowaniem w medycynie czy w elektrowni atomowej. Mają nawet lepiej, bo przez ta paranoję ich częściej badają. Jupi! Niech się cieszą!
I nie mówię że to częstsze badanie jest też złe- bo promieniowanie bywa niebezpieczne, o czym Maryśka Skłodowska i Bequerel się przekonali. Ale nie można go jak dla mnie demonizować.

Trzeba dmuchać na zimne- tak jak z tymi witaminami. Wszystko rozsądnie, a nie- robić zdjęcia rentgenowskie stopom w nowych butach, czy aby nie będą cisnąć jak robiono to na początku odkrycia fenomenu radiacji. Albo nie dodawać radu do pudru i szminek, jak robiono na początku XX wieku.

Rozumiem w sumie, że się boimy. Były różnie historie, ludzie od tego umierali. Ok. Ale nie rozumiem czemu nie chcemy nadal poznać, tylko krzyczymy. I też dajemy się w dużej mierze zmanipulować tym, którzy prawdopodobnie mają w tym swoje interesy i dużą kasę. Jak Greenpeae, fajna organizacja niegdyś, która przekształciła się w bandę cwanych oszołomów.

Bo jakoś nie mówimy o tym, że elektrownie węglowe wydzielają metale ciężkie, które są tak samo mutagenne jak promieniowanie w dużej ilości. I efekt cieplarniany powodują. I dużo innych mało przyjaznych rzeczy dla nas i dla środowiska.

Zawsze, gdy mówię demonizowaniu promieniowania przypomina mi się pewna sytuacja z Japonii, o której mówił mi pewien profesor z politechniki poznańskiej. W pewnej wiosce wybudowano elektrownię atomową. I zauważono, że ludzie nie zapalają światła. Dlaczego? Wszyscy się głowili i zrobiono konferencję z mieszkańcami wiosek, które owa elektrownia zaopatrywała. Okazało się, że ludzie bali się używać prądu wierząc, że przez to zostają napromieniowani. Śmieszne, w Polsce słyszałem pewnie byłoby tak samo. Ale ale... jeden z profesorów, prowadzący konferencje nie wytrzymał i wykrzyknął- to co, jakbyście mieli elektrownie wodna to by wam woda się lała z sufitu i byście się potopili? Dało to do myślenia. Zaczęli korzystać z prądu z elektrowni atomowej i jakoś ilość zachorowań na białaczkę nie wzrosła. Cud, co nie? I to wcale nie nad Wisłą. Bo na ten trzeba jeszcze poczekać.

Może za dużo widzieliśmy filmów sf i postapokaliptycznych, które zresztą sam bardzo lubię. Ale nie opieram na nich swojego życia i tego, co mnie otacza.
Ale dążąc do sedna- irytuje mnie zaściankowe myślenie, jak zawsze to, że nie chcemy czegoś poznać. Owa demonizacja z którą staram się walczyć. Nikt nie będzie mutantem- warto poznać nawet schematy mutacji, bo nie prowadzi ona do potworów jak w horrorach o radioaktywnych pająkach ( kocham te filmy!)
A najbardziej wkurza mnie udawanie mądrego i mówienie o rzeczach, o których się nie ma pojęcia- tak zapytam- ilu fizyków teoretycznych mają Zieloni? Ilu radiobiologów? Hello, księżyc widać, co nie? Tak jak to było w tym starym kawale.

Wracając do początku- nie lubię Zielonych. Wiem wiem, robią dużo pożytecznego ale i dużo złego. Mówią o czymś, protestują przed czymś, na czym się nie znają. Kolejna grupa fanatyków, która zapędziła się za daleko a ktoś na górze ma chyba znaczny interes. Fajne akcje z ochroną Puszczy Białowieskiej, ratowaniem fok. Muszę im to przyznać. Ale czasem się się zapędzają i pewnie dlatego prawie nikt z nas, panów i pań mgr inż. ochrony środowiska nie pozwalamy do siebie mówić per „ekologu”* i zawsze w rozmowach miażdżymy owych entuzjastów, na ulicy którzy sprawiają, że owszem, może i świat w pewnych aspektach staje się lepszy, ale i- czasem się pogarsza. Bo nie znają podstaw pewnych mechanizmów, które trzeba by było wprowadzić. Kocham idealizm, ale racjonalny idealizm, nie robienie wszystkiego na „hurra” przez oszołomów.

Nie dziwię się też, że ludzie przez nich stronią od ekologii. Bo zamiast dać poznać coś takiego, jak choćby energia pochodząca z atomu, która mogłaby zrobić dużo dla środowiska, pieją jakieś stare hasła, slogany, które zapędzają nas wszystkich w kozi róg. I zawsze ekolog kojarzy się z wariatem przypinającym do drzew- uwierzcie mi- tak nie jest. Krzykaczy zawsze widać najbardziej. Najmniej tych co dobrze wykonują swoją pracę i robią coś naprawdę. Chociażby chcą porozmawiać z ludźmi o owej hormezie czy segregowaniu odpadków, co jest bardzo ważne. Choćby nas, pracowników pewnej firmy, którzy namawiają rolników, żeby jednak nie sypali tyle nawozu pod pszenicą. Ale o tym kiedy indziej. Jak zawsze- i na to przyjdzie pora.



...-Więc widzisz, chłopcze, dlatego właśnie nie podpiszę ci tej twojej petycji.
Podczas wywodu o hormezie, czystej energii i zrównoważonego rozwoju ( wam przytoczyłem tylko fragment wywodu, ten o hormezie, czujcie się oszczędzeni, niczym przed ogniem piekielnym albo stosem inkwizycji) mina chłopaka od „zielonych” coraz bardziej rzedła. Najpierw opadła mu szczęka, potem zrobił się blady, potem nie wiedział gdzie podziać oczy.
-To ja...tego..no...znaczy jeśli pan...no....
Jestem wredny. Poszedłem sobie, ot tak, po prostu. Tak wiem, czasem bywam okrutnym Królikiem....ale to naprawdę temat, który mnie drażni. A może sobie chłopak to i owo przemyśli i zrozumie, że naprawdę lepiej racjonalnie pewne rzeczy przemyśleć? Wiem, że nikt, zwłaszcza ja, nie ma monopolu na rację. Zawsze jest za i przeciw, zawsze są dobre i złe konsekwencje...ale cóż. Powiedziałem, co uważam. Jak sądzę. Bo nie jestem nieomylny, ale mogę mieć swoje zdanie poparte mocnymi argumentami w moim mniemaniu.

A wy...jesteście za czy przeciw?:> (nie, nie jestem AŻ tak wredny i fanatyczny. Jestem otwarty na dyskusję, a co!)


*do zapamiętania- jeśli kiedykolwiek staniecie ze mną twarzą w twarz, nie nazywajcie mnie a)ekologiem, b) artystą. Bo nie ręczę za siebie.