Wróciłem wczoraj do domu z kolejnym
kotem. Siódmym.
Przy ognisku, na fortach, więc trochę
nielegalnie, trochę na dziko obchodziliśmy urodziny Majkiego. Grupa
najbliższych znajomych, skrzynka piwa, którego mi nie wolno było
pić, dziwaczne rozmowy między innymi o potencjalnym życiu na
innych planetach i grubiańskie żarty, czyli wszystko to, co
sprawia, że czas spędza się szalenie miło, ale szybko on ucieka.
A w tym wszystkim zjawił się on.
Troszkę płaczący dziecinnie, po kociemu, plączący się pod
nogami, wreszcie uparcie wspinający się na moje kolana. Tylko na
moje, inne go nie interesowały. Każde przenoszenie go na chwilę
choć do Fridy czy Majkiego, bądź stawianie na ziemi sprawiało, że
zaczynał się lament. Tak też kociak, na oko niespełna
dwumiesięczny przespał pół nocy pod moją bluzą albo w jej
kieszeni, grzejąc mnie i mrucząc słowa kocich piosenek.
Mam za miękkie serce, tak mawiają.
Przygarniam wszystkie bezpańskie i głodne stworzenia. Czasem
przygarniam te głodne ciepła i czułości, z mrokiem w duszy i
chcę, by się po prostu uśmiechnęły. Nie zawsze to jest możliwe.
Nie każdemu można pomóc, nie każde serce można chwycić pod
żebrami i ogrzać nadruchliwymi dłońmi. Nie każde chce na to też
pozwolić.
Ale on chciał się ogrzać, najeść,
więc wziąłem go do domu.
Gdy siedział mi przy ognisku na
kolanach, myślałem, że jest szary, zwykły burasek. Jednak, gdy
zacząłem go głaskać, odkryłem, że to wcale nie jego barwa, a
niesamowita ilość brudu pokrywająca jego puchate futerko. Moje
dłonie również więc stały się szare, ale nie przeszkadzało mi
to za bardzo. Gdy przyniosłem do go domu, nakarmiony i obwąchany
przez pobratymców, pozwolił się wyczyścić. Lekko zwilżonymi
ręcznikami, tak, żeby go nie moczyć całkiem i nie sprawiać mu
przykrości. Przecież żaden kot nie lubi wody, chyba, że należy
do tureckich Vanów albo tajskich kotów świątynnych.
Po zabiegach pielęgnacyjnych okazało
się, że jest biały. Całkiem biały, nie licząc czarnej podeszwy
jednej z przednich łapek. Niebieskie oczy, zwykłe u kociąt, u
niego są jeszcze bardziej intensywne.
-Ej, kolego, czyżbyś ty był
szlachetnie urodzony?- zaśmiałem się w łazience, kończąc go
czyścić, a on odpowiedział wesołym miaukiem. Rozweseliło mnie
to, bo zachowywał się, jakby naprawdę chciał odpowiedzieć. Jakby
naprawdę, dosłownie chciał opowiedzieć swoją historię.
Dzisiaj przedpołudniem Ida zrobiła mu
zdjęcie, napisaliśmy ogłoszenie. Że znalazł się kot. Tak
przecież należy zrobić, to podpowiada logika wpojonych nam zasad
społecznych. Ale...inne rzeczy trochę się we mnie buntowały, gdy
rozwieszałem kartki z jego zdjęciem na słupach i w paru sklepach w
okolicy, w której go znaleźliśmy.
Na razie nikt nie zadzwonił.
Coś się we mnie buntowało, bo
wierzę, że koty same zjawiają się, kiedy chcą, w czyim życiu
chcą i odchodzą tak samo. Nie można ich oddawać. Nie można ich
mieć. Choć ten, biały kocurek, to przecież jeszcze dziecko. Może
sam nie wie, czego chce. Może po prostu się zgubił. Może ktoś go
kocha i za nim płacze?
6 innych kotów które mieszkają w
moim domu i pies, przyjęły go bez problemu, z radością bądź
obojętnością. Serdecznie przywitały go kanapowce, w tym
największy i najstarszy z nich, gruby Ganesz, dumnie obnoszący na
świecie swe imię nadane po bogu-słoniu. Obojętne były półdzikie
trzy koty, mieszkające w piwnicy. Bo widzicie, te też same przyszły
i odejdą, kiedy będą chciały. Te trzy ocierają się tylko o moje
nogi i nie wchodzą nigdy na piętro. Utrzymują swoją niezależność,
czasem zostawiające mi martwe myszy na schodach prowadzących na
górę. Myszy, które pokazują, że jesteśmy równi, wszyscy od
siebie coś dajemy. Myszy będące być może też podziękowaniem.
Tak więc póki co żyją dwie kocie
wspólnoty w moim domu- te w piwnicy, nie mieszające się za bardzo
w życie rodzinne i nie śpiące ze mną w łóżku, ale mające
swoje miski. I te będące bliżej, rozlewające się na kanapach i
kochające pieszczoty, te stale włóczące się koło Sisi robiącej
obiady. Mam wrażenie, że śnieżnobiały kot dołączy do tych
drugich. Już dzisiejszą noc przespał na moim sercu, mrucząc
głośno, tak jak tylko te maluchy potrafią. Ludzkie dzieci śmieją
się najszczerzej, kocie dzieci mruczą najgłośniej i
najmuzykalniej.
Żadna ze wspólnot nie miała nic
przeciwko nowemu lokatorowi, któremu nie potrafiłem wymyślić
imienia. Żaden nie był zazdrosny. A ja to w kotach, z którymi
mieszkam, właśnie uwielbiam. Same są wolne, nie są niczyją
własnością- ale i nie traktują mnie jako swoją własność.
Wiem, brzmi to może absurdalnie, jednak nieraz mam wrażenie, że to
przecież działa w dwie strony. Zwierzęta też potrafią być
niesamowicie zazdrosne. Te się nauczyły, że o mnie nie wolno być
zazdrosnym. Ja daję im wolność, ale i wolności w tej relacji
wymagam. Jak w każdej innej zresztą też.
Nie noszę w duszy kota, kot nie jest
moim zwierzęciem totemicznym- ale mam wrażenie, że z kotami
dogaduję się bardzo dobrze. Może dlatego, że miewam nieraz kocie
zachowania. Też przychodzę i odchodzę, kiedy chcę. Też nie można
mnie mieć na własność. Na wyłączność. Niektórym ludziom
niesamowicie trudno to zrozumieć, niektórym muszę tłumaczyć
nieraz, że nic na to nie poradzę. Nieraz znikam nocami, by potem o
świcie wrócić i wymruczeć swoje opowieści, jakby nigdy nic się
nie stało.
Wszystkie koty, z którymi żyję, mają
swoje własne ścieżki, którymi chadzają nocami, z których
przynoszą nieraz ofiary swoich ostrych zębów lub krwawiące rany.
Ja mam swoje podróże w które muszę wyruszyć sam. Mam swoje
ścieżki w głąb siebie, noce twórcze, w które nikogo nie
zabieram i nikogo do nich nie wpuszczam. Bo są moje. Czasem tylko
ktoś mi towarzyszy przez jakiś czas.
Wszystkie koty, z którymi żyję,
czasem chcą być pogłaskane przez kogoś, kogo same wybiorą. Ja
tak jak i one, potrzebuję nieraz czułości, ale nienawidzę, gdy
dotknąć, czy fizycznie czy duchowo, próbuje mnie ktoś, kogo
dotyku sobie nie życzę. Wyginam wtedy grzbiet w drugą stronę,
żeby się przypadkowo nawet o tą dłoń nie otrzeć.
Wszystkie koty, z którymi żyję,
dzielą swoje życie jeszcze z innymi stworzeniami. Nie tworzą
stada, ale z niektórymi lubią spędzać czas, czasem wylizać sobie
wzajemnie futro. Ganesz kocha leżeć na psie, z którym wszyscy
żyjemy. Lubią towarzystwo, ale nie mają hierarchii, nie są
poddane jeden drugiemu. Po prostu każdy z nich ma swój świat,
który czasem współdzieli z innymi. Tak jak koty, uznaję
wspólnotę, mam problem z uznawaniem stada. Lubię spędzać z kimś
czas, ale nie można mnie podporządkować, zmusić, bym spędzał
stale i tylko z tymi osobnikami i słuchał tylko tego, co oni mają
do powiedzenia. Tak jak kota, nie można mnie mieć na wyłączność,
tylko w jednym stadzie.
Wszystkie koty, z którymi żyję,
mogły być wędrowcami. Ale znalazły miejsce, które im pasuje.
Może znalazły swoją miłość, miłość między człowiekiem a
kotem i nie chcą z niej rezygnować. Być może, ja, jak każdy
wędrowiec, jako wędrowny ptak, w końcu znajdę swoje gniazdo w
cudzym sercu? Jak koty, znajdę i wybiorę dłonie, które będą
mogły mnie głaskać? Czy, być może, już znalazłem? Wszystko
wyjaśni się z czasem.
Być może, ten maluch też wyruszył w
podróż, żeby znaleźć swoje miejsce. Czy mój dom i moje serce
nim jest? Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Na pewno pozwalam mu
zostać tak długo, jak tego pragnie. Tak długo, jak tego
potrzebuje. Będę się cieszył jego mruczeniem, pięknymi oczami,
tak długo jak mi pozwoli na to. Bo ja nie wyganiam. Wręcz
przeciwnie.
Tak samo jak pozwalam zostawać ludziom
w swoim życiu. Przychodzą gdy chcą, odchodzą gdy chcą, choć
nieraz łamią mi tym serce. Choć nieraz chce się niektórych
błagać, by zostali. Ale trzeba być pokornym wobec cudzych decyzji
przecież. Zostają potem po nich dobre wspomnienia, czasem tylko to
się liczy, czasem tylko na tym trzeba się skupić. Nie wiem, ile
serc złamałem przypadkiem, nie wiedząc o tym, odchodząc. Nie
wiem, czy chciałbym wiedzieć.
Ludzie, tak jak koty, pozwalają się
kochać, nigdy nie będąc posiadanymi, bo tak naprawdę, należą
zawsze tylko do siebie. Tylko czasem o tym zapominają i próbują
swoje życie w cudze ręce oddać, swoje radości i smutki uzależnić
od cudzych rąk i słów. A tak nie można. Tak jest po prostu-
niemożliwe.
Ludzie nieraz przychodzą do mnie jak
koty, chcące się ogrzać albo najeść. A ja mam wrażenie, że od
tych małych drapieżników mogli by się wiele nauczyć. Ale nie
zawsze chcą dostrzec pewne oczywiste prawdy.
Ludzie nie zawsze chcą widzieć, że
prawdziwa miłość nie ma nic na własność. Czasem mylą ją z
zaborczością i nakazami, zakazami wszelkimi. Wplatają je w nią,
niszcząc i krusząc, sprawiając, że miłość słabnie i płacze.
Jakiś czas temu, dość niedawno zresztą o tym pisałem, że
posiadanie jakiejkolwiek istoty jest tylko ułudą. Ale my kochamy
się do tej właśnie ułudy przywiązywać. Mam wrażenie nieraz, że
dlatego, iż sami czujemy się strasznie niepewni i niekompletni.
Dlatego, że sami nie wiemy, kim jesteśmy. Szukamy przez to
stabilnego gruntu tam, gdzie go nie ma. Bo tak naprawdę on może
istnieć tylko w nas.
Gaiman, jeden z największych kociarzy
wśród pisarzy, napisał kiedyś : „ Koty nie mają imion.
(…) Wy, ludzie, macie imiona, bo sami nie wiecie, kim jesteście.
My wiemy, kim jesteśmy, więc nie potrzebujemy imion”.
Nadajemy imiona kotom, żeby jakoś się
do nich zwracać. A zapominamy o tym, jak od czasu do czasu
powinniśmy mówić sami do siebie. Może nieraz właśnie poza
imieniem. Poza nazwami, poza logiką. Mówić sercem i miłością,
odczuwają cały nurt życia, który przez nas przepływa.
Jesteśmy czymś więcej niż nazwa,
niż słowa. Nie potrzebujemy określeń. Wszystko, co wiemy,
wszystko co czujemy, wszystko jest stabilnym gruntem, który tak
trudno pozornie odnaleźć. Jest stabilnym w ruchu i zmianach. To
wszystko już należy do nas, trzeba to tylko poznać. Wszystko,
czego potrzebujemy mamy w sobie. Dzięki temu możemy być
szczęśliwymi.
Nie widzimy tego i dlatego tak często
boimy się wyruszyć w podróż zwaną życiem. Dlatego tak często,
trochę może nawet dziecinne, a trochę zgorzkniale, boimy się po
prostu korzystać z tego, co daje nam świat. Zupełnie inaczej niż
koty, nie wędrujemy dla samej wędrówki, a dla celu, który majaczy
na horyzoncie. Zapominamy, że sama wędrówka bywa celem, bywa
najistotniejsza i uczy nas bardziej, niż jakiekolwiek mądre słowa
zawarte w książkach.
Zupełnie inaczej niż koty, boimy się
być samodzielnymi, niezależnymi nieraz. Przywiązujemy się
kurczowo do cudzego życia, splatamy jak bluszcz. Zapominamy, że
można wędrować obok siebie, wspólnie, ale nikt nie postawi za nas
kroków. Być może podzieli się zdobyczą, ale zapominamy, że
musimy zapolować też na własną. Jak każdy dorosły kot, musimy
sami podejmować decyzje jak one mordują myszy. Czasem za pomocą
lodowatego instynktu, czasem może wahając się i bawiąc chwilę
zdobyczą.
Zupełnie inaczej niż koty, boimy się
właśnie samotności, zapominając, że to w niej możemy usłyszeć
nieraz najwięcej i dzięki niej możemy wrócić i kochać,
układając się czule na kolanach.
Układając się czule jak biały
kociak, szukający ciepła i przyjaźni, podczas gdy ja piszę te
słowa, układając się jak czarna jak noc kotka o imieniu pantery,
Baghera tuż przy moim boku. Ten biały nie ma jeszcze imienia,
którym jako człowiek mógłbym się do niego zwracać, ale ono się
znajdzie samo. Znajdzie się samo, jak w nas nieraz znajduje się
odwaga niezbędna do tego, by walczyć o szczęście. Jak w nas
znajduje się siła, by pozwalać przychodzić i odchodzić tym,
których możemy kochać. Znajdzie się samo, jak zawsze, w tym
pięknym, choć trudnym nieraz świecie znajduje się po prostu
miłość.
Bo ona jest wszędzie, czasem skryta w
najpiękniejszych dłoniach, czasem w pozornie uszczypliwym żarcie.
Czasem czai się na dnie niebieskich oczu. Czasem łagodnością i
cierpliwością trzeba ją wydobyć, żeby mogła zakwitnąć i
sprawić, że stajesz się najszczęśliwszym człowiekiem na
świecie, chociaż jej nie posiadasz. Tylko chcesz być i by była,
idąc razem, nie za siebie. Nic więcej, nic mniej.
"Nie zapominaj, że jestem dzikim kotem
I będziemy żyli w zgodzie
Dziki kot to ten, który nosi moje imię"