niedziela, 31 sierpnia 2014

"Gdyby tak człowieka skrzyżować z kotem, człowiekowi wyszłoby to na dobre, ale kotu by z pewnością zaszkodziło." Mark Twain

Wróciłem wczoraj do domu z kolejnym kotem. Siódmym.

Przy ognisku, na fortach, więc trochę nielegalnie, trochę na dziko obchodziliśmy urodziny Majkiego. Grupa najbliższych znajomych, skrzynka piwa, którego mi nie wolno było pić, dziwaczne rozmowy między innymi o potencjalnym życiu na innych planetach i grubiańskie żarty, czyli wszystko to, co sprawia, że czas spędza się szalenie miło, ale szybko on ucieka.

A w tym wszystkim zjawił się on. Troszkę płaczący dziecinnie, po kociemu, plączący się pod nogami, wreszcie uparcie wspinający się na moje kolana. Tylko na moje, inne go nie interesowały. Każde przenoszenie go na chwilę choć do Fridy czy Majkiego, bądź stawianie na ziemi sprawiało, że zaczynał się lament. Tak też kociak, na oko niespełna dwumiesięczny przespał pół nocy pod moją bluzą albo w jej kieszeni, grzejąc mnie i mrucząc słowa kocich piosenek.

Mam za miękkie serce, tak mawiają. Przygarniam wszystkie bezpańskie i głodne stworzenia. Czasem przygarniam te głodne ciepła i czułości, z mrokiem w duszy i chcę, by się po prostu uśmiechnęły. Nie zawsze to jest możliwe. Nie każdemu można pomóc, nie każde serce można chwycić pod żebrami i ogrzać nadruchliwymi dłońmi. Nie każde chce na to też pozwolić.

Ale on chciał się ogrzać, najeść, więc wziąłem go do domu.

Gdy siedział mi przy ognisku na kolanach, myślałem, że jest szary, zwykły burasek. Jednak, gdy zacząłem go głaskać, odkryłem, że to wcale nie jego barwa, a niesamowita ilość brudu pokrywająca jego puchate futerko. Moje dłonie również więc stały się szare, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo. Gdy przyniosłem do go domu, nakarmiony i obwąchany przez pobratymców, pozwolił się wyczyścić. Lekko zwilżonymi ręcznikami, tak, żeby go nie moczyć całkiem i nie sprawiać mu przykrości. Przecież żaden kot nie lubi wody, chyba, że należy do tureckich Vanów albo tajskich kotów świątynnych.

Po zabiegach pielęgnacyjnych okazało się, że jest biały. Całkiem biały, nie licząc czarnej podeszwy jednej z przednich łapek. Niebieskie oczy, zwykłe u kociąt, u niego są jeszcze bardziej intensywne.
-Ej, kolego, czyżbyś ty był szlachetnie urodzony?- zaśmiałem się w łazience, kończąc go czyścić, a on odpowiedział wesołym miaukiem. Rozweseliło mnie to, bo zachowywał się, jakby naprawdę chciał odpowiedzieć. Jakby naprawdę, dosłownie chciał opowiedzieć swoją historię.

Dzisiaj przedpołudniem Ida zrobiła mu zdjęcie, napisaliśmy ogłoszenie. Że znalazł się kot. Tak przecież należy zrobić, to podpowiada logika wpojonych nam zasad społecznych. Ale...inne rzeczy trochę się we mnie buntowały, gdy rozwieszałem kartki z jego zdjęciem na słupach i w paru sklepach w okolicy, w której go znaleźliśmy.
Na razie nikt nie zadzwonił.

Coś się we mnie buntowało, bo wierzę, że koty same zjawiają się, kiedy chcą, w czyim życiu chcą i odchodzą tak samo. Nie można ich oddawać. Nie można ich mieć. Choć ten, biały kocurek, to przecież jeszcze dziecko. Może sam nie wie, czego chce. Może po prostu się zgubił. Może ktoś go kocha i za nim płacze?

6 innych kotów które mieszkają w moim domu i pies, przyjęły go bez problemu, z radością bądź obojętnością. Serdecznie przywitały go kanapowce, w tym największy i najstarszy z nich, gruby Ganesz, dumnie obnoszący na świecie swe imię nadane po bogu-słoniu. Obojętne były półdzikie trzy koty, mieszkające w piwnicy. Bo widzicie, te też same przyszły i odejdą, kiedy będą chciały. Te trzy ocierają się tylko o moje nogi i nie wchodzą nigdy na piętro. Utrzymują swoją niezależność, czasem zostawiające mi martwe myszy na schodach prowadzących na górę. Myszy, które pokazują, że jesteśmy równi, wszyscy od siebie coś dajemy. Myszy będące być może też podziękowaniem.

Tak więc póki co żyją dwie kocie wspólnoty w moim domu- te w piwnicy, nie mieszające się za bardzo w życie rodzinne i nie śpiące ze mną w łóżku, ale mające swoje miski. I te będące bliżej, rozlewające się na kanapach i kochające pieszczoty, te stale włóczące się koło Sisi robiącej obiady. Mam wrażenie, że śnieżnobiały kot dołączy do tych drugich. Już dzisiejszą noc przespał na moim sercu, mrucząc głośno, tak jak tylko te maluchy potrafią. Ludzkie dzieci śmieją się najszczerzej, kocie dzieci mruczą najgłośniej i najmuzykalniej.

Żadna ze wspólnot nie miała nic przeciwko nowemu lokatorowi, któremu nie potrafiłem wymyślić imienia. Żaden nie był zazdrosny. A ja to w kotach, z którymi mieszkam, właśnie uwielbiam. Same są wolne, nie są niczyją własnością- ale i nie traktują mnie jako swoją własność. Wiem, brzmi to może absurdalnie, jednak nieraz mam wrażenie, że to przecież działa w dwie strony. Zwierzęta też potrafią być niesamowicie zazdrosne. Te się nauczyły, że o mnie nie wolno być zazdrosnym. Ja daję im wolność, ale i wolności w tej relacji wymagam. Jak w każdej innej zresztą też.

Nie noszę w duszy kota, kot nie jest moim zwierzęciem totemicznym- ale mam wrażenie, że z kotami dogaduję się bardzo dobrze. Może dlatego, że miewam nieraz kocie zachowania. Też przychodzę i odchodzę, kiedy chcę. Też nie można mnie mieć na własność. Na wyłączność. Niektórym ludziom niesamowicie trudno to zrozumieć, niektórym muszę tłumaczyć nieraz, że nic na to nie poradzę. Nieraz znikam nocami, by potem o świcie wrócić i wymruczeć swoje opowieści, jakby nigdy nic się nie stało.

Wszystkie koty, z którymi żyję, mają swoje własne ścieżki, którymi chadzają nocami, z których przynoszą nieraz ofiary swoich ostrych zębów lub krwawiące rany. Ja mam swoje podróże w które muszę wyruszyć sam. Mam swoje ścieżki w głąb siebie, noce twórcze, w które nikogo nie zabieram i nikogo do nich nie wpuszczam. Bo są moje. Czasem tylko ktoś mi towarzyszy przez jakiś czas.
Wszystkie koty, z którymi żyję, czasem chcą być pogłaskane przez kogoś, kogo same wybiorą. Ja tak jak i one, potrzebuję nieraz czułości, ale nienawidzę, gdy dotknąć, czy fizycznie czy duchowo, próbuje mnie ktoś, kogo dotyku sobie nie życzę. Wyginam wtedy grzbiet w drugą stronę, żeby się przypadkowo nawet o tą dłoń nie otrzeć.
Wszystkie koty, z którymi żyję, dzielą swoje życie jeszcze z innymi stworzeniami. Nie tworzą stada, ale z niektórymi lubią spędzać czas, czasem wylizać sobie wzajemnie futro. Ganesz kocha leżeć na psie, z którym wszyscy żyjemy. Lubią towarzystwo, ale nie mają hierarchii, nie są poddane jeden drugiemu. Po prostu każdy z nich ma swój świat, który czasem współdzieli z innymi. Tak jak koty, uznaję wspólnotę, mam problem z uznawaniem stada. Lubię spędzać z kimś czas, ale nie można mnie podporządkować, zmusić, bym spędzał stale i tylko z tymi osobnikami i słuchał tylko tego, co oni mają do powiedzenia. Tak jak kota, nie można mnie mieć na wyłączność, tylko w jednym stadzie.
Wszystkie koty, z którymi żyję, mogły być wędrowcami. Ale znalazły miejsce, które im pasuje. Może znalazły swoją miłość, miłość między człowiekiem a kotem i nie chcą z niej rezygnować. Być może, ja, jak każdy wędrowiec, jako wędrowny ptak, w końcu znajdę swoje gniazdo w cudzym sercu? Jak koty, znajdę i wybiorę dłonie, które będą mogły mnie głaskać? Czy, być może, już znalazłem? Wszystko wyjaśni się z czasem.

Być może, ten maluch też wyruszył w podróż, żeby znaleźć swoje miejsce. Czy mój dom i moje serce nim jest? Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Na pewno pozwalam mu zostać tak długo, jak tego pragnie. Tak długo, jak tego potrzebuje. Będę się cieszył jego mruczeniem, pięknymi oczami, tak długo jak mi pozwoli na to. Bo ja nie wyganiam. Wręcz przeciwnie.
Tak samo jak pozwalam zostawać ludziom w swoim życiu. Przychodzą gdy chcą, odchodzą gdy chcą, choć nieraz łamią mi tym serce. Choć nieraz chce się niektórych błagać, by zostali. Ale trzeba być pokornym wobec cudzych decyzji przecież. Zostają potem po nich dobre wspomnienia, czasem tylko to się liczy, czasem tylko na tym trzeba się skupić. Nie wiem, ile serc złamałem przypadkiem, nie wiedząc o tym, odchodząc. Nie wiem, czy chciałbym wiedzieć.
Ludzie, tak jak koty, pozwalają się kochać, nigdy nie będąc posiadanymi, bo tak naprawdę, należą zawsze tylko do siebie. Tylko czasem o tym zapominają i próbują swoje życie w cudze ręce oddać, swoje radości i smutki uzależnić od cudzych rąk i słów. A tak nie można. Tak jest po prostu- niemożliwe.
Ludzie nieraz przychodzą do mnie jak koty, chcące się ogrzać albo najeść. A ja mam wrażenie, że od tych małych drapieżników mogli by się wiele nauczyć. Ale nie zawsze chcą dostrzec pewne oczywiste prawdy.

Ludzie nie zawsze chcą widzieć, że prawdziwa miłość nie ma nic na własność. Czasem mylą ją z zaborczością i nakazami, zakazami wszelkimi. Wplatają je w nią, niszcząc i krusząc, sprawiając, że miłość słabnie i płacze. Jakiś czas temu, dość niedawno zresztą o tym pisałem, że posiadanie jakiejkolwiek istoty jest tylko ułudą. Ale my kochamy się do tej właśnie ułudy przywiązywać. Mam wrażenie nieraz, że dlatego, iż sami czujemy się strasznie niepewni i niekompletni. Dlatego, że sami nie wiemy, kim jesteśmy. Szukamy przez to stabilnego gruntu tam, gdzie go nie ma. Bo tak naprawdę on może istnieć tylko w nas.

Gaiman, jeden z największych kociarzy wśród pisarzy, napisał kiedyś : „ Koty nie mają imion. (…) Wy, ludzie, macie imiona, bo sami nie wiecie, kim jesteście. My wiemy, kim jesteśmy, więc nie potrzebujemy imion”.

Nadajemy imiona kotom, żeby jakoś się do nich zwracać. A zapominamy o tym, jak od czasu do czasu powinniśmy mówić sami do siebie. Może nieraz właśnie poza imieniem. Poza nazwami, poza logiką. Mówić sercem i miłością, odczuwają cały nurt życia, który przez nas przepływa.

Jesteśmy czymś więcej niż nazwa, niż słowa. Nie potrzebujemy określeń. Wszystko, co wiemy, wszystko co czujemy, wszystko jest stabilnym gruntem, który tak trudno pozornie odnaleźć. Jest stabilnym w ruchu i zmianach. To wszystko już należy do nas, trzeba to tylko poznać. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie. Dzięki temu możemy być szczęśliwymi.
Nie widzimy tego i dlatego tak często boimy się wyruszyć w podróż zwaną życiem. Dlatego tak często, trochę może nawet dziecinne, a trochę zgorzkniale, boimy się po prostu korzystać z tego, co daje nam świat. Zupełnie inaczej niż koty, nie wędrujemy dla samej wędrówki, a dla celu, który majaczy na horyzoncie. Zapominamy, że sama wędrówka bywa celem, bywa najistotniejsza i uczy nas bardziej, niż jakiekolwiek mądre słowa zawarte w książkach.

Zupełnie inaczej niż koty, boimy się być samodzielnymi, niezależnymi nieraz. Przywiązujemy się kurczowo do cudzego życia, splatamy jak bluszcz. Zapominamy, że można wędrować obok siebie, wspólnie, ale nikt nie postawi za nas kroków. Być może podzieli się zdobyczą, ale zapominamy, że musimy zapolować też na własną. Jak każdy dorosły kot, musimy sami podejmować decyzje jak one mordują myszy. Czasem za pomocą lodowatego instynktu, czasem może wahając się i bawiąc chwilę zdobyczą.

Zupełnie inaczej niż koty, boimy się właśnie samotności, zapominając, że to w niej możemy usłyszeć nieraz najwięcej i dzięki niej możemy wrócić i kochać, układając się czule na kolanach.

Układając się czule jak biały kociak, szukający ciepła i przyjaźni, podczas gdy ja piszę te słowa, układając się jak czarna jak noc kotka o imieniu pantery, Baghera tuż przy moim boku. Ten biały nie ma jeszcze imienia, którym jako człowiek mógłbym się do niego zwracać, ale ono się znajdzie samo. Znajdzie się samo, jak w nas nieraz znajduje się odwaga niezbędna do tego, by walczyć o szczęście. Jak w nas znajduje się siła, by pozwalać przychodzić i odchodzić tym, których możemy kochać. Znajdzie się samo, jak zawsze, w tym pięknym, choć trudnym nieraz świecie znajduje się po prostu miłość.

Bo ona jest wszędzie, czasem skryta w najpiękniejszych dłoniach, czasem w pozornie uszczypliwym żarcie. Czasem czai się na dnie niebieskich oczu. Czasem łagodnością i cierpliwością trzeba ją wydobyć, żeby mogła zakwitnąć i sprawić, że stajesz się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, chociaż jej nie posiadasz. Tylko chcesz być i by była, idąc razem, nie za siebie. Nic więcej, nic mniej.


  

"Nie zapominaj, że jestem dzikim kotem
I będziemy żyli w zgodzie
Dziki kot to ten, który nosi moje imię"

piątek, 29 sierpnia 2014

Egocentrycznej garści informacji część druga, czyli Versatile Blogger Award.

Już kiedyś na łamach tego bloga przeprowadzałem wymuszoną, egocentryczną spowiedź, podając 15 mniej lub bardziej zabawnych faktów z mojego życia. Kto pamięta jak pisałem o swoich fobiach i o wyczynach łóżkowych, ten pamięta, kto nie pamięta, lub nie czytał a chce, ma okazję:

Tamto wymuszenie należy już do przeszłości, teraz przyszło kolejne. Choć, słowo wymuszenie nie musi być tu traktowane pejoratywnie, bynajmniej. Zostałem przez panie Oironio i Selinze nominowany do Versatile Blogger Award. Fakt faktem, wszystkie blogowe zabawy i tagi traktuję ze sporym przymrużeniem oka, ale staram się z nich wywiązywać. Tak też... napiszę ich nie 7, a 14! A co mi tam, odkryję kolejne karty swojego nudnawego życia i umysłu, skoro nominacja podwójna. Choć, tym razem może będzie poważniej niż ostatnio...lecz jako urodzony błazen, nie mogę nic obiecać.

A więc, zaczynajmy:

1. Skończyłem dwa kierunki studiów :Inżynierię ochrony środowiska ze specjalizacją ochrony i rekultywacji gleb i instrumentalistykę ze specjalnością skrzypce. Jakby dwóch tytułów magistra było mało, mam uprawnienia arteterapeuty ( zasadniczo, to muzykoterapeuty), jestem instruktorem jogi z pełnymi uprawnieniami, mogę bez przeszkód wykonywać masaż tajskiej jogi, lomi lomi (na drugim stopniu wtajemniczenia) i parę innych, których kursy skończyłem, mam certyfikat przedstawiciela handlowego, skończony kurs balsamowania zwłok ( tak, były zajęcia praktyczne), ukończone szkolenie barmańskie z certyfikatem....tak naprawdę, długo by wymieniać. Jednocześnie znam biegle 4 języki (biegle znaczy dla mnie „czytam Dostojewskiego w oryginale i się przy tym nie męczę „) w tym jeden martwy (ach, łacina!) i komunikatywnie 3 kolejne. Można więc rzec, że moje CV jest bogate. A to wszystko dlatego, że mam pewną obsesję nauki i w tym roku rozpoczynam kolejną szkołę- Tradycyjnej Medycyny Chińskiej i Ajurwedy. W końcu, uczymy się całe życie a i tak umieramy głupcami. Im im więcej się uczę, tym bardziej głupi się czuję.

2. Żyję z 6 kotami, psem postury niedźwiedzia bez jednego oka i rybkami w akwarium. W ogóle, to „czepiają” się mnie wszystkie bezpańskie koty i ich liczba w domu jest zmienna. Przychodzą i odchodzą, kiedy chcą. Niektóre zostają na dłużej i stąd liczba 6.
Gdyby można było do zwierzyńca, który mam w domu, dorzuciłbym jeszcze hodowlę roślin mięsożernych które kocham i młodsze siostry, które dzisiaj mnie wyjątkowo irytują.

3. Nie mam barier obrzydzenia jeśli chodzi też o jedzenie ( o innych obrzydliwościach pisałem w poście, do którego link jest u góry). Tak naprawdę..zjem wszystko ( mam wrażenie, że ludzkie mięso w sytuacji ekstremalnej połknę bez problemu), co wynika z trochę głębszej filozofii, o której jeszcze kiedyś pewnie będę musiał napisać na łamach tego bloga. Ale w swoim życiu, tez za przyczyną wielu podróży, jadłem wiele pozornych obrzydlistw. Pozornych, bo wiele z tych rzeczy było naprawdę smacznych i wcale nie powodowały odruchu wymiotnego. Tak naprawdę wszelkie bariery tkwią kulturowo tylko w naszej głowie a nie fizjologii, więc...jadłem po prostu wiele. Od świńskiego mózgu ( dla wielu już to jest niezjadliwe ani trochę), przez wołowe penisy i rybie oczy idąc, przez karaczany, pająki, pędraki pieczone i smażone w tajskich kuchniach, na wódce ze żmii i surowym, bijącym jeszcze sercu węża kończąc ( wiecie, półwysep Indochiński to takie przyjemne miejsce na podróżnych, gdzie trzeba czasem zjeść i serce węża, żeby po mordzie nie dostać...mówcie mi Khaleesi). W życiu chciałbym jeszcze spróbować słynnego dania Inuitów ze zgniłej foki czy starych chińskich jaj. Wszystko przede mną, jak to mawiają.
Tak naprawdę uwielbiam też surowe mięso i krojąc kurczaka na obiad dla rodziny potrafię podjeść połowę kurzej piersi w stanie naturalnym, bez obróbki termicznej.
(mam nadzieję, że nikt nie zwymiotował).


4. A propos jedzenia jeszcze, ogólnie spożywam tyle, co 4 ludzi w moim wieku. Tak obliczył dietetyk, u którego kiedyś byłem. Ilość kalorii starczająca dla 4 rosłych chłopa. Kocham jeść ( na szczęście kocham też gotować) i jak już wiadomo, jestem bardzo, ale to bardzo wszystkożerny. Nie przeszkadza to jednak temu, żebym nadal miał około 15 kg niedowagi, która powoduje, że całe życie wyglądam jak kulturysta z Dachau.

5. Żeby mnie rozebrać wystarczy...puścić mi to:



Wiele lat temu, pracując jako barman przegrałem zakład ( bo jakże by inaczej...) i musiałem na barowej ladzie wykonać do tego striptiz. Chyba mi się spodobało, bo w tym roku w sylwestra u znajomych wykonałem podobny striptiz...stojąc na parapecie okna. Dodajmy, że mieszkanie znajduje się w kamienicy na 3 piętrze. Na szczęście nie wypadłem. Straciłem tylko swoją przepoconą koszulkę, którą ukradły jakieś pijane dziewczyny stojące pod kamienicą i obserwujące z gwizdami moje wyczyny. Tak, nie mylicie się- to te gwizdy i obserwacje tak mnie speszyły, że jednak wolałem się schować do mieszkania i nie kontynuować tego jakże żenującego występu. ( uprzedzam pytania- nie, nie byłem pijany)

6. Mam słabość do ludzkich niedoskonałości. Kiedyś zauroczyłem się w dziewczynie z przebarwieniami skóry, która była, co tu dużo mówić, „łaciata jak krowa”. Zauroczenie szybko minęło, gdy okazało się, że jest tępa. Cóż, chyba jednak jestem bardziej sapioseksualny, niż zakochany w defektach. Ale te po prostu są zawsze mile widziane.

7. Kolejny z moich talentów to ten do dziwnych mandatów. Niejeden dostałem za zakłócanie porządku publicznego ( życie ulicznego grajka, cóż!), a niektórzy czytelnicy wiedzą zapewne, że mam też na koncie mandat za uprawianie seksu w miejscu publicznym. Nie wiem czy mam pecha, czy naprawdę jestem aż tak niepraworządnym obywatelem, podły ja!

8. Nie śpiewam prawie pod prysznicem. Za to czasem, gdy mam dobry humor, zdarza mi się iść po ulicy i śpiewać na cały głos, jakbym był postacią z reklamy albo jakiegoś musicalu. Mam wrażenie, że przez to jednak ludzie czasem dziwnie się na mnie patrzą, a od czasu do czasu moje siostry idą 15 kroków za mną udając, że tak naprawdę mają dla mnie smycz i kaftan bezpieczeństwa.

9. Z reguły co 2 lata mam jakiś poważny uraz, co najmniej raz do roku coś sobie skręcę / zranię się tak, że trzeba mnie szyć/ muszę mieć robione prześwietlenie z powodu innych uszkodzeń. Otwarte złamania kości podudzia, krew sikająca z rany, złamanie kości ogonowej, pęknięcia czaszki, przestrzelona strzałą stopa, wstrząśnienia mózgu, zerwanie stawu skokowego? Witajcie w moim ekstremalnym świecie. Co ciekawe, nigdy nie uszkodziłem sobie rąk ani barków. Jako skrzypek bardzo na nie uważam. Tak bardzo, że upadając, odruchowo nie podpieram się dłońmi, tylko ląduje na pysku albo głowie. Nic dziwnego, że ryj taki krzywy, a głowa taka głupia, to wiele tłumaczy, prawda?XD

10. Kiedyś, ćwicząc i będąc jednocześnie niesamowicie zmęczonym...zasnąłem zwisając głową w dół. Sen nie trwał długo, jako że to pozycja dla mózgu niewygodna...ale możecie mówić mi Batmanie!

11. A propos spania właśnie, sypiam bardzo krótko. Starczy mi 3-5 godzin na dobę, wręcz nie potrafię spać więcej. Czasem zdarza mi się nie przespać 48 godzin i normalnie funkcjonować. Niektórzy mówią, że to przez medytację dwa razy dziennie, inni mówią że to dlatego że śpię bardzo głęboko ( przez co jestem lunatykiem, o czym pisałem w poprzedniej garści informacji), jeszcze inni śmieją się, że podczas śpiączki w której byłem wykorzystałem swój spory przydział snu, czyli wyspałem się na zapas. Nie wiem, ile w tym prawdy, wiem natomiast, że czasem dopada mnie syndrom „niskiej baterii” i potrafię paść jak martwy. Nawet twarzą w talerz. Wygląda to komicznie, skutki są bywają opłakane. Najbardziej dla potłuczonego nosa XD

12. Mam straszne łaskotki. Zawsze uprzedzam, by mnie nie łaskotano, a ludzie jak na złość nie słuchają, czego konsekwencje ponoszą. Bowiem, gdy się mnie łaskocze wierzgam jak koń na westernie czy egzorcyzmowana Emily Rose. Podbiłem tak oko jednej znajomej, innej rozbiłem nos powodując istną fontannę krwi, a jeszcze innej prawie wybiłem ząb kopniakiem. Nie można mówić, że nie ostrzegałem, że nie panuję wtedy nad sobą.

13. Pomimo miłości do jedzenia, nigdy nie tknę nic, w czym jest ketchup. Wyczuję go zawsze i wszędzie, a jest dla mnie czymś tak obrzydliwym jak karaczany dla większości ludzi i przyprawia mnie o mdłości. Kiedyś moja babcia próbowała „oszukać” sos do jednej z potraw, dodając do niej odrobinę ketchupu właśnie. Oczywiście, wyczułem, dopadł mnie syndrom zwrotny i poszedłem wymiotować. Tak, poczułem się splugawiony. Uprzedzam pytanie- tak, uwielbiam pomidory. Jedno i drugie nie ma ze sobą nic wspólnego.

14. Do mdłości, oprócz ketchupu doprowadza mnie...większość perfum. Sam żadnych nie używam ( a słyszałem że ładnie pachnę, a co!), nie jestem w stanie wytrzymać nieraz z kimś, kto jest skropiony przesłodzonymi płynami czy też waniaje piżmowymi oparami. Nie, po prostu nie. Wolę naturalny zapach ludzkiej skóry, czystej rzecz jasna, ale jednak nie ukrywanej pod żadnymi pachnidłami.
I może to zabrzmi źle, ale lubię też zapach konia, obory, reszty zwierząt gospodarskich, mokrego psa, przekopywanej ziemi...nawet zapachami się kierując, powinienem mieszkać na wsi, a nie w dużym mieście, ot co!


To tyle na dzisiaj, dziękujemy państwu za przybycie. Mam nadzieję, że z zadania wywiązałem się prawidłowo i nikt nie każe mi tego powtarzać! Tymczasem przyszła pora, żebym i ja kogoś brutalnie przymusił. Drogie panie, drodzy panowie, oto moja lista ( starczy, jak napiszecie 7, nie 14 XD) :

Dobrej zabawy!.  

środa, 27 sierpnia 2014

Czasem brakuje słów, ale mimo wszystko dobrze jest wracać.

Wróciłem do domu parę dni temu. Wróciłem do rzeczywistości, do ważnych ludzi. Czas wrócić i tutaj, choć, tym razem przyznam, idzie to wyjątkowo opornie.

Trudno zejść z gór, bo przecież góry, góry Kaukazu, dzikie lecz przyjazne pozwalają żyć inaczej. Oddychać swobodnie. Żadne słowo nie są w stanie oddać ich cudowności. Żadne banalne stwierdzenia nie są w stanie opowiedzieć, co czuje człowiek stojący na krawędzi przepaści i patrzący na spadające gwiazdy, na monstrualny księżyc. Człowiek, dla którego gwiazdy tracące głowy na firmamencie to coś więcej.

Nic nie opisze spojrzenia w oczy rysia z bliska, rysia o złotorudym futrze, tak spokojnego i pewnego swojego życia, jak żaden człowiek nigdy nie będzie. Nie można w żaden sposób oddać szczęścia i lęku podczas bliskości niedźwiedzia. Kolejne mistyczne przeżycie dla wariata. Dla szamana i czarownic, dla tych, co noszą totemy w duszy.

Nigdy nie będę w stanie opowiedzieć co czuje się podczas szalonej burzy w górach, gdy spływa się w strugach błota razem z namiotem i traci cenne rzeczy, traci rzeczy, od których zależy przeżycie. Nigdy nie powiem ci jak to jest porządkować swoje ciało i duszę po nawałnicy i odnajdywać właśnie wszystkie te przedmioty i leki, bez których właśnie przeżyć nie można. Nigdy nie powiem ci, jak to jest myć się w zimnym górskim strumieniu o 5 nad ranem przy pięknym wschodzie słońca, marznąć nocami i budzić się ze szronem na śpiworze wysoko w górach, jak to jest widzieć wolność orła i słyszeć jego krzyk, gdy spada na niczego nieświadomego królika w dolinie. Nie umiem powiedzieć o każdym zachodzie słońca i czystym niebie. Musisz sam to przeżyć, bo tak naprawdę, przez same słowa, mój drogi czytelniku, nie odczujesz nic. Nie to, co ja czułem. A mi wstyd, że nie potrafię przekazać tego, jak drgało moje serce. Jak się śmiało i płakało ze wzruszeń. Miliona wzruszeń podczas niewielu tak naprawdę dni.

Nie umiem też napisać o wspaniałych ludziach w Tibilisi, o jednorazowych przyjaciołach w górach, o niesamowitym aromacie jedzenia i śmiechu przy muzyce. O tańcu na ulicy, bo na ulicy każdego z miast należy tańczyć, choć raz w życiu, gdy się w nim jest. W każdym z miast zostawiłem taniec. Może ktoś odnajdzie tam kiedyś moje kroki, usłyszy echo śmiechu.

Nie umiem powiedzieć o tym, jak kocham swoich przyjaciół, z którymi tam pojechałem. Jak bardzo martwiłem się o zwichnięte kolano Deniz, przez które szybciej zeszliśmy z gór, niosąc ją momentami na swoich plecach. Nie wiem jak opisać to co czułem podczas płaczu pijanej Fridy, która nie chce zostać sama. Nie chce zostać sama jako jedyna z naszej trójki, bo Vincenta już nie ma a ja...ja, cóż. Na jej miejscu też bym płakał.

Od kiedy wróciłem, brakuje mi słów.
Nie brakuje ich w wierszach, które piszę każdej nocy. Nie brakuje melodii dla skrzypiec, a nawet nie ma ich za mało dla gitary, bo i ta wczoraj o 2 w nocy okazała się wdzięczną kochanką, oddającą emocje i myśli dla tej jednej melodii. Ale brakuje trochę słów prostych, w prostocie być może najładnieszych.
Brakuje mi słów, które opiszą całe piękno, całą radość, wszystkie wzruszenia i niebezpieczeństwa. Wszystko tkwi w sercu i głowie i chyba...zostanie moje. Egoistycznie, tym razem zostanie moje. Bo jest mi potrzebne. A opowiadanie zabija wspomnienia, jak mówił Włóczykij, potem tylko pamiętam własne opowieści a nie to, jak było naprawdę. Jakkolwiek to nie brzmi, tym razem jest najprawdziwsze.

Może tym razem trochę trudno jest mi wejść w rzeczywistość. Jeszcze trudniej niż po powrocie z Indii, niż po powrocie z Malezji, Tajlandii i i każdej innej podróży. Tym razem po prostu rzeczywistość jest trudniejsza, trudniejsza w mojej głowie i dlatego, słów tak mało. Bo je, wbrew pozorom, cholernie łatwo zgubić. Może tak naprawdę słów tutaj mi zabrakło przez te wszystkie dni, bo te, które mogę opowiadać, te, które nie są mi egoistycznie potrzebne, oddałem już komuś innemu już. W swojej świadomości, wszystkie najintymniejsze opowieści i myśli z tej wyprawy, myśli nocne pod gołym niebem, już oddałem i tu nie ma na nie miejsca. Wszystko, co ma znaczenie, dla jednego człowieka tym razem. Może to też dziwne. Ale nie szkodzi, naprawdę nie szkodzi. Moje serce tego chce, a ja serca słucham.

Wróciłem z gorącej letniej pory, z upału i mrozu gór do pięknego preludium jesieni. Dość drastycznie, z gór na niziny. Z rozgrzanych skał i zimnych potoków do dojrzewających kasztanów. To trochę dezorientuje w pierwszym odruchu. Bo przecież już mamy jesień, nie oszukujmy się.
Gdy wyjeżdżałem pachniała macierzanka i krwawnik, pachniały wszystkie cierpkie zioła późnego lata. Gdy wróciłem, już ich nie czuję. Ten zapach zastąpił ten charakterystyczny biegnący od wody nad ranem, wody, która już szykuje się do zimy.
Gdy wyjechałem, nietoperze były chude, a koty traciły sierść przez gorączkę, liniały na potęgę. Gdy wróciłem, tłuste gacki szybują nad taflą wody łowiąc z trudem ostatnie komary. Gdy wróciłem, wszystkie moje koty zaczęły więcej jeść i przybierać gęste futro, najlepsze kocie płaszcze od jesiennego domu mody.
Gdy wyjeżdżałem w bocianim gnieździe toczyły się wojny o to, kto ma do niego prawo. Gdy wróciłem, gniazdo było puste.
Gdy wyjeżdżałem, poranki były ciepłe, ziemia rozgrzana i można było na niej spać, ot tak po prostu, bez żadnego śpiworu, bez strachu, że stawy zardzewieją. Gdy wróciłem, poranek był zimny i tylko spacer z psem, z tym który zawsze najwierniej czeka rozgrzał moje kości zasiedziałem w samolocie i pociągu. Najdziwniejsza 5 nad ranem, najdziwniejszy smak powietrza, powietrza po powrocie. Gdy ciężko uwierzyć, że to miejsce jest domem. A jest, a jednak się za nim tęskni, jednak się je kocha.

To wszystko wcale nie jest złe, nie myślcie, że tak sądzę. Jest inne, ale jest piękne, uwielbiam jesień jak i każdą porę roku. Ja po prostu przegapiłem moment zmiany, coś mi uciekło gdy mnie nie było, nie tak zwyczajnie, w sercu chyba coś uciekło a coś innego głębiej się zakorzeniło i trochę mi dziwnie. Lecz przecież teraz można czekać na kasztany i zajadać kwaśne jeszcze jabłka i winogrona na kilogramy ( 3.45 zł na Rynku Jeżyckim za kilogram zielonych winogron ), światło nigdy nie jest tak miękkie i żółte jak cytryny jak podczas preludium do opery jesiennych deszczy, ale...

Gdy wyjeżdżałem, ludzie byli pełni uśmiechu. Ten jeden uśmiech na którym mi zależy, tak bardzo mi zależy też widniał na twarzy, wyryty był w sercu, tak mi się zdawało, lecz...Gdy wróciłem, mam wrażenie że z wieloma z nich, z ludźmi których kocham, jest coś nie tak. Że zbliżająca się jesień zamraża ich serca. Gdy wróciłem, mam wrażenie, że część świata wywróciła się do góry nogami i sam nie wiem, dlaczego. Jakim cudem, jak tak szybko. Jak te dwa tygodnie mogły tyle zmienić. Martwię się o to, bogowie, jakże by mogło być inaczej? I pytam się siebie, co mogę zrobić. Jak dbać o twoje serce, jak nie pozwolić ci odejść? Co mogę zrobić, wiedząc, że sam zacznę niedługo tracić siły? Nie znam odpowiedzi i to mnie przytłacza. Brakuje mi słów, bo wiem, że nimi niewiele mogę zrobić.

Jestem świadom tego, że przecież tak będzie, że i moje światło trochę przygaśnie w pewnym momencie. Bogowie, ono już przygasa, gdy zszedłem z gór i przypomniałem sobie, do czego zmierzam, na której drodze jestem. Góry pozwoliły nabrać sił, Kaukaz był łaskawy dla duszy...ale trzeba wrócić i wszystko, zbliżające się i czające trochę uwiera. Nie jestem niezniszczalny, jestem tylko człowiekiem i mam swoje oczekiwanie. Swoje oczekiwanie, którym też dodatkowo innym zadaję ból, choć wcale nie chcę. Ale wiem, że stanę się marudny, melancholijny, pełen sprzeczności i strachu. Tu pewnie też. Dlatego, być może, broniłem się przed pisaniem tutaj. Dlatego, być może nie mogłem znaleźć słów.
Być może dlatego, że zaczyna mnie dotykać świadomość, że wielu ludzi też czeka na to, żebym pisał. A jeśli nie będę mógł?
A może dlatego, że wiem że troszkę to miejsce obecnie się zmieni.
Cóż, ja nie lubię się przed nikim wić, jak pijawka posypywana solą. A tak momentami będzie w tym miesiącu, w tym czasie.
Nie lubię nieraz pokazywać tego oblicza siebie, którego sam nie lubię. Ale gdzieś muszę. Gdzieś będę musiał to wylewać- choć trzeba pamiętać, że to będzie tylko część prawdy o mojej rzeczywistości, jak zawsze. Jak zawsze nawet w wiciu się zostanie zachwyt. . Ale muszę to tutaj wylewać, może też dlatego, żeby tu mieć ujście słabości, bo dla innych trzeba mieć siłę. Żeby móc też zakładać maski uśmiechu i błazna dla tych, których kocham, żeby być nieraz kłamcą mówiącym „wszystko jest w porządku” gdy noce są zimne, ale dla nich, bo oni nieraz potrzebują i tego. Nie można stracić dla nich ciepła. Nie można stracić żadnej miłości. Śmierć każdej z nich jest największą zbrodnią.

Więc trochę zgubi się tego Królika, którego dobrze znacie, trochę zgubi się szalonego i tańczącego nad przepaściami, wirującego pod księżycem i słońcem. Pewnie przyjdzie ten trochę ślepy na wszystkie wspaniałości życia, ślepy przez lęk, który nadejdzie jakiegoś dnia. Nadejdzie, już czuć jego oddech na karku.
Zwłaszcza, że żaden z Królików nie znosi czekania.

Gdy nastał jeden z wieczorów, który stanowi preludium jesieni, gdy wróciłem, siedziałem z dziadkiem w kuchni. Zapadał zmrok ale nie chciało się ani mi, ani jemu zapalić światła. Tak dobrze nad kubkiem parującej herbaty. Tak dobrze, gdy nieraz w rozmowach nie widać twarzy.
-Nie znoszę czekać, dziadku.
-Ależ Króliczku...sam na siebie sprowadziłeś to czekanie, przedłużyłeś je. Mogłeś już teraz być operowany. Więc ponieś konsekwencje jak dorosły i świadomy człowiek.
-Wiem dziadku, wiem. Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, wiesz zresztą, więc na tamto muszę poczekać. Ale to tkwi w głowie po prostu, chyba nie tylko o to czekanie chodzi.
-To znaczy?
-Jest jeszcze parę rzeczy, które właśnie muszę zrobić przed operacją i cholera...odwlekam to w czasie. Nie chcę konfrontować się z rzeczywistością.. Chyba...boję się. I myślę o tym w sumie jeszcze więcej odkąd wróciłem niż o operacji, to się robi nieważne.
-Ale będziesz żałował jeśli tego nie zrobisz?
-Na pewno.
-Więc nie zostaje nic innego jak znaleźć w sobie odwagę i to zrobić. A ty sobie poradzisz.
-Skąd wiesz?
-Bo zawsze sobie radzisz Króliczku.

Wstał i zapalił światło.

Zawsze sobie radzę. Ale gdyby tylko o mnie tu chodziło. Ja sobie radzę. Ze wszystkim, co mnie spotyka, choć nieraz ma to ogromną cenę. Ale mimo to, zresztą, gdybyśmy nie okupili pewnych rzeczy płaczem i krwią, nic by dla nas nie znaczyły. Ale, chyba niebezpiecznie zbaczam z tematu. Nawet tu, zbaczam z tematu. Robię się nadmiernie dygresyjny. Ot, jesień. Gubi słowa i logikę. Serce za dużo mi miesza.

W każdym razie, nie przedłużając nadmiernie ( nie tym razem, co?)- wróciłem. Wróciłem z jednego z najpiękniejszych miejsc jakie moje oczy mogły oglądać, wróciłem napełniony blaskiem spadających gwiazd i upalnego słońca, wróciłem upojony zapachem tamtych kwiatów, lasów i wody. Wróciłem z wielkim uśmiechem i wzruszeniem w sercu i mogę konfrontować się z rzeczywistością.
Z tą, w której zapada jesień, ale jesień piękna, pomimo wszelkich obaw dotyczących tego, co będzie się podczas niej działo, pomimo wszelkich zmartwień mówiących o cudzym sercu, którego nie można mieć na własność. Piękna muzyka końca lata przenika serce i trzeba się nią cieszyć, póki wybrzmiewa, trzeba chwytać kolejne chwile do kolekcji. Bo tych jeszcze przede mną wiele.

Wróciłem. I mam wrażenie, że po tym co tu nabazgrałem jednak zacznę odnajdywać słowa, coraz więcej i więcej. Bo coraz więcej nowych przygód czeka, dobrych i złych i one też będą musiały stać się opowieściami w pewnym momencie. 



Z listów fragmenty niewysłane:
Wróciłem też po to, żeby dbać o ciebie. Na tyle na ile mogę, na tyle na ile mi pozwolisz, choć ja boję się zapytać nawet, jak daleko to może sięgać.
Więc wróciłem i jest pięknie, jest dobrze. Ciepła herbata, rodzina, pies grzejący stopy. I twoje słowa. I nie zamierzam już odchodzić, nie zamierzałem zresztą tak naprawdę odchodzić nigdy. Wróciłem i można iść dalej, wszystkie złe rzeczy miną przecież, wszystkie złe zmieniają się w dobre. Więc wróciłem i się nie poddaję, choć momentami nie jest łatwo. Ja wytrzymam wszystkie złe rzeczy i będę się uśmiechał też dla ciebie. Wiedz o tym, gdy będzie źle. Najpierw się płacze, ale potem jest w porządku. Aż do szczęścia.
Ty też wytrzymasz. Wszystkie złe i niedobre. Może trochę ze mną. Może trochę dla mnie. Musisz wytrzymać”


P.S. Tak w ogóle,a propos listów, to niedługo odpiszę na wszystkie maile którymi została podczas mojej nieobecności i w ostatnich dniach zalana moja skrzynka pocztowa XD Póki co jestem w połowie, mniej więcej. Ale żadne słowa nie zginą, nie ma co się obawiać.  

środa, 6 sierpnia 2014

"Jestem górą wznoszącą się wysoko, dzięki temu przetrwałem", czyli czas na kolejną wyprawę.

Czas znów wyruszyć. W jeszcze nieznane rejony, chłonąć nowe doznania, nowe smaki, zapachy.
Czas znów wyruszyć, choć tym razem nie samemu, a z kolejnymi dobrymi ludźmi, których kocham. Z tymi, z którymi przeżyłem niejedno szaleństwo, niejedną euforię i niejeden smutek. Z tymi, którzy pamiętali, że żyję przecież już 10 000 dni. Każdego dnia więcej.

Czas znowu wyruszyć choć po drodze jak zwykle pełno komplikacji. Zniszczony telefon, problem z wizą jednego z przyjaciół który nie jest Polakiem, mała kontuzja, która nie powinna dziwić, ale kiepsko się goi przez leki przeciwzakrzepowe które przecież teraz muszę brać. Ale jedziemy. Wszystko już tak naprawdę spakowane. Jeszcze tylko jutro dzień w pracy, a wieczorem...cóż, wyprawa na samolot. I do mojego kolejnego raju obiecanego. Do Gruzji.

Choć, raj jest wszędzie, starczy, że nosi się go w sercu.
A u mnie momentami z tym trochę zamieszania. Mój raj momentami trochę się gubił. Raj tuż za rogiem, jak u mojego ukochanego Gauguina. On go nigdy nie osiągnął. Ja już go mam w sobie, tylko czasem obraz się zaciemnia.
Czasem nie jest złe. Bywa wręcz potrzebne, by uzmysłowić sobie pewne prawdy.

Wszystko miesza niepewność.
Zawsze lubiłem wręcz żegnać się przed podróżą, z tymi, których kocham. Z tymi, którzy nawet nie muszą o miłości wiedzieć. Przed wyjazdem do Indii, wcześniej przez wyjazdem do Tajlandii i Malezji, przed każdą podróżą po Europie. Lubiłem słowne pożegnania, lubiłem pisać te listy i mieć pewność, że ktoś będzie czekał na mnie, gdy wrócę choć to takie egocentryczne, ta egoistyczne- lecz ludzkie. Chcę, by ktoś tęsknił i czekał, tym razem na 22 sierpnia. Bo przecież zawsze wracam.

("Nie chciało mi się już spać i patrzyłem na gwiazdy. Byłem trochę głodny, ale więcej myślałem. Zawsze dużo myślę, ale wtedy bardzo dużo. Ale najwięcej tęskniłem, myślę, że za tobą, bo ty może nic nie wiesz, albo wiesz trochę. Tęskniłem nieprzebranie, nieprzebranie i myślę, że ktoś tam daleko, pod tym samym niebem, musiał też za mną tęsknić, a jeśli spał, to musiał się zbudzić, bo to niemożliwe, żebym nikogo nie trafił w serce w tamtym środku nocy, sercu nocy" E.Stachura )

Jestem przecież Włóczykijem mentalnym, niespokojnym duchem z czarnym kapeluszem który wraca zawsze wiosną do Doliny Muminków, przywożąc nowe opowieści, przywożąc prezenty i smaki, którymi chce się dzielić. Muzykę, którą chce się śpiewać na cały głos. Ja zawsze wracam do tych których kocham, do tych, którzy rozumieją że jestem jednak tym wędrownym ptakiem, nie drzewem. Ptakiem, który jak pisał Stachura, jest jednak najwierniejszym ze stworzeń. Bo może się oddala, ale wraca dzięki miłości. Znajduje w cudzych sercach swoje gniazda. I to pozwala mu układać wesołe piosenki o życiowej wiośnie. Na razie wracam, póki żyję w taki sposób. Tylko tamta opowieść jest odległa. Nie ma racji bytu.

Tym bardziej, że tym razem, gdy się żegnałem, poczułem ukłucie w myślach. Drobne ukłucie, które i tak nie zabiło radości podróży. Ukłucie przez poprzednie żarty może, przez moje żarty o własnej śmierci. O tym, że już mogę nie wrócić. Tym razem znów żegnam się przed wyjazdem, wrócę znów ze zdartymi kolanami, roześmiany i głodny jak wilk. Ale następne pożegnanie nie będzie takie. Tym razem ja nie będę miał pewności, że wrócę. Tej pewności nie można mieć, nie taką.

Później, po wszystkich moich muszę przyjdzie październik. Przyjdą nie góry i noce w namiocie, nie poznawanie nowych ludzi i zachwycanie się widokami. Przyjdą nowi ludzie, ale nie ze swoimi opowieściami. To tak mało czasu, a tyle jeszcze się chce. Chce się poznać, dotknąć, chce się Bieszczad i opowieści przy ognisku, kolejnej nauki, chcę miłości i dotykania, wędrówki po miastach. Ale to nieuchronne. Przyjdzie wysokie ryzyko powikłań operacji. Przyjdzie to „ryzyko śmierci” o którym uparcie powtarza mój lekarz, pokazując statystyki, mówiąc, że muszę być świadomy. Drażliwe liczby, którym ja nie zamierzam się poddać, ale o których powinienem pamiętać. Przed możliwością przecież ostatniej podróży trzeba ostrzegać.

I to nie tak znowu, że panicznie jakoś się boję. Tylko nie chcę tego biletu, tej przeprawy na drugą stronę. Po prostu nie teraz. Ale jeśli...cóż, zawsze niespodziewanemu mówię przecież „ahoj przygodo”. Całe życie i jego koniec też jest przygodą. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi.

Ale gdy myśli się o pożegnaniu, przy okazji tego- robi się dziwnie. Sam to sobie sprawiłem. Nieposkromiony język robi swoje.

Strasznie walczono o tą moją Gruzję, żebym nie jechał. Sisi aż się popłakała, krzycząc jednocześnie, na nic na początku zdawały się tłumaczenia, że przecież lekarz pozwolił, nawet to, że przyniosłem jej to nie piśmie, żeby nie zarzucała mi że kłamię, chociaż doskonale wie, że kłamać nie potrafię. Na pewno nie jej. Dopiero po paru rozmowach do niej dotarło. To nie szkodzi mojemu sercu fizycznemu. Zaszkodziłoby duchowemu. I teraz już to wie. Teraz już będzie po prostu czekać, aż wrócę. Bo nic mi się nie stanie. Na pewno nie teraz. Nie pozwolę na to. Nie pozwolę, by to zniszczyło mi góry.

Może, w pewien sposób, dlatego że tak wyrywam się za dzikością gór, bo to symbol i czucie, symbol tego, jak chcę żyć. Wyrywam się więc za lasami, potokami, ogniskami palonymi całą noc, szczytami i rześkim powietrzem. Za biegiem nieustannym. Może dlatego, że chce się mnie poskromić, a ja jeszcze bardziej muszę czuć, że żyję. Życie póki trwa, jest po prostu. I z jego darów trzeba korzystać. Może dlatego, że tam, w górach nabieram prawdziwego oddechu, muszę wręcz pojechać. Rozwijam skrzydła. Może dlatego, że muszę oddychać zanim zabiorą mi oddech na parę miesięcy leczenia...albo zanim zabiorą go na zawsze. Może trochę nadrabiam i może to nie jest do końca zdrowe...ale w tym szaleństwie jest metoda. Wolę to niż leżenie na łóżku i umartwianie się. Ale o tym już przecież pisałem. Nie jestem typem który chce umrzeć za życia. Już tam przecież byłem.

Więc tym razem ta podróż to jeszcze coś więcej. Dla mojej duszy to pokarm, jedzenie na zapas, zanim troszkę ją znowu poranią bezsilnością, jedyną w swoim rodzaju, bezsilnością chorego marudnego człowieka. Więc będzie radość, wspinanie się na strome stoki, sen w przeciekającym namiocie, dzikość, zziębnięte nosy o poranku, uciekanie przed niedźwiedziami kaukaskimi nie dajcie bogowie, pewna wspólnota podczas gotowania na kuchence z kartuszem. Będę mógł być tam tym, kim chce być moje serce mentalne. Z daleka od miast, bijące mocniej i radośniej, pomimo choroby.
Jadę ładować akumulatory, żeby starczyło, żeby przetrwać. W jakiś sposób, to też jest część tej podróży, choć nie myślcie sobie- to nie przesłania mi radości po prostu z wędrówki. To element tego, co mi potrzebne w życiu.
Krok za krokiem. Ruch. Ach, kocham tak biec po prostu zawsze przed siebie! Jak koń skakać nad przeszkodami. Jak dzikie zwierzę na przejmować się tym, co uwiera. Bo się żyje. Bo ma się instynkt pięknego życia. I to starcza. Przecież to starcza!

I te gwiazdy. Będą tam przecież widoczne jak nigdzie indziej. Przepiękne gwiazdy. Deszcz spadających Perseidów.
To przypomina o czymś jeszcze. O czymś ważnym.

Gdy tam będziemy, minie kolejna rocznica śmierci Vincenta. Tego, który doskonale wykorzystał swoje ostatnie miesiące zanim nowotwór dopadł go na dobre. Zmarł, można powiedzieć zabił się i dzięki temu wygrał w noc spadających gwiazd. I zawsze, gdy je widzę, są dla mnie piękne. Tez z innego powodu.

Przecież to światło, które rozświetla mrok, światło, które dociera do nas nawet, gdy życie się wypaliło. Tak samo jest z miłością. Ona nigdy nie odchodzi. Zawsze o tym wiedziałem. Gdy żegnałem swoją matkę, gdy żegnałem swojego przyjaciela.

Pisałem już o tym. Nawet na tym blogu przecież, bo wokół mnie dużo śmierci. Lubi ze mną tańczyć na różne sposoby.

To dzięki nim (gwiazdom) tworzono historię. A nie bądźmy próżni. Jesteśmy tylko historią, którą sami o sobie opowiadamy. Której fragmenty tworzą też ci, którzy staną na naszej drodze. Której fragmenty tworzą ci, których kochamy lub kochaliśmy. Choć miłość jest jak światło umarłych gwiazd. Nie umiera, nadal do nas dociera, choć ten, kogo kochamy- już nie istnieje w tym świecie.
Stałem tak pod gwiazdami, przypominając sobie wszystkie historie, które usłyszałem z ust, które już nie istnieją w tym świecie. Przypominałem sobie śmiech i łzy. Światło umarłych gwiazd, które nadal żyją. W nas. Historie są żywe, wspomnienia. Nie ma tylko ciała ale…skąd mamy tą pewność, że istnieje tylko jeden wymiar obecności?
W to też pozwoliły mi wierzyć gwiazdy. Nie istnieje nieskończone. To gdzieś zakręca. Gdzieś się zderza. Gwiazdy pozwalają mi wierzyć, że gdzieś żyją zmarli. Bo tego nie trzeba rozumieć, logicznie tłumaczyć. Gdzieś jest energia, choć zginęła materia („materia jest tylko zmagazynowaną energią, zapadnią podniebienia wszechświata mój drogi Króliku”) . A raczej nie zginęła. Ona nadal trwa, żyje- w innym życiu. Nic nigdy naprawdę nie umiera. Nikt z nas naprawdę nie odchodzi. Nawet, jeśli tak to tłumaczyć…ja wierzę w coś więcej. Nazwijcie to jak zawsze wiarą wariata. Nie nie, nie ma sensu tego podważać. Wiara nie jest logiczna i żadne argumenty racjonalisty do mnie nie trafią. Ja czuję. I patrzę dalej w gwiazdy. Z jeszcze większą czułością, choć to niebo czasem pustoszeje. Rodzą się nowe gwiazdy, których światła jeszcze nie poznaliśmy.
Spadały kolejne Perseidy. Tak, to deszcz, który nadal nie stanowi dla mnie tańca śmierci. Jest zbyt piękny. Choć śmierć też ma w sobie coś pięknego, po prostu- jest i trzeba ją zaakceptować. Jako część życia. A spadające gwiazdy niech nadal spełniają życzenia. Niech stanowią bodziec do tego, by żyć. I by marzyć.
Odetchnąłem z ulgą. Pomyślałem kolejne życzenie i poczułem, że wróciłem do domu. Innego domu. Tego, w którym wszystko zaczyna się na nowo.”

I może dlatego ukuło mnie jedno, przy pożegnaniach- nie to, że pożegnania są czymś złym, nawet te ostatnie. Tylko to, że ja umiem żegnać ludzi, być przez nich zostawianym, ostatecznie...ale nie umiem ich zostawiać. Nie wtedy, gdy tego nie chcą.. Zawsze wracam, może nie zawsze w momencie gdy mnie potrzebują. Ale zawsze wracam i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Że mieliby tęsknić..tak boleśnie.

Ale przecież wiem, nikt nie odchodzi ostatecznie. Jeśli tylko kocha. Tak po prostu.

Więc ja zastanowiłem się po prostu, czy starczy miłości. Czy starczy na to światło. Bogowie, czy ja wystarczająco kocham? A co z tym, którzy o tym nie wiedzą? Czy powinni wiedzieć? Czy pod tym jednym niebem, powinno się dać nieraz odczuć to, co nie ma racji bytu? Wiem, że tak. I to też niepokoi. Ile w tym złego, a ile dobrego...choć, ja przecież wiem, w miłości nigdy nie ma nic złego. W niej samej nigdy, choć jest tyle wątpliwości. Zwłaszcza, gdy miłość niekiedy zjawia się w nieodpowiednim czasie. Ale gdy nie ma już dużo czasu, gdy jest po prostu możliwość że czasu może nie starczyć...to przestaje mieć znaczenie. To widać inaczej. Widać inaczej gdy spojrzysz w gwiazdy i pomyślisz życzenie.

Więc może właśnie ten czas już nie ma znaczenia. Jeśli miłości ma wystarczyć, wystarczy. I tej dla świata. I tej, którą mam teraz, przed wyprawą w nieznane. Z ludźmi, których przecież kocham i którym będę śpiewał wesoło po drodze, aż każą mi się zamknąć w zmęczeniu. Mnie nie idzie tak łatwo zmęczyć. Nie mnie. Jestem znowu koniem, który nie może ustać w biegu. Szaleństwo, metodyczne szaleństwo. Tak, je w sobie mam zamiar zawsze pielęgnować.

Mam życzenia, mam marzenia przy gwiazdach. Nie tylko tego roku ale i każdego innego. Życzenia dobrego życia, bo przecież tego by dla mnie chcieli też ci, co odeszli. Tego ja bym chciał dla tych, których mógłbym zostawić. By zawsze marzyli. By dalej żyli swoim życiem. Nic więcej mi nie potrzeba.

Więc żegnam się znowu na dwa tygodnie i z tym miejscem, w które wrócę z nowymi przygodami. Opowieściami, jak to na Włóczykija przystało, choć nie zawsze chce się nimi dzielić. Tym razem będzie może mniej duchowości takiej jak w Indiach, ale będzie czuć Wielkiego Ducha pośród szczytów Kaukazu. Będzie można się zagubić i medytować czasem, a czasem słuchać marudzenia Deniz i jej przekleństw po turecku. Będzie można odstawić jakieś szaleństwo z Majkim ( choć, mam nadzieję że nie zaproponują nam kupna niedźwiedzia jak miało to miejsce w Pradze). Będzie można modlić się wśród drzew z Fridą, która przecież ma w sobie duszę czarownicy, swoich lasów i bagien i rozumie moją wiarę dziwną jak mało kto. Będzie pięknie. Ot, jak to w życiu.

A gwiazdy będą spadały. Tylko, że ja nie będę jedną z nich. Ja będę póki co życzeniem, nie światłem świecącym w oddali, nawet, gdy świat potem postanowi inaczej.

Chcę świecić coraz mocniej. Chcę kochać tak, żeby nikt nie zapomniał, że go kochałem. Tak jak ja nie zapomnę nigdy miłości swojej matki, Vincenta który odszedł tam symbolicznie. Chcę póki co prowadzić w tym tańcu. Na tyle, na ile mogę.

Więc żegnam się znów wesoło i nieznanemu mówię, ahoj, przygodo! Mam znów wielki uśmiech na twarzy, nieprzyzwoicie ciężki plecak ze sprzętem wysokogórskim, wygodne buty i harmonijkę, by rozniecać radość w duszach przy rozniecaniu ognia. Znów, więcej nie potrzeba. Znów, starczy krok za krokiem i piękno świata.
Czy można być szczęśliwszym niż w takich momentach?

Wyruszam i tym razem nie zanurzam się w oceanie. Jestem górą o solidnych podstawach, która mierzy wysoko nie upada przy żadnym z trzęsień ziemi.



Jestem górą wznoszącą się wysoko, dzięki temu przetrwałem,
Jestem górą, opowiedz moją opowieść, najlepsza historia jest teraz na sprzedaż,
Jestem wybrzeżem, jestem falami, jestem tym, który sprawia że pragniesz,
Jestem doliną, jestem wzgórzami, spójrz na mnie, stoję nieruchomo,

Jestem górą, jestem równiną, powiedz mi że jestem szalony,
Jestem duszą, jestem źródłem, jestem korzeniami, jestem drzwiami,
Jestem długą i ciężką drogą wybiegającą z mojego serca,
Jestem górą,, wespnij się na mnie i już nigdy nie przestaniemy,

Jestem szafką, jestem kluczem, jestem tym kim chcesz być,
Jestem powodem, jestem winą, już nigdy nie będę taki sam,
Lustro-lustro, powiedz prawdę o młodych i starych,
O rzeczach które głęboko ukrywamy,
Lustro-lustro pokaż mi czym i jak się stanę,
Na razie jestem tylko górą,
Jestem górą.


Wracam po 22 sierpnia. Trzymajcie się i cóż, nie tęsknijcie za bardzo!