poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Dziś nie marzę o pustynnej róży. Marzę o deszczu, który wypłucze nam z oczu szkła, przez które widzimy świat pełen nierówności.

Wczorajszego wieczora trafiłem do baru Fredsa, o którym już kiedyś pisałem przy okazji naszego projektu „Love letters”.Nie pójść nie wypadało tym razem, ale też i nawet nie o to szło. Chciało się tam pójść, bo koncert grał jeden z moich bardzo dawno nie widzianych znajomych, Jasir.

Jasir jest z pochodzenia Libańczykiem urodzonym w Berlinie. W połowie wychowywał się w Niemczech, w połowie w kraju jego rodziców, dlatego od zawsze żył na styku kultur. Poznaliśmy się ładny szmat czasu temu podczas pewnych warsztatów artystycznych w jego rodzinnym mieście.

Pod Berlinem znajduje się bowiem pewien „ośrodek” zajmujący się integracją społeczną. I tak podczas warsztatów filmowych, muzycznych, aktorskich, malarskich etc. obala się choćby polsko-niemieckie stereotypy, integruje się młodzież pochodzącą z Izraela z młodzieżą niemiecką, pokazuje się młodzieży niemieckiej i polskiej że nie każdy wierzący w Allaha to terrorysta...długo by opowiadać, w każdym razie w miejscu tym działy się zawsze bardzo pozytywne i kreatywne rzeczy, a ja miałem szczęście przez kształcenie muzyczne i to że mam blisko do Berlina w paru projektach uczestniczyć. Jako integrowany, a potem jako integrujący. Cudowne wspomnienia stamtąd przywiozłem i wiele ważnych kontaktów, bo często pracowali tam wspaniali ludzie, tacy też jak Jasir.

W każdym razie Jasir wczoraj miał kameralny koncert ze swoim zespołem u Fredsa w barze. Co śmieszne, wiedziałem że mój berliński znajomy ma grać w naszym mieście, ale dopiero parę dni temu dowiedziałem się, że gra u mojego innego znajomego. Świat jest bardzo mały, nie sądzicie? Czasem mam wrażenie że tak mały, że to zobowiązuje chyba do jakiejś nienawiści. Ale o tym później

Muzyka, jaką grają Jasir z zespołem może być określona chyba jako etniczna w dużej mierze. Pachnąca pustynią, rozgrzanym pisakiem i słonym ale błękitnym morzem.
Parę lat temu, kiedy ostatni raz byliśmy ze sobą na warsztatach, żartowaliśmy, że powinniśmy kiedyś wystąpić razem na scenie tak na poważnie, jakiejś prawdziwej scenie, a nie warsztatowej tylko. I pomimo tego, że ja byłem parę razy u Jasira, on u mnie w Poznaniu kilka i poznawał nasz kraj, nigdy do tego nie doszło.
Oczywiście, jako że nie znam arabskiego ni w ząb ( a tego jeżyka używa Jasir w swojej muzyce) śmiałem się wtedy, te kilka lat temu, że ja to mogę mu na skrzypcach przygrywać, a tak to tylko jedną piosenkę mógłbym z nim zaśpiewać, żeby mu image'u scenicznego nie popsuć. Taki nasz wspólny żart, którego nie pamiętałem ani troszkę z tych warsztatów- bo tam to razem właśnie śpiewaliśmy.
Ale Jasir nie puścił tego w niepamięć...dlatego stała się rzecz, której nienawidzę.

Tak więc znajomy mój, jedyny w swoim rodzaju, ze sceny powiedział, że w tym mieście mieszka jego przyjaciel który nauczył go dużo o tym pięknym kraju ( piękny kraj? Chyba tylko ktoś o takim sercu jak Jasir może się nim nieraz zachwycać w taki sposób!) i chce, żeby zaśpiewał z nim piosenkę. No to już wiedziałem, że jestem stracony, wciągnięty na scenę ( bo odmówić nie można przecież, nigdy! ) i musiałem szybko przypomnieć sobie w głowie tekst.

Niechętnie bo niechętnie, bo nie lubię takiego zaskoczenia, mimo wszystko ze śmiechem wszedłem na tą scenę i jakoś to wyszło. Może dlatego, że w samym barze u Fredsa zawsze panuje luźna, sympatyczna atmosfera, może dlatego, że ta piosenka sama niesie, może dlatego, że już to razem ileś tam lat temu w zabawie śpiewaliśmy. Kocham „Desert rose”, bo o ten kawałek chodziło-i zawsze czuję ten rozpalony piasek uderzający w twarz, zawsze śpiewając to czuję pragnienie o pustynnej róży. Zawsze gdy to słyszę myślę o kolejnej podróży i poszukiwaniu. Może dlatego, że ten kawałek łączy różne style i kultury, tak troszkę?

W każdym razie nie dałem plamy, bawiliśmy się na tej scenie u Fredsa jak za dawnych czasów. Muzyka łączy ludzi, prawda? O tym już zresztą pisałem.

Po koncercie Jasir nie „zawinął od razu kity” jak to mawiają.. Chciał jeszcze zostać, pogadać. Zgłodnieliśmy oboje, dlatego wybraliśmy się do innej jeszcze knajpy na chwilę, żeby zamówić coś treściwszego do jedzenia niż to, co w ofercie tego wieczoru miał u siebie Freds. I wtedy się zaczęło. Tak uroczy wieczór prysnął jak baka mydlana. Wystarczyło wyjść na ulicę, zmienić lokal na taki, gdzie Jasir nie jest znany jako muzyk, artysta. I od razu usłyszało się wyzwiska typu „ciapaty” i widziało się nieprzyjemne spojrzenia. Spojrzenia, które bardziej mnie bolały, bo Jasir nie do końca zdawał sobie z nich sprawę albo udawał, że wszystko w porządku, bo i tak nie rozumie ni w ząb polskiego i nie chce burdy robić. Jedna nieprzyjemna sytuacja w innej knajpie i wszystko popsute.
Żółć podbiega do ust, smutek i pytanie „dlaczego tak musi być, że jeden gryzie drugiego nawet go nie znając?” jak zwykle nasuwa się boleśnie. „Ciapatych nie obsługujemy”. Co to, 3 Rzesza i nie obsługujemy Żydów? Właśnie tak? Osobne przedziały w tramwajach, bydlęce wagony?

Nic nie dotyka mnie, nie boli tak jak nietolerancja. A spotykam się z nią bardzo często. I już nie w stosunku do gejów i lesbijek na ulicy, nawet moja siostra, mająca tą „odmienną orientację” zauważyła, że coraz rzadziej spotyka się z brzydkimi określeniami gdy idzie ze swoją kolejną dziewczyną za rękę na ulicę. Ponoć Poznań to jedno z bardziej tolerancyjnych miast jeśli chodzi o homoseksualizm...czego nie można powiedzieć o tolerancji wobec ludzi pochodzących z Bliskiego Wschodu. Nie napiszę „Arabów”, bo moja bliska przyjaciółka, Deniz, mająca część swoich korzeni i mieszkająca wiele lat w Turcji uświadomiła mnie, że nie każdy muzułmanin czy człowiek pochodzący z tego rejony geograficznego to Arab. A my mówimy tak zwyczajowo, nie zastanawiając się. Wiecie, to tak jakby każdego z Europy nazywać, dajmy na to, Niemcem. Fajnie? Jak ktoś ma swoją tożsamość narodową,z której jest dumny, to już mniej, prawda? I to już daje do myślenia. Jak mało wiemy a jak bardzo posługujemy się stereotypami. Z niewiedzy rodzi się strach. Ze strachu nienawiść. Odwieczne błędne koło.

(W ogóle Poznań ponoć i pod względem etnicznym, narodowościowym etc. jest jednym z najbardziej tolerancyjnych miejsc w Polsce jak mówią statystyki i sami obcokrajowcy...więc zaczynam się zastawiać, czy one tak bardzo kłamią, czy gdzie indziej jest jeszcze gorzej w naszym kraju? Ale nie o tym miałem.)

Może ktoś się oburzy, ale mam wrażenie, że ludzie mający te ciemniejsze oczy i semickie rysy, wierzący w Allaha są „nowymi Żydami”. Powiecie, że zwariowałem? Historia kocha zataczać krąg. O ile jeszcze człowiek może nauczyć się na swoich błędach, o tyle ludzkość już nie potrafi. Nieraz słyszałem już o „pogromie arabusów”, rzezi i tak dalej. O namawianiu do tego, nie tylko w naszym kraju. Takie same nastroje panowały przed stworzeniem 3 Rzeszy i pomysłami Hitlera, wiecie? Hitler tylko jako pierwszy wprowadził je w życie, ale samą ideę holocaustu jako takiego wymyślili Francuzi do spółki z Amerykanami o czym się nie mówi, bo nie wypada. A pogromy Żydów były dużo wcześniej przed ideą nadczłowieka. Bo robili macę z dziecięcej krwi. Tak jak teraz każdy Muzułmanin podkłada bomby. I porywa żony.

(Serio? Mama Deniz, mojej przyjaciółki w połowie Truczynki, nie została jakoś porwana i mężowi który praktykuje surowo Ramadan nie przeszkadza jej ateizm)

Fakt, że strach wobec inności to instynkt pierwotny, fakt, że mechanizm pogromu jest stary jak świat i działa też u zwierząt...ale o ile mogę się zgodzić z tym, że to ma uzasadnienie, o tyle nie umiem tego przyjąć osobiście. Może ten instynkt zatraciłem akurat. Może jestem uszkodzony pod tym jednym względem.

Nie będę się rozwodził nad historią jednak, nad mechanizmami działania społeczeństw, kto chce, pewną analogię choćby z sytuacją Żydów przed II wojną światową dostrzeże. I szczerze polecam tutaj książkę Umberto Eco „Cmentarz w Pradze” choć o Muzułmanach nie ma tam ani słowa. Ale bystry człowiek zauważy, ze zachowujemy się tak samo...już mniejsza o to chyba.

Jasne, nie powiem, że problemu z kulturą islamu nie ma. Mamy w Europie wielu ludzi po prostu niedostosowanych, niewyedukowanych, głośno krzyczących fanatyków. I właśnie tych fanatyków widać najbardziej. Nie mówię, że nie ma konfliktu i tylko my, wspaniali Europejczycy ponosimy za to winę. Bynajmniej. Wina jest po obu stronach, to bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Cały problem z terroryzmem który kwietnie w krajach Bliskiego Wschodu, cały problem z prawami kobiet, obrzezaniem dziewczynek, dżihadem- to nie są rzeczy, które nie istnieją. Jasne. Tacy ludzie są. Ale gdyby tak pomyśleć...

Gdzie ich nie ma? Chrześcijanie mają swoją Armię Chrystusa w USA i przemocą wręcz reagują na ustawy aborcyjne w Teksasie. Buddyści nawet mieli swoich fanatycznych walczących mnichów, choć ich religia z założenia głosi pokój ( jak chrześcijaństwo i wojny krzyżowe, co nie?). W każdym wyznaniu, w każdej dziedzinie zrodzi się fanatyzm. Oszołomy kochają naginać idee. Problem jest bardziej złożony może w przypadku Islamu obecnie, bo wiąże się z wojnami i biedą, wyzyskiem wcześniejszym tamtych krajów. Nie mi oceniać, problem jako taki międzykulturowy jest faktem niezaprzeczalnym. I nawet moi znajomi, gorliwie nawet wierzący w Allaha i jego proroka to przyznają. Wiedzą o tym, jak katolicy polscy wiedzą w swoim kraju o problemie z bogactwem kleru i wojnami o in vitro.

Bo widzicie, nie chodzi o to, że nie ma problemu. Każda kultura ma coś za uszami. Każda ma coś wspaniałego w sobie. Każda idea ma swoich oszołomów i krzykaczy. A mnie boli po prostu, że za to tak bardzo nieraz obrywają ludzie, którzy z tym krzykiem nie mają nic wspólnego.

Wiecie, co jest najśmieszniejsze? Najczęściej to brzydkie określenie „ciapaty”, „arabus” słyszałem od ludzi, którzy nigdy, ale to przenigdy nie mieli kontaktu z kulturą Islamu. Największą nienawiścią , przynajmniej w naszym kraju pałali zawsze ludzie, którzy owszem, słyszeli że kuzynka kuzynki została porwana przez „Araba”, słyszeli o zamachach, ale nigdy nie porozmawiali z nikim, kto wyznaje Islam albo pochodzi z Bliskiego Wschodu- bo widzicie, to też nie jest tożsame, a my wrzucamy uparcie wszystkich do jednego worka.
Najczęściej nienawiść słyszę właśnie w ustach ludzi, którzy nie wiedzą. Nie znają, nie dotknęli.

Może byłbym taki sam, gdybym nie poznał?

Ale poznałem. Choćby ludzi, którzy Islam wyznają. Jasira, Deniz, Zazę i wielu innych. Przeczytałem Koran, w którym nie ma mowy o niewoleniu kobiety, tylko o szacunku wobec niej. Poznałem Muzułmanów, którzy zakaz picia alkoholu traktują jak katolicy seks przedmałżeński ( po zmroku można bo Allah nie widzi mówione z przymrużeniem oka. Jakoś nie brzmi jak fanatycy, co?). Poznałem zasadę „wyszywanek” i niezależności kobiet w dawnym Iranie. Poznałem sufizm, najpiękniejszy jak dla mnie odłam Islamu, który głosi cudowną mądrość w wielu sprawach i naprawdę mnie zafascynował. Myślicie, że Islam to tylko „dżihad” i „Allah akbar!”? Nic bardziej mylnego. Polecam właśnie zgłębić choćby sufizm albo parę innych odmian Islamu ( ten po prostu jest mi najbardziej znany i najbliższy). Poznałem wspaniałą kuchnię krajów Bliskiego Wschodu. Poznałem ludzi, kulturę, zgłębiłem perskie poematy, mówiące nie tylko o Bogu, ale i o miłości piękniej niż poemat o nazwie Kamasutra, połykałem książki Orhana Pamuka i Elif Safak, tureckich pisarzy. I doszedłem do wniosku, że ta kultura jest wspaniała. Naprawdę, jest kulturą rozsądku, pochwały piękna i harmonii u korzeni. Nie ma się czego jej bać.

Bać można się krzykaczy, fundamentalistów, jak w każdej religii, kulturze. Ale, do kurwy nędzy nie można mierzyć wszystkich jedną miara. Karać kogoś za błędy cudze i propagandę w TV, bo też ma ciemne oczy. Ma ciemne i jest gorszy? Dobrze, niech przy okazji spojrzy w moje które też są czarne i da mi tak samo po mordzie.

Nie rozumiem tego braku szacunku, niezrozumienia. Nie umiem pojąć, to boli, rani. Wszystkie określenia „czarnuch”, „ciapaty”, „pedał”, „jebany rusek”...wszystkie je biorę też do siebie. Bo jeśli nie szanuje się jednego istnienia- tak samo nie szanuje się dalszych.

Ja nie chcę nawet tego nieraz zrozumieć. Ale tych wszystkich głosicieli nienawiści jest mi nieraz żal. I to samo powiedziałem też panu który „nie obsługuje ciapatych”.

Wyszliśmy z Jasirem więc, nie robiąc awantury, bo...po co nieraz? Nie jesteś w stanie nic wyjaśnić, nie jesteś w stanie nieraz sprawić, żeby klapki spadły z oczu i niekoniecznie chcesz za to nieraz płacić złamanym znowu nosem. Może ja jeszcze swoim...ale niech Jasir dalej może się łudzi, ze to piękny kraj.
Kraj piękny tylko ludzie kurwy, co?

W ogóle mam wrażenie, że taki ośrodek jak jest pod Berlinem i u nas by się przydał. W Poznaniu, w Warszawie, w Krakowie...w ogóle, wszędzie na świecie przydałyby się takie miejsca. Ale nawet jeśli chcą, wołami się tam ludzi nie zaciągnie. Tylko jest szansa, że chociaż ktoś otworzy oczy i przestanie się barykadować w okopie swojej nienawiści i niewiedzy.

Wróciliśmy do baru Fredsa, tam pogadaliśmy jeszcze trochę. Zostałem zaszczycony zaproszeniem na ślub Jasira we wrześniu, wielkie muzułmańskie wesele. Jego przyszła żona jest rzeźbiarką. Liczę na przenikanie się sztuki i kultur, ot co. Na takim weselu w sumie jeszcze nie byłem, ale mam wrażenie, że będę się lepiej nawet bawił popijając tam kawę murro, jak to mówią na gorzką mocno parzoną kawę w Libanie, niż na tradycyjnym polskim, gdzie leje się wódka. Tylko muszę znaleźć partnerkę. Ktoś chętny?

A tak na poważnie jeszcze...wracając do domu po tym z jednej strony pięknym, z drugiej strony ciężkim wieczorze myślałem jeszcze o tym, że żałuję, że ludzie nie są nieraz jak muzyka. Że nie potrafią przenikać się czule, bez barier, jak dźwięki, które pomimo oczywistych różnic potrafią razem współbrzmieć pięknie.
Albo inaczej- ludzie to potrafią. Tylko nie chcą. Nie wiedzą może, że mogą. I to jest cholernie dobijające. Może jeszcze cała nadzieja w tych, co chcą nieraz? Nie boją się, poznają, dotykają i okazuje się, że to bywa świetne?




Spytałem w ogóle Jasira jeszcze, co znaczy słowo „aman” które występuje w tekście „Desert rose”. „Aman” w języku arabskim oznacza „pokój”. Każdy z języków, który znam, ma to słowo. Występuje w nim. Więc dlaczego pokój jest tylko mrzonką, skoro wszyscy znamy jego pojęcie? Totalny absurd.


P.S. Wiecie, że Cheb Mami, który śpiewa ze Stingiem w tym kawałku nie zna ani słowa po angielsku? Jak ludzie chcą zawsze się porozumieją. Muzyką, gestem, uśmiechem. Znów to pokazuje, że trzeba po prostu chcieć, pomimo różnic. Bariery w tym świecie nie istnieją. Istnieją w naszych głowach.  

sobota, 26 kwietnia 2014

"Chciałbym mieć kobietę, z którą mógłbym się wygłupiać. Kobietę kumpla, z którą szedłbym przez życie, robiąc sobie jaja. Taka łajdacka para- to mój ideał"

-Marek Raczkowski.

-A ta piosenka zawsze kojarzy mi się z wami!- powiedziała pijana już w sztok Kiki. Po próbie poszliśmy z chłopakami jeszcze do baru, po chwili dołączyła do nas żona Majkiego, Augi i jego dziewczyna,Ada, jeszcze Wera, parę innych osób. Zrobiło się wesoło, luźno,jak to w piątkowy wieczór, gdy nastała już wiosna. Przypadkiem spotkałem tam Kiki, przyjaciółkę mojej byłej dziewczyny. Mamy ze sobą dobry kontakt, może dlatego, że jej własny z Anką dość mocno się rozluźnił, od kiedy nie jesteśmy razem. Zresztą, nigdy nie mieliśmy jakiegoś sztucznego podziału na „jej” i „moich” znajomych. Takie podziały trudno mi zrozumieć, jej przyjaciółeczki, jego kumple i wszyscy knują za plecami.
Tak więc spotkanie z Kiki zawsze jest spotkaniem przyjemnym, nawet, jeśli jest całkiem przypadkowe. Swojego czasu nie lubiłem tylko jak Kiki upijała się, jak wczoraj, i zaczynała wspominać. O tym, że powinniśmy być razem, że nie myślała, że to się tak skończy, że owszem, nie byliśmy idealni ale było między nami „to coś”. Z czasem to jej wspominanie coraz bardziej mi obojętniało, czas leczy po prostu rany, a wspominanie- staje się nawet przyjemne.
Więc gdy poleciała ta piosenka i Kiki wyrzuciła to z siebie półbełkotem, nie unikałem dalszej dyskusji.
-E...czemu ci się kojarzy? Ja nawet tego kawałka nie lubię. - zaśmiałem się.
-Bo tu chodzi o teledysk! Widziałeś go?!
Ano tak, widziałem. Widziałem nieraz i jakoś specjalnie do mnie nie przemawiał. Może ta Tajlandia w tle, bo Tajlandię kocham, pojechałbym tam sobie jeszcze raz....ale tak? Widziałem bo moja siostra najmłodsza swojego czasu jarała się tym kawałkiem i od paru dziewczyn słyszałem że chcą „przeżyć coś takiego”. Jakby to było coś trudnego, pomyślałem wtedy. Bo fakt, że może my z Anką...
-Kordian ( Kiki jako jedna z niewielu osób mówi do mnie po imieniu) przecież to jak wy!
-Kiks, coś ci się pomieszało chyba. Nie spijałem się w trupa jadąc pociągiem i jasne, Ance zdarzało się przypalić jointa albo polizać znaczek ale wspólnie tego nie robiliśmy, raczej, ja jej potem pilnowałem, żeby sobie krzywdy nie zrobiła. Kiki, ja nawet nie jarałem przeca! No i nie okradliśmy mafii. W sumie, to nie okradliśmy nikogo. -zacząłem przypominać sobie ten cholerny teledysk.
-Jeeeeezu Kordian! -tu czknęła tak, że wystraszyłem się, że po raz kolejny w moim życiu zostanę obrzygany przez Kiki- jak ty nic nie rozumiesz! Niiiic!
Kontrola, to tylko czkawka, ok. To można pozwolić jej dalej bełkotać. Każdy ma chyba takiego znajomego- wieloryba który robi fontanny nieraz wymiotami. Takim moim znajomym jest Kiki. I Karina, ale Karina to inna historia z obrzyganiem nas w namiocie. Mniejsza.
-Koordian, tu chodzi o symbol!
-Kiks, co ty pierdolisz dzisiaj, jaki symbol?
-No pomyśl sobie. Sam sobie odpowiedz. Wy nie byliście tacy, we dwójkę, szaleni? Nie ma drugich takich!- Kiki wręcz załkała.
Zacęła przypominać to, co opowiadała jej Anka. Noce na dworcach i wielogodzinne łapanie stopa. To, jak kiedyś przez jej robienie mi sceny na ulicy zostałem pobity w obcym kraju i zastanawialiśmy się potem, gdzie mnie zszyją. Nasz mandat za seks w miejscu publicznym. Nasze wszystkie podróże.
I gdy tak opowiadała, ja sam sobie przypominałem.
To, jak kiedyś zarobiliśmy za moje chałtury sporo kasy i bez żadnego planu stwierdziliśmy, że wsiadamy w pierwszy pociąg do Berlina i jedziemy już stamtąd przed siebie, każdy ze swoim plecakiem. Przypomniałem sobie te wszystkie podróże właśnie, w których nieraz kąpaliśmy się w niezliczonych morzach i jeziorach nago, spaliśmy na plażach, w stogach siana, w najpodlejszych hostelach. Przypomniałem sobie to, jak nieraz szarpała mnie na ulicy, bo była aż nadto impulsywna, i to, jak potem się godziliśmy. Namiętnie. Przypomniałem sobie to, że potrafiliśmy we dwójkę mieć chwile totalnego szaleństwa. Oderwania, jakby jutro nie istniało. Tylko tu i teraz, zatopienie w namiętności, sięganie do chmur, bo miało się te pióra. Miało jak cholera.
I chociaż to nieraz było nieodpowiedzialne, nierozsądne, dziecinne, chociaż nieraz to wszystko było czasem pełne napięcia, szarpania to przypomniałem sobie, że faktycznie BYŁO. Może byliśmy tacy. Jednocześnie pełni żądzy siebie i życia zarazem, jednocześnie absolutni kochankowie i przyjaciele. Może Kiki miała rację. Byliśmy trochę..jak z tego teledysku może. Pijackiego bełkotu nigdy nie można brać za poważnie, ale może coś było na rzeczy. Nie dosłownie, ale no symbolicznie. Może jej pijacki bełkot Kiki jednak miał w sobie trochę mądrości. Trochę, podkreślmy to.

I nie pomyślcie sobie teraz, że ja zatęskniłem nagle za swoja byłą czy coś w tym stylu. Tęsknić mogłem jeszcze rok temu, teraz to już wyleczone, ułożone, wspomnienia powkładane są do odpowiednich szufladek. Nie tęsknię wcale za Anką, nie kocham jej. To już za mną całkowicie to jest dużo dobrych rzeczy które były. Zresztą, o tym już pisałem.

Pomyślałem sobie o innej rzeczy. O tym, że w pewien sposób tej kobiecie zawdzięczam to, że nauczyła mnie szaleństwa. A może inaczej. Tego nie można nauczyć. Ona to ze mnie wydobyła. Szaleństwo to może złe słowo, ale nie znajduję innego. Może to tzw. zdrowe popieprzenie? Przy niej nieraz po prostu przestawałem przejmować się zasadami, regułami, mogłem sobie pozwolić na właśnie momenty „tu i teraz”, momenty całkowitego odczuwania świata, aż do bólu. Momenty emocjonalnych przepaści. Przepaści, w które spadając odkrywasz, jak silne masz skrzydła.

Pomyślałem o tej jednej rzeczy ale przyszło mi na myśl jeszcze co innego. Czas się przed sobą przyznać. Nie brakuje mi Anki, w żadnej z płaszczyzn. Nie jej.
Poczułem, że w tym wszystkim brakuje mi „kogoś”. Kogoś, kogo popieprzenie właśnie będzie pasowało do mojego popieprzenia, tej potrzeby podróży i dzikości nieraz, oderwania, dziecinnienia na chwilę. Takiego kogoś brakuje. Cholera, czas przyznać się przed sobą, że jednak brakuje związku i człowiek chciałby się zakochać.

Od dawna wiem, że nie jestem człowiekiem łatwym w związku. Usłyszałem nawet kiedyś, że „cholernie łatwo się we mnie zakochać, ale ciężko już potem mnie kochać i za mną nadążyć”.
Mam straszną potrzebę niezależności. Nie zniósłbym, gdyby kobieta z którą jestem była na przykład zazdrosna o moich przyjaciół, wśród których jest dużo kobiet. Gdyby robiła mi awanturę o to, że zostałem u Kaśki, która jest dla mnie jak siostra, na noc i spałem na kanapie, bo za długo mieliśmy próbę spektaklu. Gdyby nie potrafiła zrozumieć tego, że nieraz mam całe tygodnie „mentalnej nieobecności” bo po prostu tworzę, jestem w coś zaangażowany albo muszę wyjechać pomedytować po swojemu. To nie jest łatwe, nie udaję że jest inaczej.
Wiem, że bywam ciężki przez swoje problemy z niektórymi traumami, wiem, że bywam strasznie marudny, mam za dużo ograniczeń mentalnych. No i amant ze mnie też nie jest.

Wiem, że jestem trudny też przez jeszcze jedną rzecz. Ja potrzebuję związku, który nie jest zbudowany tylko na cielesności, namiętności, chociaż ona jest cholernie ważna. Ja potrzebuję kogoś, kto będzie moją najlepszą przyjaciółką. A przyjaźń...tą ponoć trudniej zbudować.
A chcę być z przyjaciółką, zadziorna kumpelą. Taką, która nie jest żadną mimozą kobiecą i mdleje na widok pająka. Taką, która potrafi zdrowo przywalić nieraz nawet.
Taką, z którą mogę rozmawiać godzinami i snuć dziwne teorie spiskowe. Taką, która nie powie mi nudzisz, gdy ja snuję kolejne teorie o kwarkach i kwantach czy gdy mówię o religii aborygenów. Taką, która wypije ze mną piwo na dachu opuszczonego budynku, jednego z miejsc, które kocham. Taką, której mogę powiedzieć wszystko, nawet to, jak bardzo nieraz „czuję się nikim” parafrazując jeden z tekstów Rojka. Taką, z którą wymieniam się książkami w deszczowe dni i piję kakao z jej kubka, a ona nie ma nic przeciwko. Taką, która nie wstydzi się beknąć przy piwie jak wypada w reszcie towarzystwa czy spierdzieć jak przysłowiowy marynarz. Taką, która damą jest nie przez to że kupuje w najdroższych sklepach ale przez to, jak traktuje ludzi.

I wreszcie taką przyjaciółką..która właśnie się nie boi, ma odwagę nieraz znaleźć się w trochę innym, oderwanym świecie.
Może trochę wariat potrzebuje trochę wariatki.

Tak, Kordian ma słabość w pewien sposób do wariatek I nie chodzi tu już o klinikę, choć ta miała miejsce ale o pewne łagodniejsze określenie. Teraz trochę dorosłem i wiem, że szaleństwo ma różne oblicza- i potrzebuję wariatki pozytywnej nieraz. Niekoniecznie takiej, co będzie mnie szarpać na ulicy za koszulę i powodować bójki. Raczej takiej, co nie boi się po prostu wyjść poza kanon. Ja w ogóle lubię takich ludzi. Nieszablonowych, myślących po swojemu i nie bojących się „co inni powiedzą”.

Bo ja potrzebuję nieraz cudzego wariactwa, które będzie polegało na czerpaniu życia garściami bez wstydu. Być może, potrzebuję kogoś, kto jedząc soczyste owoce będzie potrafił śmiać się z tego, jak się uwalił cały sokiem. Kogoś, komu będzie można krzyczeć pod balkonem wiersze. Kogoś, kto zacznie nieraz traktować życie jak przygodę i zmysłowe cholernie wyzwanie.

Chyba właśnie o to chodzi- żeby traktować życie jak przygodę i przeżywać ją razem.
Razem, biegając w deszczu, razem kłócąc się a potem kochając na stole w kuchni. Razem śpiąc na plaży i razem spędzać też spokojne poranki i pić leniwie kawę z mlekiem przy jednym stole. Chodzić do pracy i opowiadać sobie o niej a od czasu do czasu..uciec dalej. Może w ogóle wyruszyć w podróż na całe życie?

Może to wszystko polega na pewnym zbalansowaniu? Takim, które będzie polegało że ok, budujemy ten swój dom, swoje gniazdo wijemy ale od czasu do czasu z niego wylatujemy. Może Królik potrzebuje kogoś o podobnie rozdwojonej duszy. Kogoś, kto się nie boi życia już w pewnym momencie, gdy już się jest razem. Albo po prostu...toleruje pewne rzeczy.

Kordian potrzebuje kogoś, kto zrozumie, że on nosi w sobie parę sprzecznych czasem natur. Jest odpowiedzialny do bólu za to, co oswoi, kocha głęboko, ale czasem chce zrzucać odpowiedzialność za inne rzeczy przez parę dni i po prostu być z kimś, odrzucając zegarki i schematy.
Może wędrując po górach a może gubiąc się na ulicy wielkiego miasta. Raz za razem.

Jeśli miałbym być jeszcze z kimś- to właśnie z kimś takim. Z kimś, kto dzieli ten rodzaj wariactwa. Rozumie duchowe i dosłowne wędrówki. Pozwala na swobodę bycia po prostu.
A tak naprawdę...to ja mogę sobie tak mówić, że potrzebuję kogoś takiego, ale prawda jest taka, że jak człowiek się zakocha to się zakocha. Może ci którzy traktują uczucia jak jakąś inwestycję robią listę wymagań...ale ja i tak tego nie potrafię. Tak po prostu byłoby fajnie, być z kimś takim...ale przecież nie od dziś wiadomo, że jak się człowiek zakocha, to nie ma zmiłuj. Serce ma swoje własne ścieżki nieraz. Serce musi czuć. Czyż nie?

Ja potrzebuje czuć właśnie. Czuć aż do granic. Tak, jest tandetnym romantykiem, imię mnie zobowiązuje. Muszę czuć miłość, namiętność, pasję do granic. A przy tym muszę czuć przyjaźń. Przez skórnie. Kocham a nie inwestuje jak dochodzi co do czego. I nie mam już potem wyboru.

Ale tak sobie pomyślałem potem, już ogólnie... można to pogodzić wszystko, wiecie? Tak ogólnie w życiu, nie tylko w miłości. Pewne rzeczy. Można być odpowiedzialnym szaleńcem, który nieraz pozwala sobie na kradzież konia, żeby pojechać w nieznane Można być jednocześnie dojrzałym, ale nie być zgorzkniałym. Można oddychać tak bardzo, czuć i nie być skrępowanym zobowiązaniami. Wszystko ma złoty środek. Ale mam wrażenie nieraz, że mało osób to rozumie. Że jeśli wpadną w schemat to już w nim tkwią. Że nie potrafią wybrać, co najlepsze dla nich. Nie myślą, że nawet z dzieckiem można pojechać do Indii albo Tajlandii, starczy, że ono podrośnie. Mam nieraz wrażenie że ludzie poświęcają siebie dla schematu, swoje czucie tylko przez siebie zmieniają na zgorzknienie...nie mówię wszyscy, bo też każdy ma inne pragnienia. Ja mam takie a nie inne..Ale to chyba już inny temat troszkę. Na kiedy indziej.

...tak myślałem sobie, a Kiki wspominała moimi wspomnieniami, jakby żyła moim życiem. Trochę to było aż krępujące. Czemu mówimy o cudzym życiu? Bo nie mamy własnego? Kolejne myśli przychodziły mi do głowy, a ona coraz bardziej czkała.
I nie mogło być inaczej. Oczywiście, że skończyłem z obrzyganymi butami. Dobrze, że to były tanie trampki. Nie do doprania po mieszance drinków.


Jak ktoś się nie domyślił, to o ten kawałek i teledysk chodziło:


środa, 23 kwietnia 2014

Światowy Dzień Książki, czyli Królik tym razem odpowiada na pytania z Book Tagu

Jako że mamy dzisiaj Światowy Dzień Książki, nie było chyba bardziej odpowiedniego momentu na wykonanie tego tagu, który wymyśliła Paula.
Książki mają swoje święto, na które w pełni zasługują, więc można powiedzieć troszkę więcej o osobistym stosunku do nich, czyż nie? Zatem, do dzieła.
Chyba  w ogóle ostatnio proponowanie mi różnych tagów robi się jakoś modne. Ale..nie o tym miało być.

1.Kto jako pierwszy nakłonił cię/namówił do czytania? A może zostałeś/-aś do tego zmuszona?

W moim domu panuje po prostu odgórna tradycja czytania, książki są wszędzie, dzieciom w ręce same wchodzą, można wręcz tak rzec. Ale na pewno duży udział w tym, że zacząłem bardzo wcześnie czytać miała moja mama, która po prostu czytała mi do snu najróżniejsze książki. A ja sam już, zafascynowany znakami które mają jakieś znaczenie będąc nakreślonymi na papierze, próbowałem skojarzyć podczas tych seansów co one mogą oznaczać.
W sumie nie pamiętam samej nauki czytania, to przyszło samo, naturalnie całkiem, tak samo jak zainteresowanie antykiem przeszło na mnie przez przebywanie z dziadkiem i miłość do rosyjskich pisarzy spłynęła na mnie wraz z fascynacją nimi babci.
Co śmieszniejsze szybciej czytałem nuty niż literki. Tutaj zostałem zmuszony do ich rozumienia. Liczy się

2.Ostatnia książka, z której pamiętasz więcej niż trzech bohaterów to...

Bogowie, toć jeśli w książce jest więcej niż trzech bohaterów, to zawsze ich pamiętam. Dobrze zapamiętuje treść książki....Czy to jakieś dziwne?

3.Myślisz, że my sami wybieramy książki, które chcemy przeczytać czy to raczej one "wybierają" nas?

Z reguły sami wybieramy, co chcemy przeczytać, ale nieraz po prostu w nasze łapki trafiają książki, którym możemy nadać większe znaczenie. Książki, które zmieniają nasze spojrzenie, wywracają nasz światopogląd- i wtedy można mieć wrażenie, że to one wybrały nas. Żeby odmienić nasz los. Może coś jest odgórnie zapisane...ale ja nie mogę tego wiedzieć. Mogę tylko czasem w coś wierzyć.

4.Gdzie najczęściej czytasz?

Na swoim poddaszu, leżąc na podłodze, bo na wszelkiego rodzaju podłogach jest mi najwygodniej- jestem zbyt niewymiarowy chyba, żeby gdzie indziej mogło mi być wygodniej. Ale czytam też siedząc w kucki na parapetach, zwinięty w dziwnej pozycji na wszelkiego rodzaju fotelach czy krzesłach, gzymsach, łóżkach. Czytam rozłożony na trawie w parku, w pociągach, tramwajach...zasadniczo, nie ma chyba po prostu miejsca, w którym nie mógłbym czytać. Trudno też mnie rozproszyć gdy czytam, co jest pomocne.

5.Jakiego książkowego zakupu najbardziej żałujesz?

Często żałuję, że dublujemy u siebie w domu książkowe zakupy, bo mamy nieraz problem z komunikacją- po prostu gdy ktoś z mojej rodziny wpada do antykwariatu bądź empiku czy innej księgarni dostaje zakupowego szału i trudno go zatrzymać. I czasem taka osoba zapomina, że przecież babcia/dziadek/brat mówili już, że kupili tą książkę. Inna sprawa, że nieraz niektóre egzemplarze trzeba dublować, bo karygodne są wręcz kłótnie „kto czyta pierwszy”. Także przede wszystkim nieraz irytuje mnie kupowanie podwójnych egzemplarzy, bo można by było przeznaczyć te pieniądze..na jeszcze inną książkę.
Tak treściowo? Najbardziej chyba żałuję osobistego zakupu dwóch tomów „Ragnarok 1940” Marcina Mortki. Tym razem coś temu autorowi nie wyszło.

6.Opisz zakładkę, której obecnie używasz.

Obecnie nie używam zakładki. Mam ich sporą kolekcję nawet z dawnych lat, wiele dostałem w formie prezentu- ale po prostu jakoś ich nie używam. Zwykle zapamiętuję najczęściej stronę. Czasem tylko włożę jakiś skrawek papieru pomiędzy strony jak się gdzieś spieszę.

7.Dlaczego czytasz?

A dlaczego oddycham? Nie no, tak serio, po prostu tak czytanie weszło mi w krew, że nie wyobrażam sobie, żeby tego nie robić. To już właśnie czynność wręcz jak oddychanie, może nie konieczna do przeżycia ciała, ale konieczna dla przetrwania duszy. Czytanie jest świetną rozrywką, gimnastyką umysłową, przenosi w inne światy, rozbudowuje wyobraźnię i pobudza kreatywność..nie będę już chyba kontynuował, bo wszyscy co czytają nałogowo wiedzą, o co chodzi, a ci co nie czytają i tak nie zrozumieją.

8. Książka twojego dzieciństwa

Stricte dzieciństwa? Wiersze Brzechwy, Tuwima i wszelkie...mity i legendy. Byłem karmiony jako dziecko ludowymi podaniami z różnych krajów i mitami greckimi egipskimi, mezopotamskimi...
Gdy trochę podrosłem sam dalej je czytałem, a do tego doszły takie książki jak „Tajemniczy ogród” który do dzisiaj uwielbiam i znajduję tam szersze przesłanie, książki Michaela Ende- „Momo” i „Niekończąca się opowieść”, wszystkie części Muminków autorstwa oczywiście Tove Jansson ( do dzisiaj Włóczykij jest moim idolem) i wszystkie części „Opowieści z Narnii” Lewisa. Wydaje mi się, że to dość standardowy zestaw każdego dzieciństwa :)

9. Twoje okładkowe zauroczenie

Nie ma takiego. Zastanawiam się i zastanawiam...ale nie. Jeśli by chodziło o ilustracje do książek to co innego, ale okładki? Nigdy mnie za bardzo nie interesowały chyba.

10.Jakie trzy książki zabrałbyś/-abyś na bezludną wyspę?

Najtrudniejsze pytanie chyba w całym zestawieniu. Dlaczego trzy książki, a nie trzy kufry książek? Ale niech to będą może książki, do których czasem wracam, jak bumerang. Bo jeśli to bezludna wyspa, to można tam spędzić sporo czasu- to nie może być coś, co się szybko nudzi. No to po kolei: „Zabić drozda” Harper Lee, czyli książka która mnie urzekła swoim przekazem, która wiecznie mnie wzrusza i która jakoś ukształtowała część mojego światopoglądu i trzeba od czasu do czasu go odświeżać. „Idiota” Dostojewskiego, czyli arcydzieło klasyki, które mogę wertować bez końca- i zawsze przeżywam historię w tej powieści zawartą tak, jakbym czytał ją po raz pierwszy. „Amerykańscy bogowie” Gaimana. Kocham Gaimana miłością szczerą i jakaś jego książka musiałaby mi towarzyszyć. Po prostu, też mogę powtarzać i powtarzać tą powieść.

11.Znienawidzona książka, po którą nigdy nie sięgniesz i na samą myśl o niej...

„50 twarzy Greya” pani James. Tak, przeczytałem to przez głupi zwyczaj dawania sobie „czytelniczych wyzwań”, jaki mamy z moją siostrą. Nie chciałem przegrać, więc dobrnąłem do końca...cierpiąc przy tym niemiłosiernie, mając spazmy przez grafomanię i kolejne nudne opisy jak z kiepskiego podręcznika BDSM. Bo naprawdę, taki podręcznik byłby kiepski, do tego nasączony słodzeniem rodem ze „Zmierzchu” ( tak, to też przeczytałem, dwa tomy, bo mi za to...zapłacono, to dłuższa historia). Wspomnienie momentu czytania tej książki jest wspomnieniem istnej tortury, dlatego gdy widzę, jak ktoś to czyta w tramwaju mam nadal spazmy. Dosłownie.

12.Jak obchodzisz się z książkami? Pilnujesz, by kartki nie były zagięte i popisane? Czy może notujesz sobie coś na marginesach, zaginasz rogi w ciekawych momentach, itd.?

Zasadniczo raczej szanuję książki, ale czytam przy jedzeniu, co jest ponoć grzechem. Tak samo skrobię w książkach niektórego gatunku, nazwijmy to, książkach naukowych, filozoficznych etc. własne przemyślenia na marginesach, podkreślam co ważniejsze zdania..ale tylko ołówkiem. I tylko w swoich. Wiem, że takie zapiski mogą być nieraz nawet coś warte- dla mnie na przykład są cenne sentymentem zapiski mojej mamy na marginesach wielu książek, które mamy po niej. Ale to chyba troszkę inna sprawa.
Nie cierpię za to zaginania rogów. Jak widzę, gdy ktoś to robi, wręcz fizycznie mnie to boli.

13. Dwie książki, o których kupnie marzysz dniami i nocami.

Większość książek o których marzyłem mam już w posiadaniu...ale marzy mi się nieraz zakup niektórych oryginalnych wydań książkowych, takich jak „Sklepy cynamonowe” z szkicami autora czy zakup wydań niektórych książek z niezwykłymi ilustracjami, jak na przykład wydanie „Alicji z Krainy Czarów” z rysunkami Dalego z 1969 roku. Ale na to chyba nigdy nie będzie mnie stać.

14.Książka, której nigdy nie zapomnisz.

Wiele jest takich książek, książek które zapadły w pamięć, odmieniły troszkę życie, książek, których słowa pobrzmiewają w sercu i umyśle. Ale z tych najbardziej niezapomnianych, najważniejszych...wspomniane już wcześniej „Zabić drozda” Harper Lee, „Myśli” i „Dialogi” Seneki które są dla mnie cenne przez poglądy w nich zawarte ale też i przez skojarzenia rodzinne, „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa czyli książka którą po prostu kocham, cykl komiksów „Sandman” Gaimana ( może i komiks, ale cykl dostał niejedną nagrodę literacką) który zmienia troszkę spojrzenie na świat snu i mistycyzmu jako takiego, „Hamlet” o którym pisałem wczoraj i z najnowszych- „Złodziejka książek” Zusaka przy której przyznam się szczerze, aż się popłakałem.

15. Otwórz książkę (którą obecnie czytasz) na chybił trafił i wpisz tutaj zdanie, na które spojrzysz.

A ja pójdę dalej, niechaj będzie to akapit:
„Don Juan mawiał, że istoty nieorganiczne, które zamieszkują nasz świat bliźniaczy, były uważane
przez czarowników jego linii za naszych krewniaków. Szamani ci byli przekonani, że próby
zaprzyjaźnienia się z członkami naszej rodziny mijają się z celem, ponieważ wymagania nakładane na nas w ramach takiej przyjaźni są zawsze nadzwyczaj wygórowane. Taki typ istoty nieorganicznej, nasz najbliższy kuzyn, bezustannie się z nami porozumiewa, lecz komunikacja ta odbywa się na takim poziomie naszej świadomości, że nie jesteśmy w stanie jej świadomie prowadzić”-czyli pan Carlos Casteneda i jego „Aktywna strona nieskończoności”

I tak też swoim zwyczajem nie będę nominował nikogo, bo jak ktoś chce, to sam od siebie napisze.

A z okazji dnia książki wszystkim życzę jak najbardziej owocnych książkowych wypraw, cudownej gry wyobraźni i inspiracji cudzymi słowami, bo jednak słowa potrafią nas całkowicie nieraz odmienić i dzięki nim nieraz możemy spojrzeć na nasze własne życie z całkiem innej płaszczyzny.

A tak na koniec muzycznie niech tym razem będzie coś niezwiązanego, przy czym po prostu czekam na kolejną nocną burzę, która sprawi, że może i czytać przy oknie będzie się lepiej. Jestem po prostu zakochany w najnowszej płycie Pearl Jamu, zdecydowanie. Wiem, że to nie nowość, ale ona naprawdę z każdym przesłuchaniem jest coraz lepsza i lepsza.




wtorek, 22 kwietnia 2014

"Reszta jest milczeniem ale należy do mnie", czyli o księciu Hamlecie słów kilka


W nocy z niedzieli na poniedziałek siedzieliśmy z Kaśką i Nataszą nad jeziorem. Noc była ciepła, dziewczyny piły swoje piwo, ja puszczałem kaczki, marszcząc spokojną taflę Rusałki.

Kaśka wróciła wcześniej z pobytu w domu na czas świąt, bo znowu pokłóciła się z rodzicami, do tego miała dodatkowy pretekst, mogła w poniedziałek świąteczny dorobić jako opiekunka do dziecka. Natasza w ogóle na święta do domu nie wróciła, gdyż rodzice nie do końca akceptują jej sposób na życie i poglądy. Choćby takie, jak weganizm, buddyzm i studiowanie wielu języków i poznawanie przy tym różnych kultur. Według nich powinna jeść normalnie i po prostu znaleźć sobie bogatego męża. Bywa i tak.
Dla dziewczyn ten czas który powinien być odpoczynkiem nie był udany, dlatego nie zdziwiłem się, gdy o 21 odebrałem telefon od Kaśki i usłyszałem „Indie, jesteśmy nad Rusałką, dołączysz?”. Grzechem wręcz byłoby nie przyjść do nich.

I tak do świtu prawie rozprawialiśmy najpierw o ich problemach, o złych rodzicach, o niedobrych przeżartych świętach które nikogo z nas nie dotyczą ( ja ze swoją dziwną religią, Kaśka ze swoją religią huny, Nataszka ze swoim buddyzmem) i upolitycznianiu religii. Wreszcie doszliśmy do momentu, w którym pogadać można było o kolejnych wspólnych projektach, o mondoramie Kaśki do którego Natasza pisała scenariusz a ja robię muzykę, o próbie wystawienia „Hamleta”...

Właśnie „Hamlet” był głównym tematem tej nocy od pewnego momentu.

Wiecie, tak właściwie, to można rzec, że tak naprawdę na punkcie historii duńskiego księcia mam pewną obsesję. Tak, grałem już w swoim życiu Hamleta i do dziś znam cały dramat na wyrywki. Nawet obudzony w środku nocy mogę zacząć deklamować wielki monolog „Być albo nie być” czy też płakać nad biednym Yorikiem. I nie będę skromny, gdy powiem, że scenę z Ofelią grać potrafię wręcz doskonale krzycząc „Idź do klasztoru!” w całkowitym szale, jaki nigdy nie dotyka mnie w moim prawdziwym życiu.

„Hamlet” jest sztuką, która całkowicie potrafi mnie pożreć. W czasie prób i wystawiania „Hamleta” dzieją się w mojej głowie rzeczy niezwykłe, przerażające nieco nieraz. Bo to jedyna rola, która całkiem pochłania. Nie tylko w momencie bycia na scenie, ale też w momencie zejścia z niej. Tak nie powinno być, ale...
Wiecie, że aktorzy grający owego księcia potrafili przez emocje wygrywane na scenie, utożsamianie się z rolą tracić w czasie sezonu i po 15 kilogramów o ile nie więcej? Wreszcie, pod koniec, przypominali Duńczyka ogarniętego obsesją i zżartego rozerwaniem, cóż czynić.

Jean Louis Barrault napisał kiedyś, że rolę Hamleta można porównać do lekkoatletycznego biegu na długim dystansie – w jednym i drugim przypadku zbytni, niekontrolowany wysiłek na początku wywołać musi kryzys „spuchnięcia” na finiszu. Przyznał, że sam grając Hamleta tracił po każdym wieczorze kilogram na wadze.

Shakespeare był dramatopisarzem niezwykłym, przyzna każdy. Niektórzy podejrzewali go o pakt z diabłem, inni mówili, że natchniony był przez Boga. Sam Gaiman umieścił go w swoim „Sandmanie” jako człowieka, który pisał na zlecenie dawnych pogańskich bóstw. Inni twierdzą, że tak naprawdę złodziejem był i pomysły innych kradł, ładnie je po prostu spisawszy, a tak w ogóle to nie był oryginalny, bo pierwowzory jego postaci pochodzą z dawnych opowieści i legend, co bardzo widać choćby w „Śnie nocy letniej” czy „Makbecie”. Kto ma rację, nie wiadomo, ale też chyba nie ma to takiego znaczenia. Nie ma zwłaszcza w momencie, gdy czyta się lub ogląda wystawianego na deskach wszystkich teatrów świata „Hamleta”.

Może to moja obsesja, może to nadmierne też utożsamianie się z tą rolą, ale mam wrażenie, że sama sztuka, jak i postać tytułowa są po prostu wręcz w chory sposób fascynujące i uniwersalne. Szkoda tylko, że wiele płaszczyzn Hamleta zabija interpretacja w szkole, zniechęca do całokształtu twórczości pana S. zamykając ją w ramy, ale szkoła niejedno potrafi zepsuć i nie o tym miałem.

Wiecie, ja po prostu czasem mam wrażenie, że każdy z nas nosi w sobie Hamleta właśnie. I to nie tylko ja mam takie wrażenie, bo jak pisał Bieliński przecież :” Hamlet- czy wiecie, co znaczy to imię? Jest ono wielkie i głębokie i oznacza życie ludzkie. Hamlet to ty, ja i każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu (...)”.

Powiecie może mi teraz, że jestem trochę wariatem ( trochę, jeśli nie całkiem, zresztą, ja nie przeczę ). Ale jeśli przyjrzeć się księciu bliżej, jeśli zadać pewne pytania jak Swinarski, jeśli zauważymy, że nie ma na nie jednoznacznych odpowiedzi, możemy dojść do takich wniosków. Takich, jak Bieliński czy ja. Hamlet po prostu jest jedną z najbardziej zagadkowych postaci teatru i literatury, a mimo upływu lat budzi nadal żywe dyskusje i polemiki. Wśród filozofów, wśród reżyserów, aktorów, krytyków literackich i teatralnych. Spory toczone są na każdej chyba płaszczyźnie budującej hamletowski los. Sam problem choroby psychicznej, domniemanego biseksualizmu czy wręcz homoseksualizmu (cóż robiłeś z Rozenkrancem, książę?), doszukiwanie się kompleksu Edypa, określanie Hamleta ramami..to trwa od wielu lat.
Postać postacią ale...

Może warto spojrzeć na Hamleta nie jak na postać, pewien topos, tylko jak na człowieka? Może warto wyjść trochę poza tą polemikę, zatrzasnąć drzwi schematu szkolnej interpretacji. Czy wtedy Hamlet nie jest nami?
Jest po prostu człowiekiem, który nosi w sobie wiele natur. Jest człowiekiem, który musi wybrać i bardzo, ale to bardzo się zgubił. Jest samotny i przez to traci głowę. Czuje się więźniem, a tak naprawdę to nie Elsynor go więzi- a jego własna głowa. Sam o tym mówi.
O Boże! Ja bym mógł być zamknięty w łupinie orzecha i jeszcze bym się sądził panem niezmierzonej przestrzeni, gdybym tylko złych snów nie miewał!”
Każdy z nas jest nieraz zamknięty we własnej głowie, czyż nie?

Można spojrzeć na Hamleta jak na nastolatka z myślami samobójczymi, wariata, upojonego żądzą zemsty, słabeusza, postać silną...można go oceniać, można go nie lubić, można go widzieć na wiele różnych sposobów- ale ja i tak zawsze będę miał wrażenie, że Hamleta mamy w sobie. Może dlatego, że mam na jego punkcie taką obsesję, że w wielu aspektach się z nim utożsamiam. I może dlatego, że historia Hamleta w pewien sposób odwiodła mnie samego, w moim życiu od wielu złych czynów. Może to, kim teraz jestem, zawdzięczam dramaturgowi angielskiej królowej? Nie można jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Ale przed wielu laty, gdy pierwszy raz czytałem Hamleta, po raz drugi, trzeci, dziesiąty...zrozumiałem pewne rzeczy w inny całkiem sposób. A gdy przyszło do grania go po raz pierwszy, 10 lat temu, jeszcze w liceum...

Pamiętam ten spektakl jak żaden inny. Byłem wtedy Hamletem, a nie tylko go grałem. Dostałem prawdziwego szału drwiąc z Ofelii i popychając ją na scenie tak, że prawdziwie upadła. Naprawdę zabijałem Poloniusza krzycząc, że to szczur i nienawidziłem własnej matki, jednocześnie ją kochając. Odnalazłem siebie wtedy w Hamlecie a Hamleta w sobie. Może przez poprzednie problemy rodzinne, smutek i żal pewien do matki, że nie zauważyła wcześniej co robi ze mną ojciec, może przez prawdziwe wówczas myśli samobójcze i uznawanie za wariata przez niektórych..może dlatego tak bardzo wtedy jeszcze miałem w sobie Hamleta. I grając go przeszedłem swoje katharsis.

Widzicie, może teatr działa nieraz terapeutycznie, tak samo jak muzyka, pisanie, malowanie. Zresztą, dziedzina psychologii zwana arterterapią nie istnieje od dziś. A może w tym była jakaś magia, Hamlet doprowadził mnie na skraj nad którym zrozumiałem, że ja nie chcę jak on zemsty, wiem, że chcę być i wcale nie potrzebuję wiecznego snu już, zaraz natychmiast. Może temu jednemu zdarzeniu przypisuję za dużo..ale wtedy to wydawało się ważne, jakby to było ukoronowanie wszelkich myśli metamorfozy zaczętej troszkę wcześniej. Ten jeden spektakl, który wygrał zresztą potem festiwal teatrów młodzieżowych te 10 lat temu był moim momentem granicznym być może. Może powinienem podziękować Księciu.

A teraz będę go grał ponownie. Nie na jakiejś marnej scenie, bo wystawić chcemy go w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym pod Poznaniem. Nie znam miejsca które bardziej nadawałoby się na Elsynor jak to. Wilgotna ruina z mroczną przeszłością, z tajemnicą, ciężkim powietrzem. Więzienie, bo też i Dania jest więzienie i tam były złe sny. Właśnie tam. I właśnie tam chcę znowu krzyczeć na swoja Ofelię i płakać nad śmiercią ojca, którego uśmiercić w sobie nie można. Tam chcę umierać mówiąc reszta jest milczeniem, pamiętając, że, jak pisał Herbert, „reszta jest milczeniem, ale należy do mnie".

Bo teraz znów będę grał Hamleta i muszę potem jeszcze komuś podziękować za to, że zakiełkował we mnie ten pomysł, Hamlet się odrodził. Bo tym razem znowu będę grać Hamleta i tak, mam go w sobie jak każdy...ale ten Hamlet jest już inny. Hamlet jest cieniem przeszłości, o którym zawsze pamiętam, Hamlet jest momentami zwątpienia w życiu które i mnie nachodzą. Hamlet jest tym domorosłym filozofem we mnie...ale ja, ten prawdziwy, na co dzień, ja jest już bardziej Herbertowskim Fortynbrasem właśnie, choć nie tak zimnym i nie tak logicznym.
Może zabiłem po prostu sporą część Hamleta w sobie?

Kordian już nie pyta „być czy nie być”, robi to tylko na scenie, bo wie, czego chce. Czuwa z zimnym jabłkiem w dłoni i nie pozwala na milczenie.

Trzymajcie tylko kciuki, żeby naprawdę udało nam się to zagrać tak, jak chcemy i gdzie chcemy. W czwartek rozmowy na temat szpitala, czy jest taka możliwość. Musi się udać.



A „Tren Fortynbrasa” deklamuję zresztą też często przy naszych dziwnych nocach z poezją, upitych troszkę winem. I zawsze zapada cisza. Bo wtedy jestem Fortynbrasem i nie słucha się Kordiana, tylko jego. A ten ma donośny i mocny głos.



Teraz kiedy zostaliśmy sami możemy porozmawiać książę jak mężczyzna z mężczyzną
chociaż leżysz na schodach i widzisz tyle co martwa mrówka
to znaczy czarne słońce o złamanych promieniach
Nigdy nie mogłem myśleć o twoich dłoniach bez uśmiechu
i teraz kiedy leżą na kamieniu jak strącone gniazda
są tak samo bezbronne jak przedtem To jest właśnie koniec
Ręce leżą osobno Szpada leży osobno Osobno głowa
I nogi rycerza w miękkich pantoflach

Pogrzeb mieć będziesz żołnierski chociaż nie byłeś żołnierzem
jest to jedyny rytuał na jakim trochę się znam
Nie będzie gromnic i śpiewu będą lonty i huk
kir wleczony po bruku hełmy podkute buty konie artyleryjskie
werbel werbel wiem nic pięknego
to będą moje manewry przed objęciem władzy
trzeba wziąć miasto za gardło i wstrząsnąć nim trochę

Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia
wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką
żyłeś ciągłymi skurczami jak we śnie łowiłeś chimery
łapczywie gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś
nie umiałeś żadnej ludzkiej rzeczy nawet oddychać nie umiałeś

Teraz masz spokój Hamlecie zrobiłeś co do ciebie należało
i masz spokój Reszta nie jest milczeniem ale należy do mnie
wybrałeś część łatwiejszą efektywny sztych
lecz czymże jest śmierć bohaterska wobec wiecznego czuwania
z zimnym jabłkiem w dłoni na wysokim krześle
z widokiem na mrowisko i tarczę zegara
Żegnaj książę czeka na mnie projekt kanalizacji
i dekret w sprawie prostytutek i żebraków
muszę także obmyślić lepszy system więzień
gdyż jak zauważyłeś słusznie Dania jest więzieniem
Odchodzę do moich spraw Dziś w nocy urodzi się
Gwiazda Hamlet Nigdy się nie spotkamy
To co po mnie zostanie nie będzie przedmiotem tragedii

Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach
A ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę

środa, 16 kwietnia 2014

Żarłoczna bestia zjawia się nocą i każe robić to, w czym jesteś najlepszy. Każe tworzyć.

Zaczyna się gdzieś w opuszkach palców. Delikatne drżenie, przyspieszające tętno. Unoszą się, wczuwają, że krew nie porusza się już leniwie, tylko zaczyna wirować w żyłach, w tętnicach tworząc prawdziwy sztorm.
Zaczyna się w opuszkach palców, po czym nagle przeskakuje pod powieki. One są cienkie jak pergamin, okolone prostymi czarnymi rzęsami. Gałki oczu zaczynają poruszać się pod nimi chaotycznie. Przesuwają się obrazy, jeden za drugim, obrazy mówiące dźwiękiem. Nigdy nie umiałeś malować, więc musisz malować muzyką.

To wszystko zaczyna się w palcach, tych za długich palcach,  zbyt szybkich, przebiegłych. Palcach, które grają na niezliczonych instrumentach, tak jak kiedyś grały na kobiecych biodrach. Mówią, że ciało nie zapamiętuje, musi doznawać, żeby czuć. Ale ty jak nikt wiesz, że to bzdura. Bzdura jak mało która, bo twoje palce zawsze zapamiętywały każdy ruch, każde czułe muśnięcie. Struny, smyczka, skóry.

To wszystko zaczyna się w palcach i pod powiekami. Dłonie i oczy, jedyne rzeczy w swoim ciele które lubisz, o których pozwalasz ludziom mówić, że są piękne. Tylko w to wierzysz, gdy chcą połechtać twoje ego. Twoje ego przerasta wtedy. Dwie rzeczy, które nie pozwalają ci spać i każą wstać teraz, szybko. Dwie rzeczy, które są dla ciebie w tobie piękne pewnie nie przez proporcje, kolor, kształt- ale przez to, że pozwalają ci tworzyć. Przez to, że zawsze, ale to zawsze w nich się zaczyna. W oczach widzisz historię, którą potem palce muszą kazać instrumentom wyśpiewać.

Wszystko się zaczyna, krew rozpędzona niesiona arteriami uderza w rzeczywistość.
Rozwierasz powieki. Wstajesz szybko.
Nie możesz spać już kolejną noc z rzędu. Godzina, dwie. Zawsze masz problem ze snem, nie potrafisz spać, nawet skrajnie zmęczony więcej niż cztery, pięć. Ale te noce wymagają więcej. Pachną dziką zielenią, śpiewają pierwszymi słowikami, widzą oczami ropuch wygrzebanych z ziemi, wchodzących na żer. One też są drapieżnikami, mój drogi, mówisz sobie.
Ostatnio nie możesz spać, nocami, nad ranem jedynie więcej medytujesz w pozycji lotosu, bo przecież to pełnia, przecież to zjednoczenie z księżycem, Panią i Matką, pozwalasz pierwotnej sile i miłości przepływać przez siebie. Przepływać jak krew, gdy już jest po wszystkim, gdy inne drapieżniki są zaspokojone. Medytujesz przy otwartym oknie, czasem wchodzisz do swojego ogrodu i rozmawiasz z Lisem. Krukiem i Koniem, znów masz w sobie wszystkie indiańskie dzieci i uspokajasz oddech. Masz w sobie ojców i dzieci. Krople dawnej krwi, wiesz to. Ale to gdy jest już po wszystkim, gdy już świta.

Bo to wszystko, co zaczyna się w palcach i oczach jest żarłoczne. Zawsze było, ale ostatnimi nocami, gdy tak pachnie zielenią, chce jeszcze więcej i więcej. Nie traktujesz tego jak poświęcenie, jak spalanie, już nie. Dawno odkryłeś, że ci, którzy mają się za cierpiętników w swoim tworzeniu, którzy mają się za ofiary rzucające się na stos sztuki odkrywają najmniej. Zachodzą tylko do połowy drogi. I może są sławni, może mają pomniki po śmierci. Ale dla ciebie to już gra nie warta świeczki, trochę zabawna nieraz. Dla ciebie samego.

Bo to wszystko, co zaczyna się w palcach, nie chce się karmić zaszczytami. Więc gdy znowu cię przebudza po krótkim śnie, gdy znowu każe wstać, jak przez cały ostatni czas wstawało, wiesz, co robić. Podnosisz siłą woli swoje nagie ciało, które jeszcze nie do końca zorientowało się, co się z nim dzieje. Podnosisz, przeciągasz kości, aż trzeszczą staw. I chwytasz za instrument.

Masz ich wiele do wyboru, gdy to żarłoczne każe się nasycić. Masz ich wiele, żeby pokazać emocje. Ale chwytasz ten, który jest ci najbardziej wierny, ale jednocześnie najbardziej kapryśny Chwytasz ten, któremu zostałeś zaślubiony eony czasu temu. Chwytasz ten, o którego mogą być zazdrosne wszystkie twoje kobiety. Bo zawsze, zawsze to będzie trójkąt miłosny- ty, ona i twoja muzyka. Twoje skrzypce. Nie więcej, nie mniej. Zawsze będziesz zdradzał ją z muzyką. Cz któraś kobieta wytrzyma taką zdradę, to, że wstajesz w środku nocy i musisz chwycić za inne biodra, przesunąć po nich smyczkiem, pocałować dźwięk? To nie ma znaczenia.

W te dziwne noce, kiedy też przeglądałeś stare pamiętniki i chciałeś nad nimi zasnąć, w te noce, kiedy wspominałeś zmarłych, noce kiedy biegałeś nad jeziorem, a potem obudziło cię to żarłoczne,  w takie noce-to nie ma znaczenia. Bo nawet jeśli ją zdradzasz, twoje palce myślą o zaciskaniu się na jej biodrach. A ona nie musi o tym wcale wiedzieć. Nie musi wiedzieć, że nie dotykając cię wcale, nie pozwala ci spać, w rozpaleniu, w tym, jaką jest inspiracją.

Może to prawda że ją wykorzystujesz w swojej głowie, może powinno ci być wstyd. Ale nie jest, masz nadzieję, że nie tylko sama chce tworzyć. Bo przecież też jest twórcą. Ona chce nie tylko mieć pomniki stworzone twoją muzyką, pomniki, które cię drażnią. Masz nadzieję, że chce być mimo to inspiracją. Choć dla niej to by była hańba, być tylko muzą. Mało zaszczytne. Dlatego na razie się nie dowie, a ty skomponujesz na biodrach swojej kochanki, przeciągać będziesz po niej smyczkiem i tworzyć dla niej ósmą już kompozycję.

Ósmą już kompozycję, pachnącą tym razem żarłoczną zielenią. Pierwsza była zimą, smagała mrozem, kolejna biła obojętnością i stała się istną mszą, trwającą wiele godzin. Gdyby tylko mogła ją zagrać cała orkiestra. Spisałeś każdą nutę.
 Ta będzie zielenią, dzikością i zielenią właśnie. Pełnią i rozszerzonymi oczami ropuch i kotów. Nie musisz spoglądać w jej oczy, żeby wiedzieć, z jaką pogardą przemieszaną z zachwytem by na ciebie patrzyła.

Pogardę wzbudzasz przecież zawsze, człowiek mentalnie nieskładny, za miękki, za brzydki. Zachwyt właśnie wzbudzają tylko twoje dłonie i rozpalone oczy gdy grasz, myśląc o jej biodrach i za te dłonie i oczy dziękujesz. Że chociaż w całej swej potworności, byciu żałosnym dostałeś chociaż je. Czarne oczy i szczupłe dłonie szybko zmagające się z dźwiękiem. Na wgięty obojczyk od skrzypiec już zapracowałeś sobie sam, kolejną obrzydliwość.

Grasz tak wiele godzin, dla niej w swojej głowie, dla siebie w wyobrażeniu jej oczu. Grasz, aż krew pulsuje w uszach, palce zaczynają boleć. Cieszysz się, że wytłumiłeś poddasze, nikt w domu się nie obudzi, cieszysz się, że możesz po prostu otworzyć okno, grać w księżycowym świetle i nikt się nie domyśla.
Podróżujesz z nią przez dzikie lądy i autostrad wszystkich Ameryk, rozrzucasz z nią ubrania na plaży i liczysz morskie ryby. Zdobywasz z nią szczyty górskie i szczyty rozkoszy. Wszystko to przez biodra skrzypiec i zmysłowe drganie strun.
Cieszysz się grając dla siebie i dla niej w swojej duszy i masz nadzieję, że wiatr, chmur i gwiazdy, a może te ropuchy nawet z długimi językami zaniosą jej tą melodię. Masz nadzieję, że nie przewraca się teraz z boku na bok, a muzyka ją utula koi, przynosi jej wszystkie twoje dobre emocje.

Widziałeś ją w snach. To wszystko się zaczyna w snach, niespokojnych, to drżenie palców natrętne zaczyna się w snach. To żarłoczne zaczyna się, gdy widzisz błękitne oczy.

Gdyby tylko zechciała powiedzieć, kim jest naprawdę dla ciebie
Masz niejasne przeczucie, że tak naprawdę znasz tą twarz i to co się w niej kryje, nie wydawało ci się, przecież gdzieś ci majaczyła w tle. Ponoć nie można śnić o twarzach, których się nie widziało naprawdę. Ale jesteś szamanem, mistykiem i wiesz, że niemożliwe jest niemożliwym.
Masz niejasne przeczucie, że wszystko niedługo się wyjaśni.
Jeszcze tylko trochę.
Jeszcze tylko trochę nieprzespanych nocy i żarłocznego tworzenia

Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś, moja muzo- dziękuję ci za inspirację.





...gdy ludzie, którzy mnie znają bardzo dobrze, pokazali mi tą animację, powiedzieli, że więcej nie trzeba dodawać. Że ja się w tym zawieram, a cała ta historia zawiera się we mnie. Że to stworzył ktoś, kto musiał mnie, Królika, podglądać przez dziurkę od klucza. I po tych nocach, tych ostatnich- zaczynam się z tym zgadzać. Tylko- kto teraz odwróci klepsydrę?

* * *
A więc tak teraz wyglądają Królicze noce. Królik zawsze mało spał, sen nie jest dla niego. Ostatnio jednak wszystkie senne siły traci na muzykę, która przychodzi sama. Może nieraz tak naprawdę nie tworzymy sami, tylko to samo do nas przychodzi?
Jeden z moich przyjaciół, z którym dzieliliśmy duchowe sprawy, jeśli mogę to tak określić powiedział, że często człowiek sobie nie zdaje po prostu sprawy, że jest przekaźnikiem, pojemnikiem. Czasem to po prostu rzeka, która przez nas przepływa- a w niektórych osobach może wylewać na brzeg, rzeczywisty i oficjalny. Jak wiosenna rzeka wezbrana po roztopach. Karmiąca potem pola zielenią.

Czy dziś kolejna taka noc? Bardzo możliwe. Po koncercie człowiek może się jeszcze bardziej zainspirować, zwłaszcza takiego zespołu jak God is an Astronaut. A tak naprawdę..to nie o żadne inspiracje chodzi. Wystarczy zobaczyć tamte oczy i...

Ale nie o tym jeszcze miałem. Bo potem nie będę miał czasu.
Wiem, że niektórzy z was którzy tu wpadają są wierzącymi chrześcijanami, jeśli nie większość. I chociaż jestem innego wyznania, to tym wierzącym chciałem życzyć...żeby te święta być może nie były tylko symbolem umierania i zmartwychwstawania. A żeby były przede wszystkim tym duchowym zmartwychwstawaniem. Bo chyba o to chodzi w tych świętach, żeby po czasie jakiejś udręki, zejścia do podziemi, wzorem Chrystusa się odrodzić? Nie znam się, to nie moja wiara, ale tego życzę. Żeby były przepełnione „duchem” tak, jak powinny. Żeby pomiędzy sałatkami i kiełbasami nie zgubić tego sensu, bo jeśli się wierzy to się wierzy, prawda?
Ale nie tylko wierzący chrześcijanie obchodzą święta. Bo jednak to wpisane w nasz „klimat”, jak wszystkie zajączki i jajka ( będące niegdyś symbolem germańskiej bogini Oastra, bogini wiosennej płodności, wiedzieliście o tym?) symbolizujące wiosnę i zarazem Wielkanoc. Tym życzę po prostu..złapania dobrego wiatru w żagle przez te parę dni. Rodzinnej atmosfery, bo nieraz o to chodzi, o miłość jako taką, nawet, jeśli święta obchodzi się symbolicznie. Jeśli siedzi się przy tym stole jak ja, żeby Sisi było miło. I nie, to nie jest hipokryzja. ( Zawsze mówię Sisi, że jajkiem mogę się podzielić, bo to właśnie pogański symbol i się żartobliwie potem kłócimy, czyje bardziej jest to jajko). To po prostu..kompromisy. Więc też tym zajadłym anty-świątecznym ludziom życzę, żeby umieli pójść na kompromisy i nie było problemów ze stawianiem na swoim. Zrozumienia zresztą życzę wszystkim. Szacunku dla inności. Ale chyba za daleko tu odchodzę.
Więc wszystkim już tak ogólnie życzę po prostu dużo słońca i żeby się nie przejedli, bo ponoć to nasza przywara narodowa, jeść za dużo w święta. A potem narzeka się na wątrobę.
Ale chyba za bardzo się rozpisałem.

Czas teraz szykować się na muzyczno- duchowe przeżycie, a potem...a potem się zobaczy.
  

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Przez pewne daty, pewne dni muszą być radością życia, widzianą poprzez łzy i tęsknotę, czyli pewien list do zaświatów.

Vince,
muszę z tobą porozmawiać. To, że już nie istniejesz, nie znaczy, że nie mogę. Przecież rozmawiamy to, że nie żyjesz tutaj, nie znaczy, że nie możesz żyć w mojej głowie. W moim sercu. Bo przecież przyjaciele są od serca, nie od rozsądku.
Śniłeś mi się. Znowu byliśmy w tym tandetnym barze, jeny, jak ja nie cierpiałem tego miejsca. Za to ty tam kochałeś chodzić, może przez to, że łatwo tam podrywałeś kolejne dziewczyny. Ale śniłeś mi się. Czy to jakieś znaki, które dajesz mi zza tamtej barykady? Znaki, żebym znowu nie spieprzył wszystkiego przez własną niewiarę? Niewiarę w siebie?
Niby zawsze mówiliśmy zgodnie, że sny to nic innego jak drugie, a może więcej żyć, które wiedziemy równolegle. Teoria płaszczaków, mówi ci to coś stary? Dowiedziałem się już, jak to nazwać. Choć, może nie do końca oddaje ona to, w co wierzyliśmy. W co ja nadal wierzę. Ale..ty nieraz śmiałeś się z moich wiar, moich szamańskich poszukiwań. Więc lepiej to zostawmy, cholerny ateisto.

Chcę z tobą porozmawiać, jak zawsze, gdy nie wiem co zrobić. Tylko ty tak solidnie potrafiłeś opierdolić, gdy wpadałem w swoje marudzenia chwilowe. A dzisiaj jest ten dzień. To będą te moje zwyczajne żale, przerabiane nieraz przy piwie, pomrukiwane nieraz przy grach i przebąkiwane w tak nieznaczący sposób, że tylko ty potrafiłeś się tego domyślić stary. Wiesz, mam jeszcze Fridę, Kaśkę, Majkiego, paru innych ludzi do pogadania...ale z każdym jest inaczej, ogarniasz stary, co nie? No właśnie.

To sobie pomarudzę, dobrze? Chociaż nie mam powodu. Życie przecież nie wali mi się na łeb. Nie sądź, że jestem nieszczęśliwy czy coś, to nie to. Po prostu...to też ten dzień. Bez wyjaśniania. Chociaż dobra, mam argument stary, uwaga. Widzisz, Vincent, ja pamiętam, że tego dnia właśnie, dwa lata temu powiedziałeś mi, że umierasz i że nie ma już ratunku, że konowały spieprzyły sprawę. Raz się nie myliłeś- spieprzyły na tyle, że parę miesięcy później recytowaliśmy dla ciebie, zmarłego, pod niebem twoje ulubione wiersze. Chyba dobrze, że nie chciałeś zwykłego pogrzebu. To by nie było w twoim stylu. Ale nie o tym miałem. To już się nie liczy, to było. To nawet..dobre, chociaż czuje się pustkę. Wiem, znowu gadam jak potłuczony.

Wiesz Vincent, ja właśnie czasem mam takie dni, że uwierają nie drobnostki. Dzisiaj jest ten dzień, więc ja zaszyję się po swojemu, będę tylko udawał przed innymi, w domu, odpowiadając na wszystkie maile, telefony bo te wiecznie się urywają ostatnio, że jest dobrze.
A może to nie udawanie, wiesz. Bo jest dobrze. Tylko to...nawet nie wiem jak to nazwać. Naprawdę stary, może i mam duży zasób słownictwa, ale tym razem nie wiem, jak to określić. To po prostu. Niech tak zostanie.

To drobnostki więc mnie uwierają dzisiaj, ale zawsze życie składało się tak naprawdę z drobnostek. Wielkie szczęścia i wielkie tragedie dotykają nas rzadko. Takie szczęścia jak ten dzień gdy wygraliśmy na jakimś wiejskim festiwalu dla ciebie kurę podczas podróży i tragedia, jak twoja śmierć w sierpniu. To się zdarza czasem. Reszta to drobnostki jak dziś.

Czuję się w jakiś sposób winny, wiesz? Wobec zobowiązań, wobec tego, co obiecałem. Bo mimo że spełniłem to, o co prosiłeś, postarałem się ze wszystkich sił, dla twojego syna, dla tego, co zostawiłeś..to nadal mam niejasne poczucie winy stary.
Możesz mieć mi to za złe, możesz krzyczeć w mojej głowie. Ale już wiem, nie mogę wiecznie gonić duchów, zarazem przed nimi uciekając. Wiesz, byłem dzisiaj na Wildzie. Wracając z pracy nie mogłem nie pójść tam, w sumie- zboczyć z drogi. Silniejsze od rozsądku stary. Mi go zawsze brakowało- i miałem go mniej niż ty w pewnych kwestiach. Nie śmiej się, ja wiem, że to ty miałeś papiery na bycie wariatem ale...no wiesz sam.

W każdym razie, poszedłem tam. Przypomniało mi się to stare mieszkanie z wysokimi sufitami i nieszczelne okna, które zostały wymienione, tylko dlatego, żeby nie przeziębiło ci się dziecko. Byłem tam i nie mogłem się oprzeć, by do tego mieszkania nie podejść. Wszedłem jak zwykle, jak zawsze, nie od frontu, gdzie wszyscy uderzają, ale wejściem dla przyjaciół. Tylko tak przecież otwierały się drzwi, inaczej żadne dzwonienie nawet pół godziny nie pomagało. Ta twoja wieczna paranoja, że to ktoś nieproszony, ktoś, kot chce wdepnąć z butami. Zaproszenie do ciebie, więc można było uznać za zaszczyt. Zaproszenie do tego życia, choć nigdy nie dawałeś go wprost, nawet mi. Po prostu gdy spiłeś się, musiałem cię do domu zanieść prawie.
Chyba tylko pijany byłeś na tyle odważny. Bo całe twoje życie przeszywał lęk wobec ludzi i ….
Za dużo słów wyrywało ci się zawsze wtedy z korzeniami spod języka. Słów z duszy. Twoje serce miało takie skryte drzwi, wiesz, stary? I nie mów, że jestem za sentymentalny, tak pamiętam jak zawsze się śmiałeś, że z tym sentymentalizmem powinienem się urodzić babą. No może. Ale twoje serce jak dla mnie, bo ja ludzi sercem czuję, miało ukryte drzwi.

Nigdy od frontu, tam nie można było ciebie zaskoczyć. To mieszkanie było tobą, sekretne wejście gdzie prowadzi się Białego Królika po wypiciu sekretnej flaszki, trunku, który co prawda nie zmniejsza, ale pomaga. Które Alicje powpadały do dziury i znalazły Szalonego Kapelusznika? Tak tak stary, tą Alicję pamiętamy wszyscy, ale nie warto o niej wspominać, co?

W każdym razie nie mogłem się oprzeć i tam poszedłem tam. Zastukałem gdzie powinienem, nic nie odpowiedziało. Ani szczekanie psa, ani miauczenie kota. Ani dziecięcy śmiech. Po prostu było pusto. Pusta komora serca, pamiętasz to opowiadanie, Vince? To które ci napisałem. To o tym, jak komory serc mieszkań mogą się zrosnąć.

Zapomniałem dodać, że tak naprawdę zrastają się ludzie. Zapomniałem ci o tym powiedzieć wcześniej.

Może dobrze, że było tam pusto. Nikt nie bezcześcił śladów stóp i śladów po...po ostatnim. Ktoś doczyścił podłogę? Zostanie plama? Frida mówiła że to posprząta, bogowie, wtedy naprawdę zawiodłem, nie mogłem umyć tej krwi. Wybacz stary. Naprawdę jeden raz nie mogłem. Ona mówi że to nic, że nie szkodzi. Ale ja do dzisiaj sobie pluję w brodę. Dobrze, że oboje mamy jeszcze i ją, co? I paru innych ludzi. Mamy. Mieliśmy. Nie wiem, jaki czas będzie tu stosowny stary, sorry.

Ważne, że to mieszkanie będzie miało życie, za parę lat, gdy dorośnie twój syn. Zostawiłeś mu to zabezpieczenie, przekazałeś w testamencie. Ale tak naprawdę przekazałeś serce. I tego serca trzeba bronić. Martwię się o to, co po tobie zostało, martwię się, że ktoś rozwieje niematerialne prochy i zgasi śmiech. W tej zupie zostanie tylko gorycz. Królowa Kier zetnie łeb nieszczęśnikowi.

Muszę walczyć o to, ale nie mam momentami siły. Wiesz, ja czasem też jestem cholernie zmęczony. Nie mówiłem ci o tym, jak nieraz się męczę, jak nie mogę złapać oddechu. Bo potem sobie radzę ale...
Chwilowo nie mam siły i nie pytaj mnie, czemu, nie musztruj mnie. Wiem że uwielbiałeś mnie opierdalać a ja ciebie za wszystkie głupoty, za to „powinienem nie żyć”. Wiem, że za mocno ci nawet przyłożyłem. Ale należało ci się. Nie wiem, czy dzisiaj mi też się należy? Nie mam pojęcia Vincent. Kto chce, niech rzuci we mnie kamieniem. Ja...ja nie wiem. Dzisiaj nie wiem.

Pamiętasz, jak kiedyś rozmawialiśmy, i pijana Frida nazwała mnie puszkiem?
Dlaczego puszkiem?”- zapytałem wówczas rozbawiony do granic. Znowu włączyły się jej dziwne pomysły. A wtedy ty wzruszyłeś ramionami, równie pijany. „Ty Indie cholero będziesz puszkiem, bo pozwalasz chwilowo dostrzec jej- a może i mi- miękkość świata. A jak jest miękko, jest ciepło, robi się wesoło”.
Wiesz, to był absurd. Ale miły absurd. Może ja lubiłem być „puszkiem”. Może to łechtało moje ego? Jak nikt wiesz, jaki egocentryczny jestem nieraz. Że mi głupio jak ktoś mi mówi takie rzeczy, ale to miłe ostatecznie.
Byłem więc puszkiem. Ale to miało swoją cenę zawsze. I ma nadal. To zmęczenie nieraz.
Puszek, dobre sobie. Naprawdę, dzisiaj nawet, gdy to piszę, chce mi się śmiać. Dwa pojeby z was zawsze były. Jak się spotkaliśmy, zawsze coś dziwnego wymyślaliście we dwójkę.

Sprawiałem, że robiło się ciepło, miękko, radośnie? Teraz sam chwilowo, tego wieczoru, nie mogę tego wykrzesać. Tylko dzisiaj stary, już nie krzycz.
Czasem każdy musi mieć gorszy dzień, prawda? Przyszła kolej na mój. Jutro, już obiecuję, będzie dobrze. Będzie jak zawsze. Będę tym jebniętym puszkiem, będę Królikiem, będę Indianerem tańczącym w słońcu i deszczu. Ale dzisiaj...pamiętam i męczą mnie drobnostki.
Męczą mnie, chociaż wiesz co stary? Jest parę osób, z którymi dzisiaj właśnie chciałbym może pogadać. Ale niektórzy...nie mogą o tym wiedzieć. I wiem, wiem, nie mogę czekać, aż się zorientują. Ale jutro nie będzie miało to znaczenia, będzie już jak zawsze, będzie Króliczo wesoło. Ale dzisiaj...źle jest stary. W tym momencie jest kurewsko źle.

Wiem, że trzeba doceniać życie, z dnia na dzień, jego gorycze, słodkości, wszystkie smaki. Wiem to doskonale, do cholery! Przecież- to ja nie pozwalałem ci tyle razy z tych smaków zrezygnować. „Zawsze jesteś nie w porę, byłoby po kłopocie”, powiedziałeś mi kiedyś. Po kłopocie? Chciałem wtedy cię rozszarpać na małe fragmenty. Rozkwasiłem ci wtedy ten cholerny pysk a ty..nawet się nie broniłeś.
A potem pozwoliłem ci zrezygnować z życia, ale to już był inny czas. To już nie było życie, nie było smaku i to nie tylko w twojej głowie, nie było go naprawdę. Spadły gwiazdy, ciało stało się zimne. Rano tylko otwórz drzwi, zobaczysz kogoś, kogo już nie ma. Wtedy można było zrezygnować w życia, wtedy mogłeś odejść i gdy tak o tym myślę- zaczyna mi być wstyd.

Tamtej nocy powiedziałeś, żyj za nas oboje i powiedz wszystkim, którym znałem, żeby żyli tez trochę za mnie. Nie łapali powietrza i nie więzili chimer. Tego chciałeś dla nas wszystkich, których pokochałeś. Bo tak naprawdę- tylko wariaci umieją żyć do końca, czuć smak życia, bo ono ma posmak szaleństwa. Chciałeś przekazać ten jego rodzaj, prawda? Żyją też ci, co umierają, ale też ci, którzy kogoś stracili.

Noce są długie
Ale lata są krótkie
Kiedy żyjesz”*


Udało ci się, wiesz? Zawsze musiałeś wkręcić się jak śrubka w mechaniczne serce, musiałeś sprawić, że jest mi głupio. Głupio, gdy gadałem złe rzeczy, gdy miałem problemy a ty mnie kopałeś po głowie mówiąc, że mam żyć. Brakuje mi momentami tego, wiesz? Ale to nieważne już. Radzę sobie, mam to twoje kopanie już w swojej krwi..chociaż tak naprawdę byłeś hipokrytą stary, wiesz? I nie fochaj mi się tu. Byłeś. Z tymi próbami samobójczymi a mi mówieniem „smakuj życia dzieciaku” jak byłem jeszcze taki młody. To było momentami nie fair.

Więc chciałbym teraz na ciebie nakrzyczeć, zbesztać cię, nie masz prawa! Śmieszne- to ty mi zawsze tak krzyczałeś, prawda? „Nie wtrącaj się od mojego życia”, „nie chcę kogoś widzieć, to nie chcę, jestem dorosły”, „nie chcę żyć, moja sprawa”, „nie przeżyjesz życia za mnie”, „nie mów mi, że mam prawo ją kochać”. Zwłaszcza to ostatnie, co?
Zawsze te wytarte „nie mów mi, nie każ mi, nie rób za mnie”. Miałeś rację, o bogowie, nikt za ciebie życia by nie przeżył, ani ja, ani Kaśka, ani Frida, ani nikt inny.

Choć zapomniałeś jednak o jednym- twoje życie nie jest tylko twoim życiem. Czasem bywało jedną nocą, szalonym wspólnym piciem, słowem, wierszem, potrafiłeś cudze życie odmienić i zostawić tak głęboki ślad, że nieraz nie można oddychać, gdy ciebie już nie ma stary.
Zapomniałeś, że odpowiedzialność sięga dalej, niż tylko twoje oczy, ale to teraz nie ma znaczenia, jest jak jest. Podziwiam cię i tak za inne decyzje, podziwiam cię za siłę do walki, za załatwienie wszystkiego tak, że nawet Królowa Kier nie może tego odkręcić. Na finiszu dałeś czadu.

Ale zawsze mówiłeś, że nie mam się wtrącać. Życia za ciebie nie przeżyję, miałeś rację, zrobiłeś to po swojemu- i cholernie każesz mi właśnie w dzień, kiedy chcę się nad sobą użalać, o tym pamiętać.

Chciałbym cię za to opierdolić, przyłożyć znowu, bo teraz ty masz siłę a ja potrzebuję postawienia na nogi w drobnostkach. Bo dzisiaj jest ten dzień.
Nic tak naprawdę się nie dzieje, ale „nikt za mnie życia nie przeżyje”. Wiem o tym i dlatego szkoda czasu na użalanie- nigdy nie wiesz, kiedy coś się stanie. Dałeś mi cholerną lekcję życia swoim paromiesięcznym wykładem o tym, jak należy odchodzić, dumnie i z honorem. Dałeś nam wszystkim lekcję wspaniałego życia, bo tylko po takim życiu zostaje aż taka pustka. Nie tylko ja to odczuwam, ostatnio gadałem o tym z Fridą. Jej też brakuje tych rozmów na moście i na dachu opuszczonego budynku. Jak cholera.
Puste mieszkanie, puste serce. I nawet w ten poniedziałek, gdy mi po prostu, po ludzku jak każdemu źle, gdy sobie wyolbrzymiam- nie umiem się nad sobą użalać, daję sobie w policzek, swoją, ale trochę i twoją ręką. Tak, wiem, robiłem tak, zanim ciebie zabrakło,, ba, nawet zanim ciebie poznałem, ale teraz robię to dwa razy mocniej. Inaczej. Skuteczniej może.

Smak życia. Smak wiosennej sałaty i wykwintnego sushi. Smak jajek w koszulkach na kaca, to ty jako kucharz z wykwintnej restauracji nauczyłeś mnie je gotować. Zapach najlepszej szarlotki mojej babci, sam mówiłeś, że gotuje jak anioł piecze jak anioł i chcesz ją w swojej kuchni.
Dalej poznawałem smaki sam. Smak, to co najważniejsze.
Życie ma smak, który trzeba odkryć samemu, nikt za nas tego nie zrobi. Wiedziałem to zawsze, wiem wiecznie, nawet podświadomie, wyczuwam przez skórnie. Wiedziałem nawet jak miałem problemy z sobą jako ten dzieciak. Wiem to teraz i doceniam szczegóły, czasem mi tylko ich brakuje, przez chwilę, wiesz Vince? Tak musi nieraz być, musi brakować. Brakowanie też jest dobre. Bo potem pozwala zrozumieć, co jest tak cenne.
Czasem każdy ma gorszą godzinę. Ale odwiedziłem dzisiaj puste serce, swoje serce i odkryłem w nim tak wiele! Pomimo pustki, wszystko ma swój czas, wszystko ma swoje miejsce a pustka- cóż, ma też swoją wartość. Nikt nie zaklei tej dziury, jak tej po gwoździach w twoim mieszkaniu tej dziury którą zrobiłeś przy remoncie, ale nieraz zaklejać nawet nie wolno. Nie godzi się.

Kocham swoje życie. Kochałem kiedyś, choć było trudniej, bo byłem tym pokaleczonym szczeniakiem, kocham teraz, kocham słodko gorzki smak. Bo jest moje, bo trwa. Bo nadal mam szansę, nadal mogę, muszę się tylko kopnąć w tyłek, gdy odpocznę i ruszyć do dzieła. Tacy jak my się nie poddają, prawda stary? Tacy jak my, popieprzeni totalnie. Przecież ty do końca się nie poddałeś, żyłeś swoim życiem, zrobiłeś swoje, tak jak chciałeś, chociaż może był w pewnych rzeczach błąd, ale byłeś człowiekiem- i ja nim też jestem.

Kocham swoje życie, chociaż mam marudne poniedziałki i marudne szczególne dni, kiedy to boli dwa razy mocniej, kiedy ból zaczyna przeszywać choć nie powinien.
Mam złe dni, ale mam swoje miejsce, swoje miłości, swoje drobnostki i wielkie dramaty i powiem ci coś, ale tylko raz, zapamiętaj więc dobrze. Powiem raz, bo tobie nie wolno tyle słodzić. W ogóle chyba to ja musiałbym się spić, żeby naprawdę ci to wysłać. Serio stary, też mam jednak swoje ograniczenia z sentymentalizmem. Powiem ci z czarnym humorem, który uwielbiałeś- aż dobrze że nie żyjesz.

Ale powiem ci raz tylko ,więc zapamiętaj. Dzięki tobie teraz, po tym, co się stało dwa lata temu, doceniam swoje życie ze zdwojoną siłą. Dzięki śmierci właśnie, tego, jak bardzo mi brakuje. Ciebie, mojej matki, dwóch tak ważnych osób. Matki i przyjaciela.
W ogóle wiesz, że w pewnym momencie myślałem że to fatum. W ciągu tak krótkiego czasu stracić przez tą samą chorobę dwie bliskie osoby. Choć bliskie w innym sensie. Wiesz, ja nawet sobie ubzdurałem że to cena za to że ja po tamtym mogę żyć. Idiota, co?
Ale...
Ale doceniam teraz. Także to, że jest gdzieś miejsce. Twoje jest gdzieś dalej i w tym, co zostawiłeś. Moje…cóż, nie będę znów się roztkliwiać nad tym, co kocham, tymi, co kocham bo ty dobrze wiesz. Muszę się ogarnąć, naprawdę, powinienem był się urodzić jako baba. Słabeusz mentalny no. Jebany puszek.

I nawet gdy jest mi źle, przed drobnostki, daty które uwierają...nie boję się powiedzieć jestem szczęśliwy, bo szczęście to nie euforia, a ten permanentny stan ciepłego spokoju i zachwytu może. Wszystko będzie dobrze. Vincent, wiesz co?Wszystko jest dobrze.

Cholera, jest dobrze. To czasem tylko trudno dostrzec, gdy nagle coś nas tak bardzo ukłuje Jak mnie dzisiaj ta data, jak to puste mieszkanie.

Złapię oddech i możesz na mnie nakrzyczeć w równoległym życiu. Ale dzisiaj daj mi lepiej po prostu pomarudzić i pomrukuj tylko jaki to ze mnie debil i mięczak, bo chociaż kocham życie, czasem muszę zatęsknić i pozbierać się na nowo. Ułożyć tak troszkę.
Mam nieraz wrażenie, że życie polega na ciągłym rozsypywaniu i układaniu. Ale to też dobrze, wiesz?

Jutro już będzie lepiej. I to nie jest nadzieja. To pewność. Bo mam swoje życie, które muszę przeżyć po swojemu. Jak ty, debilu cholerny. I starczy chwila, by ponownie odczuć wspaniałość. Czasem trzeba tylko dostrzec magię codzienności. Ty to potrafiłeś, ja to umiem. Każdy nauczył się po swojemu, bo ma swoje życie. Ma też swoje miejsce, które sam tworzy.


Mam już swoje miejsce, czego mam chcieć więcej?


I pamiętasz? Ta piosenka właśnie ta. Bo kiedy umierałeś właśnie Red Hoci wydali nową płytę i ty sobie tą piosenkę wybrałeś. Jak powiedziałem, jestem prawie martwy. Ale to nie znaczy, że nie można zatańczyć przy końcu do własnej melodii, co nie, stary?
A potem śpiewaliśmy to do zdarcia gardła na tym twoim pożegnaniu, które było zamiast pogrzebu. Prawie jak w piosence właśnie. Bo cieszyliśmy się, że spotkaliśmy cię podczas tego spaceru na linie, jakim jest życie.