piątek, 31 stycznia 2014

do you hear me, mayday?

Czasami nocami historię opowiem wam, czy dwie. Czasem wydaje mi się, że nadawałbym się na bajarza, jak w czasach pięknej Szecherezady. Mógłbym też piec ciastka sezamowe, jak Parysada.
Opowiem wam czasem historię czy dwie. O emocjach, warunkach bezwarunkowych oraz sytuacjach niewydarzeniowych. Czasem opowiem wam historię albo dwie, niekoniecznie słowami samymi, a dźwiękiem, dotykiem, zapachem. O tym co powinno się zdarzyć, a tylko plącze się pod powiekami.
Wspomnienia, zmieszane, niewstrząśnięte z prawdą, pomieszane z marzeniam,i dają niewyregulowany obraz skrystalizowanej rzeczywistości. Opowieści snują się jak cień bez lampy, na granicy widzialności, gdzie dotyk jest marzeniem- już nie lękiem, spojrzenie jest śnieniem, a śnieg to najczęstsza forma stanu skupienia wody. Bo człowiek marnie się skupia. Chyba, że na tym jak uciec stąd, by być tam, a najlepiej gdzieś w ogóle gdzie indziej. Jestem w tym momencie emigrantem własnej duszy, strzelam do niej z kuszy, by sąsiedzi się nie zbiegli, nie powstrzymali. Nie potrzebuję innych ucieczek.
Ja gryzę póki zębów mi nie wybijesz. Ja śmieję się, póki starczy powietrza w płucach. Ja płaczę dopóki oczy nadal w czaszce tkwią. Tak opornie, upiornie. Tak ludzko. Uparcie wycieram litry łez suchymi od wiatru dłońmi. Cisza świszczy w uszach, przeciąg w dawno nie wietrzonym pokoju- tylko ja i powietrze nowego pokolenia bakterii. Boję się wyjść, bo wiem, co mnie tam czeka. Kazali się przygotować. Przygotowany? Jestem chory na wszystko i to wszystko chce mnie zachować mimo to przy życiu. Żyję. Czas otworzyć okno i oddychać. Jak?

Cisza nie jest wieczna. Cisza to tylko przerywnik, chwila, gdy serce musi odpocząć. Cisza to ten moment między jawą a snem, gdy nie możesz dotykać, choć czujesz.

Nagle- zagubiona nuta w tłumie słów. Kroków brak do tańca, to nie odwieczne argentyńskie tango. Kroków brak a ciało mimo wszystko rusza się. Jak wiedzione pośmiertnymi drgawkami przesuwa się z punktu A do punktu E. Skaczę na jednej nodze w przód i tył, udając, że to ma sens, że fajnie bawię się. Nie patrzę na innych, muzykę czy to, że zostałem sam w ciemności. Prawdziwemu wariatowi niepotrzebny jest rytm, by iść pod scenę jak w dym. Ja mam go nadto.
Najgorzej, gdy nagle widzisz na scenie siebie. Z tej sytuacji wyjdę głupotą, że nawet w najgorszej sytuacji jest cień nadziei na zachowanie dobrej twarzy.
Prawa ręka na fioletowy ślad po bójce następnego dnia. (nie wolno ci się bić Króliczku, jak potem zagrasz ten koncert?). Najlepiej z jakimś substytutem lodu. Lewa ręka wyszukuje we wszelkich możliwych otworach kieszeniowych dowodu gdzie dotarłem mimo braku grawitacji i mojej ex nieśmiertelności. Nóg nie ruszam. Za bardzo boję się, że się zbuntują i odpadną. Żołądek wędruje do ust w najbardziej obrzydliwej formie. W głowie nowy ul os postanowił urządzić zebranie plenarne sejmu czteroletniego wraz z rozpatrzeniem wszystkich umów, ustaw i układów. Jakiś geniusz zła zdecydował się odprowadzić wszelką wilgoć z moich ust za pomocą niewidzialnych, niewyczuwalnych a co najważniejsze niewykrywalnych rur. Przypominam sobie, jak zlałem się w spodnie na ogólnokrajowym konkursie muzycznym, gdy miałem 10 lat. Ręce drżą.
Oto prawdziwy horror życia. Przeżyć mimo. Pokonać strach mimo wszystko. Nikt nie wierzy. Nawet ty sam. Nawet, gdy wszystko się udaje, gdy po wszystkim.
A sąsiad wykrzykuje w kim kochałeś się mając pięć lat.


* * *


Gdy stoję tam, przed nimi, grając jako aktor, grając jako muzyk, stoję przed nimi nagi. Grając to, co zrodziło się w duszy, czasem w bólu, czasem z blizn, stoję przed nimi obdarty ze skóry. Ale to jak brzytwa dla tonącego. Bolesny ratunek, który daje ulgę. Alkohol wylewany na głębokie emocje. Piecze, ale zapobiega gniciu. Ekshibicjonizm kontrolowany. Dzisiaj znów rozbierałem się z każdą nutą, każdym dźwiękiem wbijałem głębiej paznokcie zdzierające naskórek. I nie jest mi wstyd. Ani trochę.  





This is an attempt to connect

czwartek, 30 stycznia 2014

jako mentalny kastrat śpiewam tylko wysoko, czyli wobec tradycyjnego podziału ról zdecydowany Królika sprzeciw

W pracy, jak to zawsze w styczniu i na początku lutego, wiało dzisiaj nudą. Nudą beznadziejną, kiedy znowu trzeba było czekać na próbki do laboratorium, nudą przerażającą, kiedy nie było nawet ani jednego papieru, z którym można by było lecieć do urzędu. Ot, uroki branży zależnej od pór roku. Na szczęście, w pracy bywa wesoło. Mamy internet. Mamy najlepszy na świecie ekspres do kawy, który ja chyba nadmiernie eksploatuję. I mamy siebie nawzajem- czyli sezon dziwnych dyskusji ze współpracownikami uważam za otwarty. Muszę wspomnieć chyba, że oprócz szefa, w zespole mam same panie. Nie narzekam, na to bynajmniej. Pracuje nam się wszystkim wesoło, i tak, muszę przyznać- bywam rozpieszczany. Przez to, że stałe współpracownice znają moją słabość do jedzenia. Przyznajmy otwarcie- jeść mogę stale, a kulinaria są dla mnie sztuką, w której tajniki próbuję wejść jak najgłębiej od wielu, wielu lat.
I dzisiaj, w momencie okropnej nudy ( błagam, niech nam zlecą jakąś ekspertyzę w terenie!) temat gotowania został oczywiście poruszony z Agatką, kobietą, z którą rozmawiać lubię szczególnie w przerwach na kawę. Coś o tym, co zrobić żeby bakłażan nie był gorzki i jak nie spalić masła. Nie będę tu zanudzał opowieściami o tym, jak wybrać idealna rybę, bo nie jestem w tym kompetentny. Dyskutujemy tak, dyskutujemy...aż nagle zbliża się do nas Panna Potwornicka.  
Przedstawię więc wam tą jakże ważną postać. Panna Potwornicka. Tak nazywam ową pannę w myślach. Jest stażystką u nas w biurze i..od pierwszego dnia, kiedy wylądowała niedaleko mojego biurka, szczerze mnie nienawidzi. Nie, to nie jest na pewno tylko moje wrażenie. Nienawidzi mnie krystalicznie i za nic- przynajmniej, za nic w moim mniemaniu. Mam świadomość, ze bywam człowiekiem męczącym i irytującym...no ale, bez przesady jednak. Nie wybiłem jej pół rodziny, żeby tak od razu, na wstępie, można było mnie mrozić samym spojrzeniem. I tak, ja momentami naprawdę się jej boję, pomimo tego, że formalnie, jestem jakby jej szefem. Rangi i stanowiska w pewnych momentach życia nie działają. Zdecydowanie.
W każdym razie, skoro postać została nakreślona, można przejść do rzeczy. Panna Potwornicka podpłynęła do nas z wdziękiem i swą lodową aurą, postała chwilę, posłuchała...po czym przeniosła wzrok na mnie i niczym Buka zmroziła mi krew w żyłach.
-Kordian, a ty nie uważasz, że to takie zniewieściałe?
-Że hę?- palnąłem jak zawsze z wdziękiem muła stepowego.
-No, to całe gadanie o warzywkach i ciasteczkach. No babskie trochę.
-Ale że jak?- dalej jako nic nie rozumiejący osioł pokazywałem, jaki to ja jestem elokwentny.
-Miejsce faceta nie jest w kuchni...no chyba że takiego jak ty...
Zdębiałem totalnie, a Panna Potwornicka odpłynęła ku swojemu biurku zostawiając za sobą smugę mroźnego powietrza. I wtedy do mnie dotarło, także, dzięki oburzeniu Agatki.
Miejsce faceta nie jest w kuchni. To niemęskie. Chwila. Co jest? Mamy średniowiecze, czy jak?
Pomińmy całą kulturową wojnę, którą mamy obecnie. Wojnę o gender (czy jak kto woli dżender), wojnę o podział ról, całą teorię kobiecości i męskości, wojny feministyczne, wojny kościelne, wojny o hidżaby i tak dalej. Całą tą otoczkę, sru, za okno.
Miejsce faceta nie jest w kuchni. A co on, jak, mówiąc kolokwialnie, nie ma baby, to ma upolować sobie mamuta i surowego wpierdalać?! Coś tu jest chyba nie tak. Co on, upośledzony jakiś ( i tu bym chyba obraził wszystkie osoby upośledzone, zwał jak zwał )? Czy może wariat? A może rączek nie ma i tyłek mu też trzeba podcierać?
Dobra, zejdźmy trochę z tonu. Osobiście, ja, jako facet, któremu już bliżej do 30 niż 20, nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek miałby mnie w czymkolwiek wyręczać. Bo co, może moja babcia? Może mam zaprzęgnąć do pracy moje siostry? A może mam sobie znaleźć jakąś uległą kobietę, stłamszoną przez pewne wzorce? Wiecie, żeby mi prała, gotowała, sprzątała, cerowała skarpetki, myła zęby...Wszystko dlatego, żebym nie stracił swojego testosteronowego nimbu, rzecz jasna. Bo mi nie wypada. Nie wypada na pewno, że w swoim domu piorę tylko ja, bo jako inżynier tylko ja umiem opanować naszą pralkę ( domowy żart. Ja po prostu lubię prać). Na pewno nie wypada to, że gotuję. Że gotować lubię i poczytuję to jako sztukę. Może powinno mi być też głupio się przyznać do tego, że umiem szydełkować. Tak, lubię to, swojego czasu mnie to uspokajało. I przydało się, jak złamałem nogę i mogłem sobie zrobić ocieplacze na paluszki, bo z gipsu wystawały.
Zasadniczo, według Panny Potwornickiej i jej podobnych, na pewno właśnie teraz tym wyznaniem odciąłem sobie penisa. Jestem społecznym, mentalnym kastratem.
I wiecie co? Cholernie mi z tym dobrze.
Nie wyobrażam sobie życia w domu, za, dajmy na to, 10 lat, w którym żona biega dookoła mnie a ja nawet nie pozmywam naczyń po obiedzie. No jak tak można, w ogóle? Jak można coś takiego wytrzymać, jak człowiekowi może nie być głupio, że jest...no, nazywajmy rzeczy po imieniu, jest po prostu pasożytem.
Jestem wychowany w domu, w którym, (poza wyjątkami takimi jak mój ojciec, wiedzę i wzorce wolę czerpać od dziadka) kobietę się szanuje. Może to złe słowo „szanuje się”, bo kojarzy się wielu zapewne od razu z przepuszczaniem w drzwiach i odsuwaniem krzesła od stołu. Owszem, to miłe akcenty zapewne dla niektórych pań ( od innych można otrzymać stek wyzwisk, w których najłagodniejszym określeniem jest chyba seksista, przerobiłem to już) ale to nie jest sedno sprawy. Raczej, szacunek szacunkiem . Tu chodzi o respektowanie godności drugiego człowieka i nie wyzyskiwanie go w podły sposób. Bo tak widzę często podział na „męski” i „żeńskie” role.
Tak naprawdę, męską rolą ( wedle utartego schematu, rzecz jasna)w naszym społeczeństwie jest dalej przynoszenie łupu do domu- teraz już nie mamuta, a pieniędzy, a kobiecą kwoczenie nad dzieciątkami i oporządzanie pana domu. A ja się z tym zdecydowanie nie zgadzam. Robienie sobie z kogoś niewolnika, bo ma się penisa, jest żenujące i poniżej wszelkiej krytyki. A mówienie nie będę gotował, bo to babskie, jest co najmniej...głupie. Mówię wszem i wobec, panie i panowie- jesteśmy partnerami. Nie zaprzeczam, pewne rzeczy częściej jest łatwiej zrobić mężczyźnie, inne kobiecie, to się zdarza. Co jednak nie znaczy, że pomimo tych predyspozycji te rzeczy są zakazane. Kiedyś sądzono, że tylko mężczyzna może się uczyć, ma do tego predyspozycje. Moim zdaniem, Maria Skłodowska – Curie utarła nosa wielu wyznawcom takiego poglądu, a na uniwersytetach dziś często dominują panie. I tu pewnie wkraczam w zakazany gender, ale, nie o to się tu rozchodzi. Tylko o zwykłą, ludzką logikę.
Kobieta jest kobietą i dobrze, mężczyzna jest mężczyzną- i też dobrze. Jedno i drugie może pracować w przedszkolu, chociaż społeczne stereotypy mówią co innego. Mniejsza o nie. Chodzi mi o rzecz bardziej prozaiczną- panowie i panie, ogłaszam wszem i wobec- penis nie jest wytłumaczeniem lenistwa. I nie, wbrew pozorom nie odbiera nam rączek! Możemy sami się obsłużyć i uprasować sobie koszulę. Oczywista oczywistości jakoś nie widzę w tym nic kobiecego. Każdy człowiek powinien, bez względu na bycie facetem, kobieta czy hermafrodytą umieć „zrobić dookoła siebie”, co tłumaczę też moim siostrom, czasem brutalnie- nie będę wam wiecznie prał gaci, same się nauczcie. Po prostu nikt nie powinien wyręczać się innymi. To chyba sedno całego mojego przydługiego i przynudnawego wywodu. Zawsze powinniśmy działać na tyle, na ile pozwalają nam nasze możliwości i nie ma od tego wymówek. Jasne, są osoby, które wyręczać trzeba w pewnych rzeczach- ale to sporadyczne przypadki. Taki przeciętny, stereotypowy Kowalski niech nieraz ruszy tyłek sprzed telewizora i też przewinie to dziecko albo obierze ziemniaki. Korona mu z głowy nie spadnie. Chyba, że korona niedojdy życiowej albo pasożyta.
Najczęściej na stereotypowy podział ról w domu skarżą się kobiety i nic dziwnego. Nikogo nie oceniając- wiem, że płeć męska lenistwem i niezdrowym testosteronowym przerostem ego nieraz przesiąknięta jest. Ale...jedna rzecz mi się nasuwa. Ktoś tych macho co talerza do zmywarki nie odniosą wychowuje. Takie rzeczy wynosi się z domu, mam takie wrażenie. Jednak, mimo wszystko, czym skorupka za młodu nasiąknie...
Tak samo, jak wielkich macho którym pralka śmierdzi, wychowuje się te "poddane kobietki", które uważają, że gotowanie jest niemęskie. Co ciekawe, mam wrażenie, że taka kobietka po jakimś czasie, jak już urodzi się dziecko a on będzie dalej  rozrzucał skarpetki po całym domu, będzie miała za złe seksistowski podział ról. Zwłaszcza, gdy oboje będą pracować a w domu myć podłogi będzie tylko ona. My, faceci, jesteśmy nieraz rozpieszczani, a cóż, podatny na to jest każdy. Co nas oczywiście nie usprawiedliwia ani trochę. 
I tą refleksją skoczę lepiej tą nudną jak moja praca dzisiaj pisaninę i pójdę ugotować sobie budyń. Wiem, że mężczyzna je tylko pszczoły a nie słodkości..ale co tam, i tak nie mam już mentalnie testosteronu, wczoraj robiłem pranie.


A muzycznie dzisiaj? Niech będzie całkowite oddalenie od tematu. Bo piękna PJ jest dobra zawsze i wszędzie. Zwłaszcza dobra na „niezdecydowane dni”


No dobra, jeszcze jedna myśl. Wszystko jest ok, jeśli obu stronom naprawdę układ pan- służebna pasuje. Chociaż mi osobiście kojarzy się to z hardym bdsm bardziej...ale zostawiając moje perwersyjne myśli w spokoju- jeśli układ pewnego rodzaju pana i władcy któremu podaje się kapcie i matki polki pod piecem grzejącym odpowiada, to też super. Wszystko fajnie, póki nikt nie jest do tego zmuszany i wychodzi to z jego własnej, wcale a wcale nie zindoktrynowanej woli. Nikt nie powiedział, że tak nie może być- bo właśnie może. Ludzie mają różne potrzeby życiowe...i na tym dzisiaj jednak zakończę. 

środa, 29 stycznia 2014

Sisi angielskiego nauki, czyli dlaczego pierdolenie Boga nie zawsze musi być obrazą

Moja babcia, którą nazywam przez połowę czasu wprost- Sisi ( zapamiętajcie to, mam wrażenie że imię „Sisi' będzie się tu często wracać) zaczęła uczyć się ostatnio języka angielskiego. Stwierdziła, że ma czas (bo co można robić na emeryturze?), jest za młoda by przestać się uczyć ( ma ponad 80 lat) i wkurza ją internet, w którym ma problemy ze zrozumieniem tego, co napisane, bo większość zwrotów pochodzi z języka angielskiego. Nawet jego spolszczone formy w języku młodszych ludzi sprawiały jej problem, więc cóż, Sisi jak to Sisi, wzięła się za siebie. Wyciągnęła stare podręczniki od nauki języka do szkoły, surfuje po stronach z darmowymi lekcjami angielskiego. Ani patrzeć, jak prześcignie niejednego ucznia liceum w biegłości porozumiewania i zmusi do nauki dziadka. Oczywiście, moja babcia jak na moją babcię przystało ( wspomnijmy, że całe życie uczyła języka polskiego w szkole) musiała z fascynacji językiem, jego formami wszelakimi, nauczyć się już na początku wulgaryzmów. Nauczyła się, naturalnie, słynnego słowa „fuck”.
Niestety, Sisi dzięki nauce poszerza swoje horyzonty i może wprowadzać mnie coraz częściej w stan pewnego zakłopotania. Jak? A, choćby muzycznie. Dzisiaj, podczas gotowania w tle leciało A Perfect Circle. Uwielbiam ten zespół, a przy gotowaniu muzyka jest niezbędna (do tego u mnie w domu panuje złota zasada- kto gotuje, może wybierać muzykę, co zapobiega wielu kłótnią między mną a Sisi, bo zasadniczo, tylko my gotujemy). W tle poleciała więc „Judith” z płyty „Mer de noms” ( do kawałka i tekstu odsyłam na dół). Niestety, w tekście pada magiczne teraz dla Sisi słówko „fuck”.
-Króliczku ( tak, Sisi nadal mówi do mnie Króliczku, krępujące)- co oni tam pierdolą?
-Um...Sisi, w tekście jest „fuck your God, your lord, and our Christ”.
-Króliczku...ale to takie..niemiłe, wiesz?
-Ale czemu niemiłe?
-Ustaliliśmy jedną zasadę, pamiętasz?
-Sisi, ja wiem. Ale ty nie rozumiesz, dlaczego to jest tam umieszczone. Ja ci wszystko wytłumaczę. Czasem trzeba najpierw poznać historię, potem się oburzać, nie sądzisz?
-Może mnie przekonasz...- rzuciła groźnie Sisi, a ja mogłem zacząć opowieść o piosence.
Musicie zrozumieć, że u mnie w domu panują dziwne troszkę zasady, które wytyczyły..różnie religijne. Ja je sobie bardzo chwalę. Nadmierna różnorodność powoduje nieraz konflikty, więc zdawało by się, że u mnie w domu konflikty, ba, wojny wręcz, na tle religijnym są nieuniknione. Moi dziadkowie są tradycyjnymi w tym kraju katolikami, choć, katolikami z serii bynajmniej nie 'moherowej”, tylko wolnomyślicielskiej. Co niedzielę chodzą do kościoła, uważają przykazanie miłości wobec drugiego człowieka za najważniejsze i nie plują się o gender i gejów ( mając wnuczkę lesbijkę byłoby z tym ciężko, ale o tym kiedy indziej). Moja mama była chrześcijanką, katoliczką, ale jej wiara przypominała często wersję hippisowską. Jak to? Wolność myśli, załóżmy najlepiej komunę i wszyscy się kochajmy. Tyle, że to była utopia. Moja starsza siostra jest buddystką. Jej mąż jest ateistą. Nie chrzcili dzieci, nie mają ślubu kościelnego. Ponoć skandal i Sisi miała już o to wojnę z sąsiadkami. Ja...moje wyznanie jest skomplikowane, powiedzmy, że obrzędowo należę do wiccan, ale nie jestem aleksandryjczykiem, nie należę do żadnego zgromadzenia, raczej dalej szukam i jeśli miałbym się dosadnie określić, to nazwałbym się neopogańskim szamanomistykiem. Nie wiem, ile z tego można zrozumieć. Moje młodsze siostry to kolejno- pełną gębą ateistka i agnostyczka, która nadal jest poszukującą osobą. Mój brat z kolei jest 14 lat młodszy i jeszcze nie można powiedzieć, że świadomie w coś wierzy. Na razie chodzi z dziadkami do kościoła i wieczorem odmawia pacierz. Do tego u nas w domu często przebywają muzułmanie, neopoganie, ateiści, gorliwi katolicy, protestanci...
Można by się pozabijać, prawda? Na pozór, stale powinniśmy się kłócić przy stole, czyj jest bardziej prawdziwe, kto będzie zabawiony a babcia powinna do mnie zwłaszcza wzywać egzorcystę. A tak nie jest. Okazuje się, że można. Jak? Dwie proste zasady- zrozumienia i szacunku. Nic więcej, nic mniej. Nikt nie czyni tego, co mogłoby zranić uczucia drugiej osoby, każdy ma swój kawałek podłogi i go się trzyma. Można kogoś na ten kawałek zaprosić, ale nikt nie ma prawa, mówiąc kolokwialnie, wpierdalać mu się z butami w jego osobiste przekonania, wiary, nadzieje. Można o nich rozmawiać, dzielić się nimi, ale z szacunkiem dla tego, kto myśli inaczej.
Dlatego opowiedziałem dzisiaj Sisi historię Judith. Bo faktycznie, ukochane słowo Sisi, fuck, połączone z Chrystusem mogło dla niej zabrzmieć przykro.
Wiele osób oburza się, słysząc „Judith”, najbardziej chyba znany tekst Maynarda na tej płycie. Przynajmniej, ja już osobiście spotkałem się z takimi reakcjami i to wcale nierzadko, no, może miałem pecha. Teraz to bez znaczenia. 
Słowa o pierdoleniu swojego Boga, Chrystusa wywołują czasem nieprzyjemne dreszcze. Brak szacunku? Na pierwszy rzut oka może i tak. Ale mało kto wie, że matka Maynarda miała na imię Judith Marie. Mało kto wie, że była fanatycznie wierząca, aż przesadnie. Nie tak jak moja Sisi, dajmy na to. Mało kto wie, że matka Maynarda spędziła 27 lat w śpiączce ( czyli 10 000 dni, jak nazywa się jedna z płyt Toola- przy tych faktach płyta nabiera innego znaczenia, tak samo jak utwó z niej pochodzący, „Wings for Marie”). 27 lat, mówiąc kolokwialnie, bardzo brzydko, „bycia warzywem”, po czym zmarła. 10 000 dni cierpienia dla niej samej (choć, wiedząc z własnych doświadczeń, w śpiączce człowiek się nie męczy, jest zmęczony, jak się obudzi, zdecydowanie) i dla bliskich. Czy pewne rzeczy nie stają się jaśniejsze w tym kontekście? Dla mnie zwroty, o które wiele osób się tak oburza, są bardziej wyrazem rozczarowania i złości Maynarda, pewnej dozy cynizmu wobec sytuacji, w jakiej się znalazł niż chęcią zalezienia komuś za skórę. Bo ten, którego się chwali, zostawia cię połamanego i sparaliżowanego. Żadna łaska i nikt w momencie bólu nie potrafi wmówić, że to część większego planu. Ja osobiście, też rzekłbym „pierdolić taki plan”. W tym kawałku nie chodzi wcale o „pierdolenie Boga” jako obrażanie kogokolwiek jak dla mnie. Tylko o ludzkie podejście do bezzasadności fanatycznej wiary, pokładania nadziei w czymś, co nie ma pokrycia w rzeczywistości. I dla kogoś, z jego punktu widzenia, w takiej sytuacji w jakiej jest, wiara ma prawo być rzeczą absurdalną, a Jezus i gadka o zbawieniu ma prawdo go, mówiąc wulgarnie, skoro już nadużywamy tu fuck- wkurwiać. Każdy ma też prawo wątpić. Bo wielu tak też postrzega te słowa.
Owszem, tekst ma jak dla mnie jeszcze inne, głębsze aspekty, ale nie ma sensu się tu nad tym rozwodzić, to nie matura albo rozprawka interpretacyjna, nie jesteśmy w szkole. Skupmy się już na tym pierdoleniu Boga.
Sisi po wytłumaczeniu przestałą odczuwać osobiście słowo „fuck” użyte przez pana M. w tym tekście, przestała odczuwać to jako plucie na jej wierzenie, gdy wytłumaczyłem jej, jak ja widzę ten tekst w oparciu o swoje własne przekonania i historię, która ją stworzyła. Powiedziała tylko, „biedny chłopiec i biedna jego mama”. Tak, kocham swoją babcię.
A więc, nie mam zamiaru rozwodzić się tutaj nad kwestiami teologicznymi, rozdrapywać, czy człowiek powinien wątpić w swojego boga/ bogów, jeśli mu nie sprzyjają, jeśli cierpi ( no dobra, nie zwątpi, jeśli to bogowie bardzo okrutni, jak hinduistyczna Kali-Ma). Nie mam zamiaru oceniać moralnie Maynarda i jego tekstu, bo po pierwsze nie mi nikogo oceniać, po drugie ten tekst kocham jak i Maynardowskie przekonania dotyczące zniewolenia przez opium religii „masowej” i tak dalej. To zostawmy teraz w spokoju.
Chodzi mi w tym wszystkim o dwie rzeczy- szacunek i zrozumienie. Wydawałoby się- tak banalnie proste! No bo czy trudnym jest powiedzenie- myślisz co myślisz, ale ja to szanuję to twoja sprawa? Albo wysłuchanie czyichś racji, jeśli ten ktoś nie próbuje nas przekonywać, agitować, tylko chce pokazać swój punkt widzenia?
Szacunek osobiście postrzegam troszkę głębiej, ale o tym kiedy indziej. Rozumieć zawsze chciałem wszystko, co dzieje się w cudzej głowie, dlaczego ktoś sądzi tak, a nie inaczej. Może trochę naukowa ciekawość, wpojona także w domu. 
Czasem, zamiast z góry oceniać i się oburzać, można posłuchać. Jak moja kochana Sisi. Można posłuchać historii, ludzkiej historii, cudzych emocji w słowach zawartych. Można próbować zrozumieć, bez oceniania. Zrozumieć, że ktoś może widzieć inaczej i nie, tym swoim "widzimisię" wcale nie robi tobie na przekór, nie chce tłamsić twoich poglądów, nie chce cię krzywdzić. Po prostu, widzi inaczej. I można dać temu (s)pokój. 
W ogóle, jeszcze pewna rzecz mu się nasuwa w tym momencie- krytyka czegoś, czego w pełni nie rozumiemy. Zrozumienie tylko jednego zlepku Christ i Fuck, bez szerszego kontekstu- a my już stajemy w płomieniach, nawet nie znając powodu, dlaczego ten zlepek powstał ( cóż, nie zadajesz pytań, moja Judith, nigdy nie wątpisz?). Absurdalne dość. Nie wiemy, tylko sądzimy, że wiemy, aż za często. 
Dlatego, boli mnie nieraz pewne zacietrzewienie i nienawiść, jaka przewija się między ludźmi, różniącymi się poglądami. Zwłaszcza, jeśli idzie o religię, bo religia to rzecz intymna i osobista i wszystko, co niej dotyka, jest głęboko emocjonalne. A emocje rzadko potrafią rządzić się łagodnością, niestety, chyba tutaj można obwiniać częściowo biologię. Ale skoro ludźmi się mianujemy, możemy tą biologię uładzić. Bo wyeliminować się nie da, jasna sprawa. 
Mam wrażenie, że wielu ludzi nie chce wyjść ze swojej skorupy. Gdy próbuje się im wytłumaczyć, dlaczego ja w swoim świecie sądzę tak a nie inaczej, zatykają uszy jak małe dzieci, tupią i głośno fałszują lalala, żeby tylko nic z tych słów do nich nie dotarło. Bo ich własny grunt pod nogami może stać się grząski? Bo się boją? Bo nie chcą znać innego sposobu patrzenia, ich własny wtedy będzie tylko jednym z wielu? Takie mam odczucia, gdy to widzę i mi po prostu żal. To smutne, po prostu. Bo to zamyka całą perspektywę w jednym aspekcie. I jak tu poznać życie, świat? Bo świat jest różnorodny i temu nie jesteśmy w stanie zaprzeczyć. Nie cofniemy tego, że mamy tyle ludzi i każdy może patrzeć na niego inaczej. Nie cofniemy stworzenia instytucji, nauk Chrystusa, Mahometa, wymyślenia pastafarianizmu i zasad wicci. Nie da się. Dlatego wszyscy moglibyśmy nieraz siebie posłuchać, na spokojnie i dać żyć innym, pomimo swoich przekonań, wręcz ba, dzięki nim. Moglibyśmy przede wszystkim kierować się zasadami miłości i szacunku. Nie tylko w kwestii religijnej już. Ale wszelkiej narodowej, wszelkich kwestiach socjologicznych et cetera.
Niestety, wiem, że to utopia. Nie da się, bo człowiek jest jaki jest. Agresywny, działa instynktem, który często źle ukierunkowuje. Ale miło sobie to wyobrazić nieraz. Jak w „Imagine” pana Lennona. Tak, w mojej głowie chociaż przez chwilę mogę mieć (s)pokój. 

Tylko teraz się zastanawiam, co będzie, jak puszczę Sisi przy gotowaniu „ The Fight Song” Mansona?XD



Żeby nie było, nie musicie kuć jak Sisi...niech będzie pseudotłumaczenie, chociaż, nie jestem zwolennikiem tłumaczenia tekstów. 

"Jesteś taką inspiracją dla wyborów
Których przenigdy bym nie dokonał
Och, tyle mam możliwości, by pokazać ci 
Jak zbawiciel cię opuścił 
Pieprz twego Boga,
Twego Pana i twego Chrystusa 
To on to zrobił
Zabrał wszystko, co miałaś 
I tak cie zostawił
Wciąż się modlisz, nigdy nie wątpisz 
Nigdy nie kosztujesz owocu 
Nigdy nie pomyślałaś, by zapytać, dlaczego

To nie tak, że kogoś zabiłaś 
To nie tak, że wbiłaś nienawistną włócznię w jego bok 
Wychwalaj tego, który pozostawił cię
Połamaną i sparaliżowaną
On zrobił to wszystko dla ciebie 
On zrobił to wszystko dla ciebie 

Och, tyle mam sposobów, bym ci pokazał 
Jak twój dogmat cię opuścił 
Módl się do twego Chrystusa, do twego Boga 
Nigdy nie próbując owocu,
Nigdy nie wątpiąc, nigdy nie załamując się
Nigdy nie dławiąc się kłamstwem 
Nawet wiedząc, że to on jest tym, który ci to zrobił 
Nigdy nie pomyślałaś, by zapytać, dlaczego? 

To nie tak, że kogoś zabiłaś 
To nie tak,że wbiłaś wredną włócznię w jego bok 
Rozmawiasz z Jezusem Chrystusem,
Jakgdyby znał powody, dla których 
On zrobił to wszystko dla ciebie 
Zrobił to wszystko dla ciebie 
On zrobił to wszystko dla ciebie"

wtorek, 28 stycznia 2014

błagam, wlej w moje oczy błękit

Stoi na przystanku. Niepozorna, z rozwiązanym szalikiem. Odpala jednego papierosa od drugiego, czekając na spóźniający się tramwaj. Jest, jakby jej nie było. Młodziutka twarz i stare, rozbiegane oczy. Twarz jednocześnie piękna w nieklasycznych rysach i brzydka, jakby skurczona przez życie. Przez otaczającą ją tego dnia szarość.
Dłonie wyjątkowo drobne, ruchliwe. Papierosa chowa w daszku złożonym z tych dłoni właśnie. Tak palą ponoć ludzie skryci i niecierpliwi. Nieufni. Jeden paznokieć u prawej dłoni złamany, głęboko. Serdeczny palec. Sam palec wykrzywiony, nie nosi obrączki. Ta dłoń jest chyba za młoda ,w naszym świecie, na obrączkę.
Łapczywe łapanie dymu.
Powoli, dziewczyno. Jeśli już się pali, to nie w panice,a tak, żeby całe płuca wypełniły się toksyną śmierci. Powoli, bo to powolna śmierć. Taniec na krawędzi z każdym oddechem, wdech, wydech, wdech. Wdech. Wdech. Aż do omdlenia.. Tak właśnie powinno być, jeśli już się zabijamy, zabijajmy się z rozmysłem, dziewczyno z przystanku. Sam tak się zabijałem, powolną destrukcją, póki nie zrozumiałem, że inne rzeczy i tak nas wykończą. Nie ma się co spieszyć. Choć, niektórzy spieszyć się tam będą zawsze. Do domu, do tych, co kochają, do trumny. Dobrze, że nikt nie zaproponował nam oszczędzania czasu, jak w książkach dla dzieci pana Ende. Na pewno miałabyś spore konto u Szarych Panów, moja dziewczyno z przystanku.
Och, nadjeżdża 2. Wsiadasz, dziewczyno? Razem ze mną, wsiądź, proszę cię, będziemy kontynuować tą podróż, osobni, niezdani na siebie, ty nawet nieświadoma mojego istnienia.
Szybko gasisz papierosa, ostatnie zaciągnięcia, paniczne, paniczne. Aż łzawią twoje niebieskie oczy. Ale mam niejasne podejrzenia, że twój rozmazany makijaż ( tak, nawet ja to zauważam, ja, mężczyzna) nie pochodzi od tego rodzaju łez. To bez znaczenia, prawda?
 Spełniasz moje prośby. Wsiadasz. Stajesz od razu koło drzwi, niegłęboko, niewewnętrznie. Ty tu bywasz, nie jesteś.
Kim jesteś, dziewczyno z przystanku? Czy podróżujesz w konkretnym celu? Czy szukasz nieba, spełnienia, prywatnego raju? A może nie masz na to nadziei, będąc w piekle? Czy to wszystko jest cyrkową maskaradą? Czy długo palisz? Czy lubisz koty? Czy wolałabyś, by było już lato? Czy zjadłaś dzisiaj ciepły obiad, czy dopiero go zjesz, czy w ogóle jadasz obiady?
 Czy ktoś cię kocha? Czy ty masz kogo kochać?
Może jesteś szczęśliwym człowiekiem z gorszym dniem,a może mi się wszystko tylko wydaje. Może jak zwykle układam niepotrzebne historie w mojej głowie, gdy jadę tramwajami. I nie, zauważ to moja dziewczyno z tramwaju, nigdy nie mam słuchawek w uszach, gdybyś chciała porozmawiać. Jestem tutaj w pełni.
Mam ochotę do ciebie podejść. Pocałować w czoło, poprawić szalik i powiedzieć, że będzie dobrze, że zima wcale tak mocno nie przemraża serc, a powolną śmierć zawsze można rzucić. Chociaż, ja sam zawsze lubiłem smak popielniczki w cudzych ustach i czaszki w dłoniach czule zamknięte. Chciałbym przelać ci w oczy zwykłą ludzką czułość, ciepło. A ty oddałabyś mi okruch swojego lodowego błękitu. Mam ochotę być człowiekiem, człowiekiem, jakim zabrania być kanon. Jakim zabroni mi być twój zaskoczony krzyk w tramwaju, jeśli zrobię to, na co mam ochotę. Okrzyki oskarżające wszystkie moje wariactwa. Okrzyki mówiące o moim łamaniu zasad i napastowaniu. Nie, na to nie mam ochoty. Nie mam ochoty cię przestraszyć. Upokorzyć.
Mam ochotę, byś się po prostu uśmiechnęła, tak zwyczajnie, po ludzku i nie ma to żadnego podtekstu. Nie zaprosiłbym cię potem na kawę, nie udawałbym, że chcę być twoim chłopakiem, nie udawałbym nawet, że mi się podobasz jak kobieta może podobać się mężczyźnie. Bo nie o to chodzi.
Wysiadasz, uciekasz ze swojego tramwajowego miejsca, w którym tylko bywasz, a nie jesteś. Wysiadasz, gdy myślę o tym wszystkim. O tym wszystkim, czego mi nie wolno, co nie pozwala mi po prostu być człowiekiem, uśmiechać się, gdy widzę cudze rozmazane makijaże.
Nie chcę ci nic udowadniać, nie chcę cię uwodzić, bo nawet  tego nie potrafię, nie chcę być kimś nieprzypadkowym. Nie chcę kształtować nawet minuty twojego życia. Ja tylko chcę na chwilę oddać znowu czułość.

Ja po prostu błagam, wlej w moje oczy błękit.



KROKI

ona 
wślizguje się schodami,
bezszelestnie niczym kot.
ma niebieskie oczy
i jeszcze cztery stopnie
do pokonania,

ty 
nie możesz jej zawrócić, 
jej kroków, 
uwierzyć że jest
zbyt piękna 
by istniała naprawdę.
nie możesz

ona
wstrzymuje oddech.
oblizuje drżące wargi.
ma niebieskie oczy 
i tylko jeden stopień
do nieba.

ty
nie możesz szukać jej zapachu,
pozostać mu wierny
nie okłamując samego siebie.
nie wolno ci.

ona
staje przed drzwiami.
ma niebieskie oczy 
i jeszcze całe życie
do stracenia

(Łukasz Bagiński)

niedziela, 26 stycznia 2014

"nic nas tu nie trzyma", czyli o podejmowaniu decyzji i strachu przed nimi przemyślenia

-Zosia wylatuje 11 lutego. Wiesz, praca typowo „na Janka”, poszuka czegoś w Londynie.- to zdanie smakował tak samo gorzko, czy wypowiedziane w domu, czy podczas weekendowego wyjazdu na narty.- Wiesz, ja ją rozumiem, bo co ją tutaj czeka? Pół roku na bezrobociu, ma już dosyć.
-No tak, jasne. Ale nadal szkoda. Najpierw Paweł, teraz Zośka, potem wy..
-No tak, my też, ale do tej myśli masz szansę przywyknąć, bo wyjdziemy za jakieś dwa, trzy lata, jeśli w ogóle dostaniemy wizę. Wiesz, jak trudno dostać wizę do Nowej Zelandii?
-Nie wiem, nie próbowałem, stary, nie pracowniczą. Ale też szkoda. Będę tęsknił
-Bez sentymentów tutaj, Kordian. Znając ciebie, to będziesz nas odwiedzał nawet na tym końcu świata. A nas też tu nic nie czeka. Nic nas tu nie trzyma, oprócz przyjaciół .A to widzisz, ta decyzja, daje nadzieję.

„Nic nas tu nie czeka. Nic nas tu nie trzyma”. Ile razy to słyszałem w ciągu życia? Szczerze przyznając- ja mam szczęście. Kończąc dwa kierunki studiów, w jednym zawodzie znalazłem pracę. Pracę, którą lubię. Drugi zawód mogę realizować z doskoku, jako pasję, najprawdziwszą, płynącą z serca. Ale zawsze byłem szczęściarzem. A nie każdego los może tym, jak widać, obdarzyć. Nie będę tutaj się rozwodził nad stanem gospodarki kraju, nie jestem w tym kompetentny. I ja osobiście nie mogę narzekać, chociaż, musiałem nieraz podejmować dziwne zadania pracownicze, żeby rodzinę utrzymać. Nieraz z trudem się wiązało koniec z końcem, wiecznie to zagraża. Ale nie o tym miałem. Nie mi oceniać cudzą emigrację, sentyment czy wartości patriotyczne ( patriotyzmu na pewno nie może ocenić człowiek, który uznaje się za obywatela świata). Mogę mówić tylko o własnych decyzjach i wyborach.
Właśnie- bo wszystko do podejmowania decyzji się sprowadza. Wóz albo przewóz.

Nic nas tu nie czeka- decyzja podejmowana logiką.
Nic nas tu nie trzyma- o tej decyduje już serce.

Sam musiałem dwa razy w życiu zdecydować- wyjechać, czy zostać? Co jest ważniejsze? I, nie chodzi tu już nawet o emigrację. Ale o to, że musimy wybrać jakąś swoją dalszą życiową drogę. Jedna rzecz, która może zaważyć na wyglądzie tego, co będzie nas czekać. Tego, co nas dotknie. Tego, jak będziemy trwać w tym świecie ( będziesz żyć, czy tylko istnieć?). U mnie dwie najważniejsze decyzje w życiu, póki co, wielkie kroki właśnie, wiązały się z wyjazdem. Zostać, kochać dalej to, co tutaj jest, czy porzucić to, co jest tutaj, prawie nieodwołalnie. Dwa wielkie kroki, które musiałem przeżyć, nie suma wielu malutkich decyzji, malutkich kroczków. Dwie historie.

-Panie Kordianie, mam dla pana wspaniałą informację. Propozycję nie do odrzucenia. Konserwatorium w Wiedniu chce pana! Tak, właśnie pana! Dostaje pan stypendium! To rzadka okazja, ale z pana talentem, panie Kordianie, to nic dziwnego! To co, kiedy mogę podać termin pana przyjazdu?”
-Profesorze...ja muszę to przemyśleć.
-Pan oszalał, panie Kordianie! Jak to przemyśleć?! Przecież dla muzyka to niepowtarzalna szansa!
-Nie oszalałem,naprawdę, to nie takie łatwe.
(parę dni później)
-Nie jadę, panie profesorze.
-Pan wie, że taka szansa więcej się nie powtórzy?! Pan to wie, że pan marnuje swoje życie, swój talent?! Będzie pan żałował, pan jest wariatem!
-Możliwe, panie profesorze. Ale bardziej będę żałował, jeśli pojadę. Całe życie będę miał wyrzuty sumienia.
-Co się z panem dzieje, panie Kordianie?
-Moja mama choruje. W ciągu roku, dwóch, najprawdopodobniej umrze. Nie mogę jej zostawić, nie mogę zostawić mojego rodzeństwa. Teraz pan rozumie, panie profesorze?


-Kordian, jedź ze mną. Nic nas tu nie czeka. A tam bez problemu dostaniemy pracę! Ja dostanę pracę, rozumiesz?
-Anka, to nie jest takie łatwe. Przecież wiesz, że nie mogę ich zostawić. Nie teraz. Daj mi pół roku, rok.
-Nie mogę czekać. Jeśli mamy jechać, to teraz. Jeśli ja mam jechać.
-Ale teraz nie mogę.
-Więc jadę sama.
-Rozumiem...więc poczekasz tam na mnie? Wiesz, że przyjadę, tylko daj mi trochę czasu. Muszę pozbierać parę rzeczy, muszę zamknąć pewien rozdział, zanim my zaczniemy kolejny.
-Nie, Kordian, nie rozumiesz. Ja jadę. To koniec.
-Koniec?
-Wypierdalaj z mojego życia, jeśli nie chcesz go ze mną dzielić tu, teraz i natychmiast, jeśli stale ktoś jest ważniejszy. „

Zostałem. Za każdym razem ,zostałem. Pierwszy raz był łatwiejszy. Bo w opozycji do serca stała tylko logika i może miłość do muzyki. Ponoć, żeby w tej dziedzinie coś osiągnąć, trzeba być wariatem i nie mówić- „to tylko miłość do muzyki”. Może dlatego nigdy nie będę znany jak Paganini, ale to nie ma znaczenia. Drugi? Serce kontra serce. Czy człowiek może wybrać, kogo bardziej kocha, o kogo musi bardziej dbać? Czy to w ogóle możliwe? Ale nie ma sensu już się nad tym rozwodzić.
Życie nie jest usłane różami. Zawsze musimy podejmować decyzje i nigdy nie wiemy na pewno, jakie mogą mieć konsekwencje. Czy to te malutkie, codzienne, nawet to, co zjeść na obiad, czy te wielkie skoki na głęboką wodę. Ale już w antyku mówiono, że nie ma co się bać wielkiego kroku- bo nie pokona się przepaści dwoma małymi.
Nigdy nie wiemy, jak bardzo i co nas dotknie. To wydaje się być ogromnym ciężarem, wydaje się przerastać człowieka. Właśnie w takich momentach, gdy wiemy, że decyzja, ta czy inna, zaważy na całym naszym życiu. Wydaje się być. Ale nim nie jest. Jak to? Ano tak to. Nie jest . To po prostu element życia, a i ono nie powinno nam ciążyć.
Często słyszałem pytanie, czy żałuję. Czy żałuję, że nie wyjechałem na stypendium. Być może teraz grałbym w Operze Wiedeńskiej ( to nadal wątpliwe, ale nie niemożliwe). Być może żyłbym w inny sposób. Ale czy byłbym szczęśliwym człowiekiem? Zarabiając na pasji, będąc znanym i bogatym muzykiem- czy byłbym szczęśliwy? Możliwe. Ale tak samo możliwym byłoby to, iż do końca życia miałbym wyrzuty sumienia. Że nie zostałem z chorującą matką. Że zostawiłem niepełnoletnie rodzeństwo pod opieką starzejących się coraz bardziej dziadków. Owszem, mógłbym się łudzić że pieniądze wystarczą, że im to zrekompensuję, te dni pełne bólu beze mnie...mógłbym. I może nadal byłbym szczęśliwym człowiekiem. Ale nie ma co gdybać- bo nim jestem. Tak, mam odwagę mówić, że jestem szczęśliwy, pomimo chwil melancholii, smutku, które dotykają każdego, jestem szczęśliwy, w ten spokojny, dobry sposób.
I nie żałuję. Bo mogłem spędzić ostatnie lata z tak ważnym w moim życiu człowiekiem, jakim była moja mama. Bo mogę widzieć, jak moje rodzeństwo dorasta, mogę być przy nich. I mogę kłócić się stale ze swoją babcią, że z tą kolejną szklaneczką ginu z tonikiem to już tym razem przegięła.
Drugiego razu też nie żałuję. Może z innych powodów, może dlatego, że dzięki temu spadły mi klapki z oczu. To naprawdę dobrze, że się nie ożeniłem.
Nie mogłem powiedzieć „ nic mnie tu nie trzyma”. Bo jeszcze teraz, trzyma aż za wiele. Wiem, że noszę w sobie duszę koczownika, potrzebuję podróży, nowości, nowego tchnienia. Byłbym idealnym emigrantem. Wszędzie czuje się jak w domu ale...ale tam dom, gdzie serce twoje. Ci, których kochamy. Być może kiedyś wyjadę i nie będę się bał, że nie mam dokąd wrócić. Bo nie o to chodzi. Wszystko sprowadza się póki co do martwienia o tych, do których wrócić można. Do troski i czułości. Mnie jeszcze trzyma tu aż za wiele, nie potrzebuję wyjazdu z powodu finansowego, ale duszy. A dusza może poczekać. Póki tu czuje się potrzebna i szczęśliwa.
Nie możemy wyjaśnić powodów miłości. Poczucia obowiązku wobec kogoś. Ale możemy się nimi kierować. Tak samo jak możemy kierować się logiką i wyjdzie tak samo dobrze. Zdaje mi się, że w życiu chodzi o to, żeby nie żałować. Nigdy i niczego. Jak to? Po prostu. Jeśli coś się stało, nie ma sensu gdybać, rozdrapywać ran. Tworzyć scenariuszy w swojej głowie, „co by było gdyby”. To ludzkie, jasne. Ale to też doprowadza do szaleństwa. Wybory są wyborami, nie cofniemy ich- i tak samo nie możemy się ich bać. Jesteśmy ludźmi, nawet, jeśli popełnimy błąd, nie zawrócimy go, ale możemy go naprawić późniejszym czynem, ruchem. To nie szachy, w których przegrywamy nieodwracalnie. To życie, którego nie przegrywamy nigdy, póki walczymy i wierzymy. I póki doceniamy to, co mamy.
Doceniam to, co mam. W moim życiu jest dużo śmichu, małych i wielkich radości. Zawsze wierzę. Mam nadzieję, niepoprawny optymizm wylewa się aż uszami. Nie żałuję decyzji, bo tych żałować nie sposób. Jestem człowiekiem szczęśliwym, gdy widzę uśmiechnięte twarze. Gdy widzę drobne przyjemności doczesnego życia. I nie, to nie żadna afirmacja, li i jedynie :)
Żadna decyzja nie jest błędem, jeśli umiemy iść dalej tą drogą, na którą się zdecydowaliśmy. A nawet, jeśli droga wydaje się być nieodpowiednia dla nas, możemy stworzyć kolejną.. Wytyczyć. Dlatego nie można się bać decyzji, wyborów. To one kształtują życie. Jeśli się ich boimy- przestajemy żyć i drżymy jak myszki w kącie. Gorzkniejemy. Czy ktokolwiek z nas tego chce? Wątpię w to szczerze. Nie rozumiem czasem tego życiowego strachu. Teraz już nie rozumiem, kiedyś...kiedyś było inaczej. Ale teraz wiem, że można po prostu żyć. Cieszyć się z tego, co nas spotyka, doceniać rzeczy z pozoru złe i bolesne- o też nas uczą. Bo cokolwiek nas nie dotknie, jakiekolwiek konsekwencje tego, co tworzymy- zawsze możemy się podnieść, naprawić to i owo. Życie nigdy nie będzie idealne, nie ma wyjątkowej drogi, która nas życiowo zbawia. I to też jest klucz. Nie oczekujmy ideału, a może pozbędziemy się strachu.

I wszystkim, którzy podejmują wszelakie decyzje życzę, aby nigdy nie żałowali, cokolwiek z tego nie wyniknie. Nie żałowali tego, że nie zostali, tego, że zostali bo coś było istotniejsze. Nie żałowali że wybrali to a nie co innego. Przede wszystkim życzę i wszystkim i sobie samemu- żebyśmy się nigdy nie bali. Nie bali się zrobić tego albo tamtego wielkiego kroku, tak, by nie spadać w przepaść. Nie żałowali, że próbowali walczyć o siebie. Bo tak naprawdę, nie ma nic ważniejszego. Walczyć w tym dobrym ,a nie gniewnym sensie. O siebie i o tych, których się kocha. 

I na koniec rzecz, od której nie mogę się uwolnić. Chyba nawet tu pasuje. 


czwartek, 23 stycznia 2014

z cyklu: Kordiana z Królikiem wewnętrzne rozmowy, czyli po obejrzeniu "Nimfomanki" osobiste o seksie gdybanie

Jak dobrze usłyszeć od szefa "nie macie dzisiaj nic do roboty, wracajcie do domu", mieć oczywiście za ten dzień pracy zapłacone ( jakże mało jest szczęśliwców pracujących na etat) i zastanawiać się teraz, co do wieczornej próby zrobić z własnym lenistwem. Ale nie o tym miałem.
Broniłem się trochę przed tym filmem. "Nimfomanka" Larsa von Triera, bo o tym mowa, wzbudził wielki szum w środowisku krytyków, znawców "wielkiego artyzmu" et cetera.Byłem, zobaczyłem, nie zachwyciłem się ale i nie zniesmaczyłem. Resztę pozostawiam indywidualnej ocenie, jeśli kino a'la pan Lars von Trier jest dla kogoś zjawiskiem przyciągającym uwagę. Bo nie o recenzję żadną mi chodzi, Królik nie jest krytykiem filmowym, co najwyżej z racji wykształcenia mógłby się poczuwać do krytykowania muzyki, ale tego też nie zrobi, bo woli ją tworzyć i analizować jak patolog sądowy ciało, niż oceniać. Za dużo relatywizmu w sobie nosi.
Film stał się jednak przyczynkiem. Czego? Nocnej rozmowy, rozmowy, jakie najlepiej prowadzi się podczas samotnych spacerów przy mrozie i księżycu ( jestem w tym doświadczony, zawsze mam problemy ze snem, więc czas nocy zabijać trzeba działaniem albo ruchem). Tym razem odezwał się cichy głosik Królika, jak zawsze prowokujący Kordiana.
-Kordian, nie masz wrażenia, że to lekka przesada?
-Ale co?
-No to całe sranie o miłości w seksie. Sam seks też jest zabawy, owszem, jeśli się nie przegina, ale jest.
-Króliku, o co ci chodzi? Bo teraz nie ogarniam.
-Nie brakuje ci seksu? Przecież, gdy byłeś z A. rżnęliście się jak...no jak przysłowiowe króliki! Tydzień i z wyrka się nie wychodziło. A teraz co? Nie ma A., nie ma zabawy?
-Jeny, Królik, do czego ty pijesz znowu? Jasne, że seksu brakuje. Ale brakuje też pewnych emocji. I bez tego i bez tego, da się żyć. Chwilowo nawet, trzeba. Zawsze są zastępniki, kochamy innych ludzi inaczej i inne rzeczy, libido cichnie w zmęczeniu po pracy, wyładowuje się inaczej, całkiem fizjologicznie i wszystko gra. Nie rozumiem.
-Widzisz, mój drogi Kordianie. Człowiek potrzebuje seksu, to naturalna potrzeba. Nawet uzależnia, jak było widać w filmie, ale wszystko uzależnia, jedzenie też, więc to seksu nie demonizuje. Seks jest naturalny, nie jest grzeszny, jest fajną zabawą. Czemu się przed nim wzbraniać?
-Jeny jeny, Króliku, czy ja, kiedykolwiek, w jakikolwiek sposób uznawałem seks za coś grzesznego, amoralnego? Czy uznawałem to kiedykolwiek za coś nienaturalnego i czy mówiłem, że nie można się przy tym fajnie bawić?
-Nie no. Zasadniczo to nie.
-Zapędziłeś się, Króliku, jak zawsze. Tu nie chodzi o to, że seks jest czymś złym. Że jest tabu. Bynajmniej.  Seks jest najlepszą zabawą. Seks może być wspaniałym misterium miłości. Seks jest najczystszą rzeczą na tej planecie, źródłem radości i rozkoszy, może być sposobem na wyzwolenie, pokazanie emocji żywionych do drugiej osoby, jest czynnością wspaniałą, płynącą w świat jako pochwała bogów, natury i człowieczeństwa, póki robimy to tak, żeby nikomu nie zrobić przy tym krzywdy. Dlatego gwałt jest naganny, pedofilia również...ale nie dlatego, że to sam seks, ale dlatego, że to krzywda, zadanie komuś bólu, na który się nie pisał. Seks jest świetną sprawą, czystą, naturalną. Ale każdemu wedle potrzeb. Przecież wiesz, że z niejednego pieca chleb jadłem, w sensie- spróbowałem różnych rzeczy.
-No właśnie, zabawy były, trójkąciki, orgie, bdsmy jakieś. To o co chodzi?
-Widzisz, Króliku, w tym wszystkim była zawsze osoba, którą kochaliśmy, ta jedyna wówczas, pierwsza i ostatnia.
-Nie pierwsza, kochałeś dwie...i też nie gadaj że ostatnia, bo.....
-Nie przerywaj mi jak mówię. W ogóle, to nie rozumiesz. To większa metafora.Każdemu wedle potrzeb. Jeśli ktoś chce uprawiać seks tylko dla radochy i fanu- jego sprawa. Ja tego na pewno nie potępiam, i nie mówię tego na "odczep się". Pozwolisz, że się powtórzę, ale zawsze uważałem, że seks jest sprawą czystą, naturalną, zresztą, ja ze swoim dziwnym wyznaniem nie wierze w grzech. Nie wierzę w jedną formę moralności. Jak mogę coś takiego potępiać? Nie sposób. Sam eksperymentowałem, poznawałem, ale zawsze były w tym emocje, nazwijmy to, wyższe jako tako, nie same emocje namiętności i pożądania, a jakiejś czułości, wynikającej z tego, że była tam osoba, którą kocham.. Nawet w seksie w trójkącie, choć, może to być trudno pojąć. Każdemu wedle potrzeb- a ja nie umiem inaczej, rozumiesz? Ktoś, jak w filmie, nie umiał z miłością. Ja nie umiem bez niej i z tym mi dobrze, tego się będę trzymał. Ma być czasem wesoło, ma być zabawnie, nie można podchodzić do seksu na zasadzie spinania się i wielkich czarów, na zasadzie wspaniałych wielokrotnych, symultanicznych  orgazmów z pornosów ( ach, muszę się sprawdzić i być cool macho a ona musi mieć idealne okrzyki godowe w wyrku godne zarzynanego pawia) i przesady z filmów dla pensjonarek , przesady w drugą stronę. Czasem ma być dziko, czasem zwierzęco, bez granic.Granice tworzymy sami w swoich głowach ( it's all in your head, Alice...). To jednoczesne sacrum i profanum, od czasu do czasu świątynne, czasem sprymityzowane. Ale jedno w moim mniemaniu nadaje temu smak. Już rozumiesz, Króliku? Orgazm, niezależnie czy osiągnięty podczas szybkiego numerku na stole w kuchni czy podczas długiego, czułego seksu w łóżku strojnym w płatki róż- jest pusty bez uczucia-  przynajmniej, dla mnie. Jest przyjemny, ale potem spada się w przepaść. Brakuje mi seksu, jasne, ale ja nie umiem spać z kim popadnie. Spać- może to właśnie słowo klucz. Pamiętasz, co pisał Kundera? Parafrazując, pożądać można wiele kobiet, spać tylko koło tej, którą się kocha. Ja nie umiem wychodzić po wszystkim, po angielsku. Więc muszę pożądać tej, przy której mogę spać.
 Nie ma jednej, słusznej metody postępowania. Ile jest ludzi, tyle ich jest.Niektórzy mogą czekać z seksem do ślubu i fajnie, że w to wierzą w swoim świecie, inni uznawać go tylko po ciemku, niektórzy mogą mieć i 5 partnerów w ciągu jednej nocy, niektórzy chcą przed seksem mieć sprawione porządne lanie, inni mogą chcieć po prostu całować cudze stopy mogą mieć różne fetysze. Ważne tylko, żeby nikogo nie krzywdzić. I nie krzywdzić samego siebie. Grać na jasnych zasadach, nie igrać z emocjami ( cudzymi i własnymi), nie bawić się cudzym kosztem, nie spłacać za innych długów w tej sferze.Tylko tyle i aż tyle. Nie można wtedy nic potępiać( i nikogo), bo, tak naprawdę, kimże my sami jesteśmy żeby oceniać? Tak samo kruchymi, wspaniałymi i podłymi istotami jednocześnie. Trzeba szanować cudze światy i nie można uważać, że moje lepsze niż twoje. Ale zapędzam się, co?
-Tak, jak zawsze. I jak zawsze, zasada najwyższego szacunku wobec każdej istoty.
-A żebyś wiedział.
-Nudny się z tym robisz.
-A czy kiedykolwiek mówiłem, że nie jestem nudny?
-Zimno się robi jednak, wracajmy już do domu.
-Racja. Pora spać.

My whole existence is flawed
You get me closer to God




P.S. Cały dyskurs z mojej głowy w żaden ewidentny sposób nie odnosi się do wszelkich treści zawartych w filmie. To kwestia skojarzeniowa, wyjęta trochę z kontekstu, bo z dzieła pana von Triera można wynieść o wiele więcej i to nie tylko w jednej dziedzinie, w tak płaskim i wąskim kontekście. To część przemyśleń po-filmowych, nic więcej, nic mniej:)
P.S. 2 Wszelkie słowa wulgarne są użyte tu z rozmysłem i premedytacją. Jaką? Cóż, tego trzeba się już domyślić. I nie jest to trudne:)
P.S. 3 Jak ja kocham ten kawałek!  Jakby nie było, "Closer" zostało docenione i uznane za dzieło sztuki. Teledysk znalazł się w zbiorach nowojorskiego muzeum sztuki współczesnej, jako ikoniczny. Do dziś broni się sam i starzeje z godnością, jako dzieło.


środa, 22 stycznia 2014

Największy zimowy banał

Nareszcie, przyszło trochę zimy. Nieopierzonej w gruby kożuch puchu, niczym pisklęta zagnazdowników, śliskiej jak węgorze pod lodem. Ale jednak, to zima, wspaniała dama. Dystyngowana, błękitnooka, z pozoru nieczuła, a jednak wielce łaskawa. Uśmiechająca się głównie wewnątrz, nam pokazująca srogie oblicze.
Możemy jej wybaczyć trochę spóźnienia, prawda? Już powinniśmy przywyknąć, że wtedy gdy dziecięco jej pragniemy w grudniu, po prostu się nie zjawia. Tak bywa od lat.
 Ja tęskniłem za nią jak za czasów dziecięcych. Tęsknię teraz. Więc wybaczam wszystko, jak nieroztropnej kochance, i wreszcie mogę w pełni cieszyć się przemarzniętymi uszami i stłuczoną kością ogonową, gdy za szybko biegło się po śliskich schodach. Cieszyć, zapytasz, Alicjo w mojej Norze? A i owszem. To też przynosi radość, tak samo jak łyżwy, narty i robienie orła na śniegu w parku o 3 nad ranem. To cieszy jak gorące kakao z bitą śmietaną i laską wanilii, które pasuje tylko i wyłącznie do tej pory roku i wzorów na szybach od mrozu. To cieszy, bo jest wyjątkowe, jedyne, przypisane większej wartości. Radość, złość, irytacja i spokój- zależą tylko od tego, ja spojrzysz na wszystko z większej perspektywy.I jakie pryzmaty rzeczywistości w sobie nosisz. Dla mnie zima zawsze była radością i spokojem właśnie, chwilami niepokoju i możnością pisania czarnych wierszy długich nocy, które, zawsze wychodzą lepiej niż te z jasnym, słonecznym przekazem. Zima to wszystkie niespokojne utwory wygrywane na skrzypcach, zimy Vivaldowskie, targane wiatrem. Niepowtarzalne. Moja zima to ciepło znajdowane w mrozie i uśmiech prawdziwej chwilowej euforii znajdujący się w skutym lodem jeziorze.
A zimowy śnieg jest najpiękniejszą mszą żałobną natury, piękniejszej nie skomponował nawet Mozart, choć, pewnie wielu powiedziałoby teraz, że bluźnię. Cisza śniegu jako wspaniałe preludium zmartwychwstania natury wiosną, jeden z symboli zaklętego cyklu życia.
Jedynie śnieg w listopadzie jest dla mnie osobiście mroczną, złą zimą. Niedobrą, szarpiącą serce. Bo przypomina o innym bólu, którego w ogóle śnieg nie stworzył, o innej śmierci, która nie była już tak naturalna, choć, można się ze mną kłócić. Każda śmierć jest ponoć naturalna.. Winą śniegu jednak było tylko to, że się zdarzył. Białe, pierwsze płatki opadające na czarne wieko trumny składanej do ciemnej dziury w ziemi. A ziemia jest cierpliwa, przyjmuje i ciało i śnieg. Błogosławi śmierć i pozwala się rodzić. Ten śnieg to tylko kaprys natury, wybryk poprzedzający prawdziwą zimę grudniowych pierników parę lat temu. Ale ten śnieg mógł wszystko popsuć. Całą radość, całą euforię białego puchu, która w innych okolicznościach była wręcz oczywista. Ale nie udało mu się. Bo tylko w listopadzie śnieg boli, gdzie indziej zima nadal jest dzieckiem i przekornym ciepłem. Jakim cudem, zapytacie? Jak można pokonać mroczny ból chłodnej ziemi pożerającej to, co się kochało, jak przeżyć skojarzenie, splamienie czystego do tej pory symbolu?
Po prostu, można. Zawsze można żyć, a nie tylko istnieć. Zimą, latem, wiosną, jesienią. Można kochać śniegi i mrozy, letnie noce i kąpiele nago w jeziorze. Można kochać pierwsze przebiśniegi, nawet, jeśli i w ich obliczu polegliśmy. Wszystko zależy od nas. Bo ciepło i czułość wobec życia nosi się w sobie, nie zależy od grubych splotów szalika czy dobrych ciemnych szkieł, mających zasłaniać oczy. Jeśli chcesz, zawsze znajdziesz coś, co sprawi, że będzie ci trudniej. Zawsze znajdziesz coś, co przyprawi twoje życie łzami, sprawi, że będzie bolało, będziesz mógł narzekać. Ale jeśli chcesz, równie dobrze możesz nadać temu inną wartość. Możesz znaleźć od razu po otwarciu oczu o poranku milion rzeczy, za które możesz dziękować i które sprawią ci radość. Znajdź choć jedną rzecz wieczorem, gdy kładziesz się spać, jedną dobrą rzecz tego dnia. Zdarzyła się na na pewno.
Małe okruchy szczęścia. Małe płaszczyzny na których można ślizgać się jak na łyżwach właśnie. Czasem wystarczy tylko chcieć.
Wasz Królik więc już dzisiaj podziękował, za wspaniałą zabawę podczas skrobania szyby- tak, to może być zabawa, gdy robi się to we dwójkę- zwłaszcza. Podziękował za gorącą kawę po przyjściu do pracy, z ogromną ilością cukru, rzecz jasna. Podziękował za upartą babcię która stwierdziła, że chociaż raz mu się szalik przyda. I się przydał, bo przy -12 nawet i Królik się poddaje w walce z ciepłą odzieżą i swym świętym niemarznięciem ( ha, czapki nadal uparcie nie noszę).
Mogę rzec więc banalnie- życie zawsze m piękne strony, barwy, zapachy i smaki ( choć o tych, kiedy indziej). Tylko czasem musimy się bardziej wysilić, żeby ich dotknąć. Nic więcej, nic mniej.

I niech już będzie. Mozart na dzisiaj, chociaż, mamy ze sobą na pieńku- dzisiaj oddam mu tu trochę miejsca.



wtorek, 21 stycznia 2014

Pierwszy krok w Króliczej Norze.

Znudziłem się. Znudziło mi się samo odwiedzanie, poszukiwanie, bycie i nie bycie, wędrowanie. Czas wygrzebać sobie norę. Po czasowych wędrówkach na pajęczych linach tejże sieci, byciu nierealnym, staje się nierealnym jeszcze bardziej. Tworzę swoje imaginowanie miejsce, wygrzebuję powoli piaski. Jestem bardziej, bo jestem mniej. Realnie, namacalnie, jest mnie mniej, skoro i tu tworzę swoje mieszkanie. Część życia przeniesiona do nory, która nigdy nie będzie miejscem na bezpieczne sny.
Ale dość tego, to pierwszy skok. Już nie tylko czytam, ale i znowu piszę. Publicznie. Bo pisać przecież nigdy nie przestałem.
 Mam taki kaprys. Chwilowy, tymczasowy. Może paromiesięcznym, może parodniowy, może paroletni. Może.
Tak samo gdybać mogę, czy znajdzie się ktoś, kto pamięta Indiego, który na wp tworzył swój wigwam. Może do dziury wpadnie ktoś, kto pamięta mały domek na pajęczej sieci internetu dawnego Kordiana. Możliwe, wątpliwe. Grząski grunt, który mi jak najbardziej odpowiada. Bo to kaprys. Chwilka, Ułamek sekundy. Pierwszy krok w króliczej norze.
Zapraszam więc, rozgość się, ty, który przypadkowo wpadłeś w te sidła. Nie złam nogi spadając, nie wypij za dużo płynu, który może, zamiast zmniejszyć cię, ogłupi. Rozgość się i pozwól mi udawać i snuć opowieści o filozofiach i wiarach Białego Królika, pozwól mi, jeśli chcesz, opowiadać ci bajki, przeżywać przed twoimi oczami emocje, snuć analizy i interpretacje. Podążaj za Białym Królikiem. Ale nigdy nie bierz tabletek od nieznajomych, nawet, gdy mają tak piękne imię jak Morfeusz.