czwartek, 6 listopada 2014

Epilog opowieści

Kordian "Królik" Sobierajski zmarł w nocy wczoraj w nocy, w środę, 5 listopada.
Jego serce, zmęczone po kolejnym koniecznym zabiegu odmówiło posłuszeństwa. Nie chciało więcej bić. Lekarze zrobili co w ich mocy. Nie są jednak cudotwórcami, jak sam mawiał.
Nie myślcie jednak, że się po prostu poddał. To serce było sercem wojownika. Bo tak naprawdę Kordian umierał od 7 października, kiedy to jego operacja nie powiodła się. Zaskoczył wszystkich lekarzy budząc się po 3 dniach śpiączki, gdy dawano mu prawie zerowe szanse na przeżycie. Walczył jeszcze przez prawie miesiąc. Wierzył, że się uda. Nadal miał marzenia i plany. Pomimo wielkiego bólu, jaki doznawał i wielkiego zmęczenia
Przez ostatnie dwa tygodnie gasł w oczach. Samo serce, pewne zdarzenia w których oskarżał siebie o cudzą krzywdę nie dawały mu spokoju. Mimo to walczył, a niektóre dni były "cudem przetrwania", jak mówił. Nie każdemu mówił jak bardzo jest źle, jak to on, nie chciał nikogo martwić. Wszyscy jego najbliżsi jednak liczyli się z tym, co może się stać. I co się stało.
Siły dodawały mu wszystkie dobre myśli od jego przyjaciół, miłość, która zakwitła pod tym chorym sercem w ostatnich miesiącach, o której również nie mówił głośno. Chciał, by wszystko rozkwitnęło z czasem. Okazało się, że czasu mu zabrakło.

Kordian prosił mnie przed operacją, gdyż sądził już wtedy, że może umrzeć, bym w razie takiego wypadku to ja powiadomiła jego znajomych. Nigdy nie lubił odchodzić bez pożegnań, uważał to za nieeleganckie. Tak też chciał na wszelki wypadek pożegnać się i tutaj.
Tuż po operacji chciałam usunąć ten tekst i oddać mu też kilka listów, które miała potem rozdać. Chciałam, żeby to był jakiś znak, że jednak się uda. Kordian wolał, żebym je zatrzymała. Tak samo jak nie zmienił hasła dostępu na bloga. Jakby wiedział. Bo, przecież, on zawsze wiedział. Liczył się z tym.
Nie pozostaje mi nic innego, jak wypełnić jego wolę.
Nie usunę oczywiście jego bloga. Niech pozostanie w sieci jako pamiątka fragmentów jego pięknego życia. Bo dla nas wszystkich, jego rodziny, jego przyjaciół, był cudownym człowiekiem. Człowiekiem, którego duchowe serce było o wiele silniejsze od fizycznego. Pamiętajmy go właśnie takim.
Dla mnie i dla mojego męża był najwspanialszym przyjacielem jakiego mogliśmy mieć i najlepszym człowiekiem jakiego znaliśmy.
Niech wędruje szczęśliwe w Krainie Wiecznych Łowów.

Barbara, znana bardziej jako Frida

Jeśli czytacie te słowa, oznacza to, że ja nie żyję. Czy można było zacząć banalniej? Jak we wszystkich przygodowych filmach i tych wyciskających łzy. Ale nie mam innego pomysłu na początek, zresztą, przecież nigdy, żaden początek nie jest zbyt oryginalny.
Wszyscy rodzimy się krzycząc. Od tej reguły nie ma odstępstwa, w końcu wszyscy krzyczymy by zaczerpnąć pierwszego oddechu. Ostatni oddajemy światu z reguły w ciszy.
Jeden z moich przyjaciół, Vincent ,który zmarł krótko przede mną, o którym często tu wspominałem, zapytał mnie kiedyś, czy to dlatego krzyczymy, bo życie jest kurewsko trudne, a jesteśmy tak cisi, bo śmierć jest spokojem?
Nie umiałem mu wtedy odpowiedzieć.
Nie mam pewności i teraz, pisząc te słowa.
Ale tak, życie jest trudne. Życie, jego wybory jest trudniejsze, niż umieranie. Życie niszczy nas od samego początku, otula gryzącym powietrzem tuż po wyjściu z ciepłej wody matczynego łona. Życie uderza nas w twarz raz za razem, życie droczy się z nami, życie każe nam walczyć, nieraz każe nam krzyczeć i wić się.
Ale to wcale nie znaczy, że nie jest piękne. Nie wiem, czy tam jest tak samo, choć nigdy w to nie wątpiłem. Teraz chociaż zaspokoiłem swoją ciekawość.
Ale wy żyjecie. I nie zapominajcie, że właśnie życie, to które nieraz doświadcza nas wielkim bólem i cierpieniem, jakim dotknęło nieraz i mnie, jest piękne. Jest darem, największym darem, jaki otrzymaliście. Nigdy, przenigdy go nie zmarnujcie.
Nie zmarnujcie czasu który jest wam dany na wybory które sprawią, że życie będzie jałowe. W waszym odczuciu jałowe. Bo to określenie ma wiele znaczeń. Odważcie się decydować na to, co sprawi, że wy, właśnie wy będziecie szczęśliwi. Nawet, jeśli tak wielu tego nie zrozumie.
To między innymi właśnie chcę wam powiedzieć, ja, którego już nie ma w dosłowności w tym świecie- nie zmarnujcie życia. Bądźcie szaleni, bądźcie natchnieni, bądźcie odważni. Realizujcie wszystkie marzenia i nigdy, nigdy nie przestańcie marzyć.
Ja marzyłem zawsze. Byłem nieraz szalony w tym, by tych marzeń dotknąć. Marzyłem pewnie nawet chwilę przed tym, zanim kazali wdychać mi gaz który prowadzi do krainy, jak się okazało, wiecznego snu.
Marzyłem i zdobyłem się na odwagę. I powiem jedno- niczego nie żałuję. Niczego bym nie zmienił. Bo w swoim krótkim życiu, mimo wszystko, doznałem tak wiele. Nie chodzi o to, ile żyjesz. Ale jak żyjesz.
Ja swoje życie lubiłem. Naprawdę lubiłem i nie chciałem się jeszcze żegnać, ale jak widać, nie było wyboru. Tak właśnie miało być. Ale miałem dobre życie, więc nie warto nad nim płakać. Płaczcie nad tymi, których ciała są sprawne, ale dusze zamrożone. Płaczcie nad tymi, którzy mają oczy szeroko otwarte, a nic nie widzą. Zajmijcie się żywymi i ich losem. O zmarłych nie trzeba się martwić. Zmarli mają się dobrze. Za nich nie trzeba się modlić. Modlitwy i ciepłe myśli trzeba kierować ku żywym.
Zmarli są być może po to, by z ich dawnych ciepłych myśli korzystać, w nich się ogrzewać. Nasłuchiwać echa ich opowieści, w której było dobro. W tym, co dali wam kiedyś. Nie trzeba się o nich martwić nic a nic.

Nie płaczcie nad tym, że ktoś nie żyje, zwłaszcza ktoś, kto w waszym życiu był tylko błyskiem, tchnieniem. Nikim tak ważnym, by zostawiać po sobie wielkie dziury.
Nie płaczcie, dlatego że umarłem. Nie płaczcie, bo coś się skończyło.
Jeśli cokolwiek dla kogoś tutaj znaczyłem, nie płaczcie. A cieszcie się, że w ogóle byłem. Człowiek nie powinien nigdy żałować, że coś stracił, kogoś stracił. Bo tak naprawdę nic nie należy do niego. Posiadanie to tylko ułudy. Wszyscy pływamy w oceanie, którego pieszczotę na naszym ciele możemy doceniać. Możemy śpiewać w nim głośno cudne pieśni. Ale nigdy nie oswoimy fali, możemy ją tylko ujeżdżać. Ale nie posiadać.
Nikt więc nigdy mnie nie miał na własność. Być może, stałem się nieraz kolejną falą w czyimś życiu, tak po prostu. Jeśli przyniosłem z nią coś dobrego, cieszę się. I sam za to dziękuję. Jeśli coś zniszczyłem sobą, z całego serca przepraszam.

Nigdy nie płaczcie dlatego, że ktoś odszedł z waszego życia. Czy umarł, czy złamał wam serce, czy po prostu poszedł w swoją stronę. Doceńcie tylko to, że mogliście go poznać. I dostrzeżcie też to, czego miał was nauczyć. Bo każde spotkanie jest też nauką. O własnym życiu. O sobie samym.

Zresztą, nikt tak naprawdę do końca nie odchodzi.
Wszyscy jesteśmy opowieścią, którą sami piszemy. Opowieścią, która kiedyś przeminie, w której zatrą się echa słów i piosenek. Przez jakiś czas jednak moja opowieść będzie żywa, moje słowa i dźwięki będą niosły się przez świat wraz z wiatrem, moje myśli nigdy nie zostawią wielkiej pustki. One się tylko oddalą.
Będę we wspomnieniach które po sobie zostawiłem, w słowach które napisałem, w muzyce, którą stworzyłem. Będę śladem w oczach ludzi, którym podarowałem uśmiech. Będę snem w nocy, który wcale nie przerazi, który dobrze śnić. To wszystko będzie trwało, z czasem coraz mniej widoczne. Ale moja opowieść być może zbuduje inne opowieści, opowieści, którymi karmi się świat. Nikt z nas nie jest bez znaczenia i ja też nie byłem. Dodałem coś od siebie światu. Sam świat w sobie przecież nosiłem, w swoich kościach kości dawnych ludów, w swojej duszy gwiezdny pył wszechświata. I ty także to w sobie masz, ty, który czytasz jedne z moich ostatnich słów. Powtórzę ci, ja, głos zza grobu, który już nie ma czasu w tym dosłownym ciele- nie zmarnuj tego.

Nie odejdę więc całkiem.
Moja opowieść będzie niosła się echem, mam nadzieję, dobra opowieść, mimo wszystko. Jeśli jednak chcecie uczynić mnie nieśmiertelnym w świecie ludzi,według waszego czasu, nie płaczcie, nie żałujcie że mnie nie ma, choć nadal jestem w echach samego siebie.
Jeśli chcecie uczynić mnie nieśmiertelnym, nie stawiajcie mi pomników, nie żałujcie niczego co było mną.
Jeśli chcecie uczynić mnie nieśmiertelnym, śpiewajcie dla mnie czasem wesołe piosenki. Jeśli chcecie mnie pożegnać, napiszcie dla mnie wiersz, wypijcie dla mnie słodkie wino i zatańczcie pod księżycem. Wykrzyczcie do gwiazd, symbolu tego, co martwe, wykrzyczcie całą muzykę, jaką w sobie nosicie, wykrzyczcie moje imię bez żalu, pod tym niebem, pod którym przecież wszyscy nadal jesteśmy.
Jeśli chcecie uczynić mnie nieśmiertelnym w oczach ludzi, nie płaczcie, a śmiejcie się.
Bo jestem nadal opowieścią, która się dokonała, ale jestem opowieścią, w której nic nie brakowało.

Ale ta opowieść nie miałaby nigdy znaczenia bez miłości.

Będę w tchnieniu żywych, którzy mnie kochali i których ja kochałem. W tchnieniu tych, którzy nawet nie wiedzieli być może, że oddałem im kawałek swojego chorego serca.
Zawsze, gdy patrzyłem w gwiazdy, były dla mnie wyjątkowe. Usłyszałem kiedyś o tym, że niektóre gwiazdy są martwe, wypalone, ale ich światło nadal do nas dociera. Z czasem słabnie, jak wszystko, z czasem ostatnie okruchy gwiazdy wracają do miejsc, z których pochodzą.
Podobnie jest z miłością. To, że ktoś odszedł, nie znaczy, że nie ma miłości. Ona zawsze zostaje. Ona zawsze otula tych, którzy zostali. Rozświetla im mrok. Jak napisałem dość niedawno kiedyś komuś, jeśli bałem się jednego- to tego, że zostawię za mało światła. Tego, że nie świeciłem, nie ogrzewałem, nie płonąłem miłością na tyle mocno za życia, że to tak szybko się wyczerpie!
Nie mi to oceniać. Mnie już nie ma. Ale wiem, że gdy żyłem, starałem się. Starałem się z całych sił, patrzyłem sercem i słuchałem go. Widziałem piękny świat, który kochałem. Widziałem wspaniałych ludzi, też w każdym z was po kolei, wspaniałych ludzi, którym zawsze chciałem dać trochę czułości.
Czułość, moje ukochane oblicze miłości.
Całe życie się starałem.

W tym życiu było najważniejsze. I o tym też możecie pamiętać, o mojej miłości, treści życia. O miłości która wiruje w tańcu pod księżycem.
I wy kochajcie także. Nie zamykajcie swoich serc przez uprzednie zranienia czy tęsknoty. Kochajcie zawsze, bo to jest to, co po was zostanie, jedyna rzecz, którą warto zapamiętać. Jak głęboko kochaliście.
Bo ja kochałem.
Kochałem.
Kochałem.
Kochałem.

I tą miłość i wam zostawiam.
Bo na mnie już czas. Na ostatnią, największą przygodę, z której już przecież nie wrócę.
Macham wam na pożegnanie, ostateczne, Włóczykij w czarnym kapeluszu, Skrzypek na zapadającym się dachu, Indianin tańczący pod niebem.
Ten, który kochał. Ten, który zawsze pamiętał o czułości.

Żegnajcie. 

wtorek, 4 listopada 2014

Zima, którą trzeba przetrwać.

-Gniewasz się jeszcze na babcię za rano?- zapytał mnie dziadek, gdy piliśmy jeszcze razem przed południem herbatę.
-To ona jest na mnie obrażona, nie ja na nią.- powiedziałem spokojnie.
-Nie jest obrażona tylko...
-Tak, wiem, ona martwi się w ten sposób.
-Dokładnie.
-Tylko, dziadku, ja nie wiem co zrobić, żeby się nie martwiła. Ile razy mam ją w ogóle przepraszać?Teraz to chyba ona powinna.

Od paru dni, od mojego "wyskoku z winem" atmosfera była dość napięta. Na następny dzień moja babcia najpierw opierdoliła mnie, potem ciotkę , a na końcu siebie samą, już płacząc. To nie było miłe, ale sądziłem, że załatwiło sprawę. Oczyściło atmosferę, jak to mówią.
Jednak strasznie się pomyliłem. Nic nie załatwi sprawy mojego umierania. Umierania, które wmówiła sobie jeszcze bardziej niż ja tamtej nocy. Umierania, o które się boi dwa razy bardziej bo....
-Wiesz, że nie chodzi tylko o ciebie?- powiedział dziadek zmęczonym głosem.
-Wiem. Dosadnie to zaznaczyła, tylko nie musiała mówić tych wszystkich rzeczy. Bo jej nic takiego nie zrobiłem.
-Nie musiała, masz rację.
Gdy zszedłem na dół, zaskoczyła mnie brak słów i trzaskanie talerzami przez moją babcię. Od słowa do słowa, od samego poranka doszliśmy do karczemnej wręcz awantury, w której to ona wręcz wrzeszczała, wykrzykiwała mało przyjemne frazy, a ja w pewnym momencie, jak to ja, nie miałem nic do powiedzenia.
Ja, jak to ja reagujący dość nerwowo na krzyk po prostu wyszedłem, nawet nie trzaskając drzwiami.
Ja, jak to ja, marzyłem o papierosie.
A potem jeszcze jedna awantura. "Co, wychodzisz? Umrzesz gdzieś po drodze". Do cholery. Tym razem miałem już ochotę wyjść z prawdziwym hukiem, ale powstrzymałem się ostatkiem rozsądku. Bo to by tylko pogorszyło sprawę.
Nie było nawet o czym rozmawiać już z dziadkiem.
-Pójdę się położyć. Nie najlepiej się czuję dziadku.

Bo nie chodziło przecież tylko o mnie. Bo zawsze, zawsze gdy zbliża się ta data, 7 listopada, Sisi dostaje małpiego rozumu. Nie można się jej dziwić. Przecież straciła swoje dziecko. A ja straciłem matkę.
7 listopada na zawsze przeklęty.
W tym roku to dodatkowo trudniejsze. Bo przecież ja choruję, bo też może mnie stracić, bo zaczyna w to jeszcze bardziej wierzyć. Miota się jak zwierzę w klatce, bo ja też się miotam. A ona to widzi.
Może, to nic, ale to zrobiło się jaskrawsze, zwłaszcza, że przecież parę dni temu sam zwątpiłem i dopiero odbudowuję też kruche podstawy swojej wiary.
Każda rodzina ma swoje duchy poupychane w szafach, które od czasu do czasu muszą roztaczać swoje trujące opary, czyż nie?

"Ale musisz przecież znaleźć w sobie siłę właśnie też dla nich" pojawił się wyraźny głos w mojej głowie.

Tak, przecież ci obiecałem. A ja nie łamię obietnic mamo. Obiecałem ci że nigdy nie zapalę. I pamiętam, jak właśnie tego dnia, parę dni przed twoją śmiercią tego przeklętego siódmego, gdy na chwilę odzyskiwałaś jasne myśli w morfinowym nowotworowym amoku, mówiłaś, że mam ci obiecać. Mówiłaś, że to na mnie możesz liczyć, że beze mnie sobie nie poradzą.
Mamo, przecież ja ci nie musiałem niczego obiecywać, to było tak oczywiste. Jak to, że zajmowałem się tobą i robiłem ci zastrzyki. Ja to że podjąłem pewne decyzje póki jeszcze żyłaś. Nie było innej możliwości, ja musiałem stać się wtedy ojcem dla twoich dzieci, a swojego rodzeństwa i dzieckiem dla twoich rodziców. Bo nimi ktoś też musi się już zająć a twoje siostry...sama je znasz. Są kochane, ale miewają pstro w głowie. Choć, to o tobie mówili że jesteś lekkomyślna po tym, jak wpadłaś jeszcze na studiach z tym wysokim, ciemnowłosym doktorantem z innej uczelni. Po tym, jak urodziła się moja najstarsza siostra. Okazało się, że byłaś najbardziej odpowiedzialna. Odpowiedzialna w kochaniu. Nawet umierając, myślałaś o tej odpowiedzialności.

Ale, tu nie chodziło o obietnice mamo. Nie musiałem nic obiecywać, do niczego mnie nie zmusiłaś, wiedziałaś zresztą...ale może chciałaś umrzeć spokojnie. Gdybym miał umrzeć, też bym chciał, żeby mi ktoś obiecał. Ale chyba....chyba nie ma kto tak naprawdę.
A ja sam nie mam siły mamo. Naprawdę się wszystko dokumentnie spierdoliło, nie mam siły. Zamiast być dla nich wszystkich ostoją zostałem..no właśnie, czym teraz zostałem? Kolejnym powodem do łez mamo? To nie tak miało być.
Tak bardzo właśnie dzisiaj bym chciał, żebyś tu była. Żebyś uspokoiła babcię, jak ja uspokajałem ją gdy wy się kłóciłyście. Naprawdę cię dzisiaj potrzebuję.

"Słyszę głos
Musisz nauczyć się walczyć o siebie
Bo nie mogę być zawsze w pobliżu"

Płyną słowa z piosenki * w mojej głowie. Tak mamo, nie możesz. Już od tych paru lat nie możesz. I to było już w porządku, wiesz. To było w porządku, bo wiem że stale nas wszystkich kochasz z daleka, bo wszystko się jakoś ułożyło, bo można tęsknić spokojnie patrząc w gwiazdy i wierzyć że ktoś naprawdę mnie kochał i nadal widzieć to w gwiazdach właśnie i w słyszeć w szepcie wiatru w którym zostaje każdy z nas, ale...

Ale ja dzisiaj strasznie tęsknię. Tęsknię za twoim głosem, za tym jak tylko ty potrafiłaś przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a ja mogłem, naprawdę mogłem w to wierzyć. Nawet gdy to były tylko kłamstwa a ja to wiedziałem. Wiesz, tobie jednej na takie kłamstwa pozwalałem, bo przecież zawsze się wierzy rodzicom. Przecież każdy z nas chce od czasu do czasu znów mieć 5 lat nie mieć wątpliwości w to, że świat to tylko przygoda, przez którą ten, kto uczył nas stawiać pierwsze kroki poprowadzi nas za rękę.
Czasem znów chciałbym mieć 5 lat.
5 lat, zanim niedługo potem ojciec nauczył mnie bólu, zanim dowiedziałem się, że wcale nie jest tak łatwo. Czasem znowu chciałbym wierzyć i nigdy, nigdy nie wątpić. Ale przecież trzeba dorosnąć, czyż nie, mamo? Mimo to chciałbym usłyszeć dzisiaj do ciebie to cholerne kłamstwo, że będzie dobrze.

Bo teraz nie mam komu wierzyć. Chociaż, mamo, wiesz, może i mam, bo już uwierzyłem ostatnio w pewne słowa i przeżyłem...ale dzisiaj nie chcę tak do końca. Znowu, nie chcę. Bo to nie to samo i nigdy takie samo nie będzie.
Matkę ma się jedną, śmiałaś się nieraz, gdy i na ciebie się denerwowałem.

Tak jaskrawo wciąż pamiętam tamte dni mamo. To nie jest tak jak twierdziła Sisi, że zapomniałem że to już, że w ogóle o tobie nie myślę, tylko, jak rzuciła w swoim amoku, "ma mi się na amory i głupieję już totalnie". Mamo, wiesz że to nie tak. Nigdy nie zapomnę, jak mógłbym w ogóle?

Tak wyraźne nadal widzę te duszne noce, ostatnie noce, kiedy nie spałem w ogóle i trzymałem cię z rękę. Dni, kiedy uspokajałem wszystkie swoje siostry i brata już nie mówiąc, że mama będzie żyła. Bo nie było już najmniejszej nadziei. Mówiłem, że po prostu spokojnie odejdziesz i sobie poradzimy.
Pamiętam swoje podłe myśli "niech to się już skończy" gdy wyłaś z bólu jak zwierzę, płakałaś, traciłaś zmysły a ja udawałem, że to nie szkodzi. Pamiętam, jak parę razy gdy już się uspokoiłaś i zasnęłaś wyłem w łazience w ręcznik, żeby nikt nie słyszał, bo już sam nie dawałem rady. Bo też musiałem krzyczeć, ale obiecałem że się nimi zajmę. I nikt nie mógł tego widzieć, jak mnie też to boli, bo masz rację mamo, musiałem wtedy być silny dla nich. Ja musiałem, bo ty już nie mogłaś, ty, w tamtych dniach naczynie na ból.

Jak mógłbym zapomnieć, powiedz mi? Jak mógłbym zapomnieć płaczącą właśnie wtedy babcię i Idę, która uciekła i zamknęła się w łazience, bo bała się patrzeć, jak odchodzisz?
Jak mógłbym zapomnieć sam moment, gdy było po wszystkim? Ten cholerny zimny spokój który mnie dopadł. Wiesz, przedtem mówiłem "niech to się skończy" i było mi tak wstyd za to, a gdy się skończyło....nie czułem nic. Potem zrozumiałem, że gdy serce człowieka rozpada się na kawałki, nie czuje się bólu, nie płacze się, nie rozszarpuje się własnych nadgarstków. Mamo, czy wiesz, że gdy serce człowieka rozpada się na milion małych kawałków, tak całkowicie, a nie tylko się łamie jak przy pierwszym zawodzie miłosnym, to właśnie nie czuje się nic? Po raz pierwszy tak naprawdę to odczułem. Ale myślę, że ty wiesz, bo przecież ojciec sprawił, że rozpadło się twoje. Wtedy, gdy ja miałem umrzeć, wtedy, gdy wszystko wyszło na jaw.

Zmarłaś nad ranem. Kolejna bezsenna noc, po której załatwiałem wszystkie formalności. Ot tak, po prostu, machinalnie. Przytulałem siostry i brata, udawałem momentami uśmiech, krzywy uśmiech na pocieszenie, choć pod nim nie było nic. Mamo, w tym momencie naprawdę istniało tylko to wydrążenie pod moją twarzą, w którym nie było naprawdę żadnego uczucia. Tylko obietnice. Tylko obowiązki.

Gdy wszyscy poszli spać poszedłem pobiegać. Jak co dnia. Tak po prostu, jak każdego, machinalnie żyjesz dalej. Biegniesz przed siebie i nie pozwalasz się zatrzymywać. Więc biegłem. Biegłem, biegłem, biegłem. Na pełnym pędzie. 10 kilometrów, 12, 16, 20, 22...biegłem, aż nie upadłem. Bo moje nogi nie były w stanie wykonać już żadnego ruchu. Bo każdy mięsień bolał i wył, żebym przestał.
Wiesz mamo, serce to też mięsień. I chociaż był w milionach kawałków wtedy też zabolał. Wracał do życia, bo przecież ja musiałem żyć. Usiadłem nad jeziorem, doczołgałem się prawie do niego. Usiadłem i czekałem na ból. Tak, teraz masz swój moment. Teraz możesz atakować, teraz możesz, gdy nikt nie widzi.
I przyszedł. Ale wcale nie rozerwał serca po raz kolejny mamo, wiesz? Wręcz przeciwnie. Zrozumiałem, że to dobry ból. Mamo, bo przecież ból to nic takiego, jeśli płynie z miłości. Tego też tym nie nauczyłaś. Tego i wielu innych rzeczy.

Do dzisiaj pamiętam wszystkie twoje mądrości, choć nigdy nie uważałaś się za mądrą, wręcz przeciwnie. Miałaś straszne kompleksy. Ale ja pamiętam, kochałem wszystkie twoje książki z zagryzmolonymi marginesami. Bo to mi po tobie zostało. Książki i skrzypce, które kiedyś dostałem, bez okazji za pieniądze ze sprzedanego mieszkania. Skrzypce na które nie było nas stać. Chciałaś bowiem, żebym grał, więc nie przestawałem grać. Chciałaś, żebym grał, mimo że to był pomysł ojca. Chciałaś, żebym pokonał go w swojej głowie, więc zrobiłem to najlepiej jak potrafiłem. Chciałaś, żebym umiał kochać.
Myślę, że jednak, mimo wszystko, umiem kochać mamo. Nieraz przecież dokonywałem wyborów miłości, choć inne rzeczy na tym cierpiały. Umiem kochać i myśleć sercem, choć jest wadliwe. Myślę więc nim pomimo problemów.
I nie robię tego tylko dla ciebie, a dzięki tobie w dużej mierze, choć ty wiesz....

"Włosy są siwe i płomienie wciąż płoną
Tak wiele marzeń odłożonych na półkę
Mówisz, że chciałam, żebyś był ze mnie dumny
Tak naprawdę, ja zawsze sama tego chciałam"

Wróciłem wtedy znad jeziora do domu. Domu, który znów przez chwilę był jak grobowiec. Udawanie normalności. Ale po wszystkim trzeba iść dalej, nauczyć się podnosić, nawet, gdy nie ma cię w pobliżu.
Wiesz, mamo, tego jednego bym nie chciał. Tego, żeby czyjeś serce musiało się przeze mnie rozpadać na małe kawałki. Tego bym nigdy nie chciał, płaczu,bólu. Ale miałaś zawsze rację, płacz jest ceną za miłość właśnie. Ceną, którą warto ponosić.
Zresztą, to nie jest tak, że się poddaję. Nie mógłbym im tego zrobić. Nie chcę tego robić sobie. Nie chcę śniegu w listopadzie.

"Śnieg może poczekać
Zapomniałam moich rękawiczek
Wytrzeć nos
Założyć nowe buty
Robi mi się ciepło na sercu
Gdy pomyślę o zimie"

Wiesz jak zawsze też kochałem zimę. Pamiętam to jak zabierałaś nas na sanki i to jak sam uczyłem się jeździć na łyżwach. A ty potem kupiłaś nam wszystkim za swoje oszczędności używane łyżwy właśnie, żebym każdego nauczył. Potem powiedziałaś, że to zamiast nowego płaszcza, wyrwało ci się, ale to nic.
Zawsze uwielbiałem śnieg, biały, czysty. Kojarzył się z zabawą.
Ale potem był ten dziwny listopad, wiesz, mamo. I dlatego nienawidzę śniegu w listopadzie. Nienawidzę rozmoczonych płatków, które wcale się nie utrzymają na ciepłej jeszcze ziemi. Nie utrzymały się i wtedy, gdy pierwsze spadły na twoją trumnę spuszczaną do wielkiej czarnej dziury.
Cały pogrzeb znów byłem spokojny. Ale ten śnieg...wiem że to głupie mamo, ale ten śnieg sprawił, że w swojej własnej głowie straciłem nad sobą panowanie. Dlatego przyszedłem później do domu, omijając część twojego pożegnania, skromnego przyjęcia. Nie potrafiłem przez chwilę słuchać tego wyświechtanego "przykro mi". Dałbym za to w zęby.
Przez chwilę bowiem mamo miałem wrażenie, że miłość to topniejący płatek śniegu, płatek śniegu, który nie ma znaczenia, topi się na drewnianym wieku trumny. I nie potrafiłem z nikim rozmawiać.
Tym razem wszyscy w domu zrozumieli. Nie pytali.

Była więc zima już w listopadzie, ale po niej wiosna, lato...

"Chłopcy zostali odkryci wraz z odejściem zimy
Kwiaty konkurują ze sobą na słońcu
Lata mijają a ja ciągle czekam
Znikając tam, gdzie stał śniegowy bałwan
Lustereczko, lustereczko, gdzie jest ten kryształowy pałac?
Lecz ja jestem w stanie zobaczyć tylko samą siebie
Ślizgającą się wokół prawdy o tym kim jestem
Lecz wiem tato, że lód robi się coraz cieńszy."

Czas płynął. Czas leczył rany, czas sklejał serca. Tak dobrze było zawsze patrzeć na to, jak moje rodzeństwo dorasta, jak rosną dzieci mojej starszej siostry. Wiesz, że to była trudna decyzja, gdy kazano mi wybrać, zakładasz ze mną swoją rodzinę i odchodzisz od nich, albo rezygnujesz ze mnie. A ja przecież obiecałem, zresztą...potem też zrozumiałem, że nikt nie powinien kazać mi wybierać, jeśli każe, to nie rozumie. Jeśli nie rozumie, to nie widzi mnie sercem tak naprawdę. To nie jest taka miłość jakiej bym być może potrzebował. Jakiej bym pragnął.
Być może, mamo, ta obietnica uratowała mi życie, być może mamo, nawet zza grobu zawdzięczam ci, że uratowałaś moje serce. Bo wiem, że wybrałem dobrze. I niczego nie żałuję.
Czas płynął, wszystko już było dobrze, poradziliśmy sobie przecież.
Do tej pory sobie radziliśmy bez ciebie. Chodziłem na wszystkie wywiadówki, zmusiłem Idę i Em do tego żeby nauczyły się prać, zrezygnowałem z paru rzeczy, oni też. Zrezygnowaliśmy wszyscy z wielu rzeczy, ale też i tak wiele każdy z nas wywalczył przecież. Nawet ja.
Czasem denerwowali, do tej pory denerwują mnie ludzie, którzy nie doceniają swoich rodziców albo tego, jak wiele możliwości mają, póki nie mają obowiązków tak naprawdę. Denerwowali mnie ludzie z wymówkami, bo ja wymówek nigdy mieć nie mogłem przecież.
Ale chociaż mnie denerwują, jak wczoraj, to nadal niczego nie żałuję. Czasem zastanawiam się, jakby było, gdybyś żyła. Czy może jednak dzięki temu stypendium zagranicznemu którego nie przyjąłem stałbym się sławnym muzykiem? Dla sztuki i pasji trzeba umieć wszystko poświęcić, mówili. Cóż, widać to nie było tak ważne. Nie było, skoro i moje marzenia się zmieniły.
Czy gdybym wyjechał wtedy z nią do innego kraju czy byłbym może ojcem, mężem? Czy gdybym nauczył się egoizmu i nie przejmował się uczuciami dziadków, rodzeństwa jak wielu ludzi, mówiących o tym że ma swoje życie, czy byłbym szczęśliwszy? Szczerze wątpię. Bo widzisz mamo, mimo że tego ostatnio nie widać, mimo że się załamuję tak bardzo i jestem tak straszliwie zmęczony, ja jestem szczęśliwy. I nie żałuję żadnego wyboru. Dziękuję, że nauczyłaś mnie właśnie tego. Wybierać sercem. Byłaś naprawdę mądra.
Mądra i piękna mamo.

W każdym razie, radziliśmy sobie. Pomału, po kolei.
Boję się jednak, że teraz sobie nie poradzimy, wiesz? Że ja sobie nie poradzę.

Nie może być spokoju. Teraz ja jestem strasznie słaby i oni też się boją, że się wszystko powtórzy. Śnieg w listopadzie. Miłość, która topniej na naszych oczach. Ból. Śmierć. Czas, który leczy rany, ale nie leczy tęsknoty.

I dlatego tak mi ciebie teraz brakuje, dlatego tak bardzo tęsknię dzisiaj, po tym, co powiedziała Sisi w złości. Wiem, że nie chciała, że ją poniosło, ale to zabolało, bo mamo, jak bym mógł zapomnieć? Jak mógłbym umierać i odpuszczać? Czy ona nie widzi, że ja próbuję, że walczę mimo wszystko? Też dla nich, nie tylko dla siebie?
Przecież obiecałem mamo, przecież kocham. Kocham ich tak bardzo wszystkich których ty kochałaś mamo. To dodaje siły.

"Na pewno wszystkich?"- znów ten głos w głowie, twój głos.

"Kiedy się zdecydujesz
Kiedy zaczniesz siebie kochać tak mocno jak ja to robię
Kiedy się zdecydujesz
Bo rzeczy zmieniają się bardzo szybko
Wszystkie białe konie odeszły
Mówię ci, że zawsze będę chciała mieć cię blisko
Mówisz, że rzeczy się zmieniają
Moja droga"

Mamo, nigdy nie będę w stanie tak bardzo jak ty. Nikt mi nie zastąpi nigdy tej miłości, nie jest w stanie właśnie. Ja sam? Jak miałbym to zrobić? Jak ja mógłbym siebie kochać, gdy nieraz nawet wątpię, że w ogóle można mnie kochać? A mi tak bardzo tej miłości dzisiaj brakuje.
Nigdy nie lubiłem tego słowa, sierota. Ale chyba właśnie tak się czuję.
Mimo to wiem, rzeczy się zmieniają. Muszę sobie radzić z tym co mam. Mogę dzisiaj przeraźliwe tęsknić, mogę wspominać, ale nie wolno mi rozdrapywać ran.
Wiem, muszę walczyć. O siebie, o to, by dzięki tej wygranej walce przetrwali i inni. Bo obiecałem, niezależnie, co nieraz mówią, co myślą.
Rzeczy się zmieniają i jesteś w mojej dzisiejszej tęsknocie, tak namacalna, ale nie ma cię już obok, tak dosłownie. Więc muszę sobie poradzić sam. Jestem dorosły i muszę sobie radzić sam. Muszę sam uwierzyć w to twoje kłamstwo "będzie dobrze" i sprawić, by uwierzyli w nie inni. Też, by uwierzyła babcia.
Może sprawię, że stanie się prawdą? Tak mimo wszystko, naprawdę, naprawdę wreszcie będzie dobrze?

Wstałem z łóżka, nie było innego wyjścia. Nie można tak leżeć i rozpamiętywać.. Trzeba biec, wiecznie biec, nawet gdy nogi bolą i odmawiają posłuszeństwa. Jak nie możesz biec, możesz się czołgać. Stale naprzód. Nie można tkwić w miejscu, nie można się cofać.
Śnieg tym razem zaczeka, a może to ja zaczekam na niego.
Może przetrwam tą zimę. I kolejną. I kolejną. 
A potem się zestarzeję  może bez zimy. Na którejś z wysp. Tak pomimo. Pomimo zmęczenia i braku nadziei.
Zszedłem na dół, zobaczyłem swoją babcię, bujającą się na krześle i grzejącą dłonie o kubek z herbatą. Z mętnym, nieobecnym wzrokiem. Zobaczyłem starszą, kruchą kobietę, którą ktoś powinien się też zająć przecież. Zrobiło mi się strasznie żal. Strasznie przykro, że też ja powoduję to, że ona się boi. Nie była już groźna i krzycząca, istna Walkiria własnej złości, była po prostu smutna. I ten smutek chciałoby się wygonić, chciałoby się sprawić, żeby te oczy, tak kochane już nie musiały płakać. Może, choć przez chwilę się uda.
Podszedłem do niej, wyjąłem jej kubek z herbatą. Wiem, że było jej głupio, ale zawsze ma problem z przepraszaniem. Bo przecież "babcia ma zawsze rację". Jest uparta. Jest uparta, jak ja.
"Jedno działa zawsze Króliczku. Dobre serce"
Po prostu ją przytuliłem.
-Wszystko będzie dobrze babciu, nic się nie bój.


*"Winter" Tori Amos, którego to kawałka fragmenty znalazły się powyżej, zostało stworzone z myślą o jej własnym ojcu, który wspierał ją w dążeniu do każdego z celów. Została też stworzona z myślą o tęsknocie. Bo rzeczy zmieniają się za szybko.



Mamo
wróciłem po twój czysty pogłos
o całej prawdzie
po wierne echo deszczu
etole, zorzę jeszcze tlącą się w piecu lata
Powieś coś na wysokiej tyczce
i na wietrze rozpocznij taniec
To będzie znak życia
To będzie ekran cudownego kina
Obiegniemy sad i znów daleki ślad słońca na policzku
zawoła nas na śniadanie.
Jakże potrafiłem kochać twoje czarne od węgla dłonie
bo przytulały złych i dobrych synów
I jak zorza, już wtedy zaczynała się wiara w kolory i ulotność, w czyimś śnie?
Wróciłem,
by wreszcie być tylko szczurem w piwnicy,
w którą włożono ogień.
Żebyś widziała te błyski w źrenicach oprawców
Żebyś mogła ich przytulić
i pokochać.
I umieram na samą myśl, że i ciebie pokonałby ogień
Dziś już nie ma chleba
który by mnie nasycił, ani wody dla tego pragnienia
Tylko ogień, wszechobecny ogień.
Mamo, wróciłem,
wiedząc, 
że wrócić się nie da. 

niedziela, 2 listopada 2014

Oto ja, krwawiąca rana

Rozumiem w pełni Anonimową A., gdy pisała, że nie chce mówić na blogu tylko o swoich dolegliwościach, o tym co boli i narzekać. Rozumiem, bo sam tego nie chcę. Bo jak każdy jestem człowiekiem, jestem czymś więcej niż tylko kartą swojej choroby. Choć, nieraz coraz bardziej się nią staję.

Bo nieraz, to tak trudno. Gdy znowu coś się pieprzy. Myślisz, że robisz krok do przodu, że małymi kroczkami podążasz ku wyzdrowieniu, ku dawnej w moim przypadku formie, a to znowu los kopie cię pod kolana, każe upadać i się czołgać, albo chwyta cię w pasie i brutalnie ciągnie do tyłu. Człowiek staje się coraz bardziej zmęczony. Istna farsa.
Tak, był dzień, gdy byłem ogromnie zmęczony. W tamtym tygodniu gdy miałem badania, w środę i dowiedziałem się znów, jak bardzo jest ze mną nie tak. Nie oszukujmy się, jest gorzej, niż zakładałem przed operacją. Sądziłem, że ta wszystko rozwiąże. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Kolejne leki, kolejne czekanie. W poniedziałek miałem znów iść do lekarza na kontrolę, kontrolę kontroli, która miała wykazać, czy będą mi przebijać klatkę piersiową, drenować, kłuć, szarpać. Ale odwołano. Więc znów czekam, znów jestem potwornie zmęczony. Bo chcę wiedzieć. Bo chcę żyć.

Jestem momentami niesamowicie zmęczony więc. Ale w tym wszystkim, w chorobie, w kolejnych igłach, kroplówkach, słabości i omdleniach, w zmęczeniu fizycznym po prostu- też jest życie. Jak w każdym szpitalu zawsze było życie, jak w chorowaniu i nawet umieraniu, zawsze było obecne.
Więc w tym wszystkim jest życie i ja mam zamiar się go trzymać. Czasem może nierozważnie, jak jadąc na sabat Samhain z Fridą. Ale potrzebowałem tego, potrzebowałem tego ognia i rozmów z duchami, potrzebowałem palonych ziół, świec, myśli dobrych o paru osobach którymi tej nocy chciałem się zająć. Potrzebowałem też i podziękowania. W dniu śmierci, w dniu gdy najłatwiej wpuścić właśnie tamtą stronę do swojego serca potrzebowałem podziękowania za to, że jednak żyję. Że chociaż jest kurewsko ciężko, chociaż mam momentami naprawdę nieprzyjemne myśli, chociaż jestem zmęczony- to żyję. Moje nogi póki co daleko nie poniosą, ale mają na to szansę za jakiś czas. I za to właśnie powinienem dziękować.

Potrzebowałem też zrozumienia tego, co zobaczyłem, gdy umierałem. Bo znowu umierałem przecież po operacji, jaskrawo odchodziłem, nie walcząc, bo cóż, śmierć to nieodłączna część mojego życia. I ja się na to godzę. Zapraszam wręcz. A nie powinienem tego robić choć...może to też ciekawość. Ciekawość szamana. Póki co był od niej odwrót. Kiedyś nie będzie, ale o kiedyś nie myślę teraz. Bo teraz żyję i mam na co czekać.

Kolejne daty, które o tym przypominają. Kolejne daty, na których tak bardzo, tak bardzo zależy. Jak napisałem w żarcie Asikowi parę dni temu, "cóż, potem już mogę umierać". Ale właśnie chodzi o to, by w swoim zmęczeniu, tak wielkim, tak przemożnym, w czekaniu na kolejne kroplówki i kolejne zadawane ciału rany znaleźć też to, na co czeka się dobrze. Znaleźć to, na czym zależy, znaleźć małe "muszę". Małe kroczki, kolejne dni które pozwalają przetrwać. Nie wielkie wydarzenia, jak planowana przeze mnie obecnie podróż do USA, choć i ona jest ważna. Ale je najbliższe, bo, być może, są jeszcze ważniejsze.
Tak, znaleźć to, do czego można dążyć. Małymi krokami. Znaleźć też ludzi, dzięki którym można czekać i dziękować im z całego serca, że oni też chcą nieraz czekać na ciebie. Może dlatego, że tobie tak bardzo, bardzo zależy. A może zależy też im. Największa nadzieja.

Nie jestem superbohaterem i ciężko mi znieść pewne rzeczy. Ciężko unieść pewne rzeczy. Już się nie gniewam na los, chyba nigdy się nie gniewałem zresztą. Tylko właśnie dopada mnie zmęczenie. Ale idę dalej. Upieram się, jak z wyjazdem na sabat, Samhain, razem z Fridą, choć nawet ona, zawsze słuchająca intuicji a do tego osoba z wykształceniem medycznym ( jakby co miałby mnie kto ratować) nie była tak zdecydowana, by mnie tam zabrać.

Sama nie była pewna, czy to dobry pomysł, bo przecież sama droga, te kilometry dzielące nas od jeziora niedaleko jej bagien robią swoje. Ale uparłem się. Uparłem się, bo potrzebowałem tego właśnie sabatu, tego święta, tego czasu symbolicznego. Może nie chciałem, żeby śmierć tej nocy zagościła w moim sercu na dobre. Może jakoś się bałem i chciałem rozpalić ogień, by wyjść naprzeciw duchom, które zamieszkały w mojej duszy i przypominają o sobie nawet w snach.
Nie dostałem rzecz jasna wszystkich odpowiedzi. Zobaczyłem znów tylko kawałek, uchylono rąbka tajemnicy. Ale, właśnie być może, muszą zostać jeszcze pytania, które zadam później.
Ale zrozumiałem choć kilka snów. Pewne rzeczy przychodzą same z czasem. Zrozumiałem, dlaczego mi się śniły. Choć, to już dawno przestało być jedną z największych tajemnic.

Chciałem zostać dłużej nad jeziorem, przy ogniu dogasającym, okryty kocem, bo po raz pierwszy tej nocy tak naprawdę poczułem, że marznę. Chciałem...ale rozsądek przeszkodził upartości. Pierwotny plan został zachwiany, to, że zostanę tu do niedzieli wieczora, sam pomedytuję w ciszy, a Frida wracając od siebie z domu, z wizyty u Mamy Marylki odwiezie mnie do Poznania. Nic z tego.

-Kiepsko wyglądasz.- powiedziała, patrząc na moje wychudzone udo, w które musiałem sobie zrobić zastrzyk o poranku, patrząc na moje kolejne siniaki i ślady wkłuć od heparyny, od sterydów, od wszystkiego po kolei. Dobrze, że lubię igły i zastrzyki nigdy mi nie przeszkadzały. Choć...powoli nie mam się gdzie wkłuwać. Boli dwukrotnie więc.
-Wiem, wiem, nigdy nie wierzyłaś w moją urodę amanta- zakpiłem.
-Nie Indie, serio. Ja cię od razu odwiozę do domu, co? Nie zostaniesz tu sam na noc, nie pozwolę ci.
-Jeny, Frida...
-I tak to już dużo, prawda, że tu byłeś, może za dużo?
Zamilkłem. Tak, to już dużo. I tak powinienem być wdzięczny za ten ogień, za tą zimną choć rozpaloną noc. Wdzięczny za namiastki. Tak, osiągnąłem swoje a reszta...reszta zaczeka. Dotknie mnie gdzie indziej. Nie ma przecież innego wyjścia.
Wstałem spokojnie, zacząłem pakować niewiele rzeczy, powrzucałem leki do plecaka, leki, które wszędzie muszę ze sobą wozić. Pomyślałem, że będąc tutaj powinienem się może z kimś spotkać, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Nie tego dnia. Za wcześnie.
Kolejna rzecz, która męczy serce, tak bardzo.

Wróciłem więc do domu, śpiewają fragmentarycznie z Fridą w aucie piosenki. Fragmentarycznie, bo na więcej brakowało mi oddechu. No tak, moje serce się topi. Nie mogę spokojnie oddychać, a przecież oddech, tak ważny, moja filozofia, po prostu oddychaj...cóż. Na oddech trzeba nieraz poczekać. Ale jaki bywa piękny po tym, jak człowiek się topi właśnie.

Wróciłem do domu i spojrzałem w lustro. Niby po powrocie ze szpitala odzyskałem te 2 kg, ważę obecnie 63 kilo...ale żebra wystają mi jeszcze bardziej (zawsze kościotrup, dudni w głowie, kościotrup, kościotrup, trup, trup, trup.... ). Moje i tak liche mięśnie umierają, nie katowane biegiem, wspinaczką, prawie nie katowane asanami jogi, bo przecież to byłoby za dużo. Choć i tak staram się ćwiczyć, gdy nikt nie widzi...ale nie mam siły. Rana nadal boli. Brak oddechu nadal boli. Zobaczyłem więc każdą wystającą kość. Niesamowicie podkrążone oczy, cecha charakterystyczna sercowców. Zobaczyłem całe zmęczenie wypisane na każdym fragmencie skóry.
Westchnąłem, tak głęboko jak tylko mogłem.

No tak. Oto nowy ja, oto ten, którego wszystkie przywary widać teraz w dwójnasób. Sam nie mogę na siebie patrzeć, a co dopiero pokazywać się nieraz komuś....
Ale co zrobić. Oto ja.
Ja, z całym zmęczeniem, całym smutkiem, każdą właśnie wystającą kością, każdym śladem ukłucia po igle, każdą blizną dawną których aż za dużo i nową raną, tak brzydko biegnącą przez pierś. Oto ja, przewrażliwiony momentami i tonący, oto ja tracący siły, zmęczony. I nie mam zamiaru niczego udawać. Nie mam zamiaru, ale i tak wiem, że nie muszę. I to wyzwalające odczucie. Nie muszę. Tym jednym razem nie muszę udawać błazna, nie muszę biegać jak szalony i zabawiać. Choć ostrzegam przed tym jak wyglądam, żartując "jak zombie", choć mówię, że bywam niemiły momentami i nie panuję nad językiem. Nic nie muszę. Nawet już się nie wstydzę samego siebie. Bo ktoś zrozumie, wszystko zrozumie, bo ktoś już teraz wszystko rozumiał.
Nie muszę przybierać sztucznego uśmiechu, choć to kusi, choć to część mnie. To sposób żeby ratować siebie samego, samemu siebie podarować oderwanie. Zresztą, nadal dużo się śmieję, jakże mógłbym się tego wyrzec przecież. Nadal się śmieję więc nawet ze swojej choroby i zmęczenia gdy już ochłonę, by ratować siebie przede wszystkim. Ale nie kogoś innego. Nic nie muszę. Bo po raz pierwszy od długiego czasu nie mam wrażenia, w tej absurdalnej właśnie, skrajnej sytuacji w jakiej jestem, nie mam wrażenia, że muszę kogoś przed sobą chronić. Nic nie muszę. Ktoś nie musi. Wszystko chcę, nawet w tym kształcie, kształcie całego zmęczenia. Bo mam wrażenie, że i ktoś chce. Bo ono, zmęczenie, nie szkodzi. Bo raz pierwszy czuje, że on nie szkodzi, po raz pierwszy od wielu lat czuję, że nie muszę się wstydzić. I w tym wszystkim, w całym absurdzie zakazów i bólu fizycznego to wyzwalające uczucie. To dobre uczucie, dzięki któremu też, obok innych, chce się walczyć. Chce się iść do przodu.
Najcieplejsze uczucie pod sercem.
Uśmiecham się już więc spokojnie, trochę ironicznie patrząc w lustro.

Ale wieczorem znów dopada zmęczenie które boli. Leżę na chłodnej podłodze, myśląc coraz więcej o tych złych i niedobrych. Ból, przeszywający ból, serca, ran, płuc po zapaleniu. Myśli o tym, że dosyć, myśli o tym, że może nie trzeba było nic ruszać, udawać, że wszystko w porządku, zamiast teraz się męczyć. Bo po co mi to? Kolejne leki, przeciwbólowe, tramal, który otępia umysł. Kochane opiaty, powinny dawać różowe wizje szczęścia, ale tak nie jest. Nigdy nie było, wiem doskonale, pamiętam jak mama po morfinie płakała dwa razy mocniej, już nie z bólu, a z nadmiaru myśli.

Zwlekam się z podłogi, w domu świętowanie, dziady przecież, przecież sam miałem obchodzić Samhain w lesie dalej, ale ciało znów przeszkodziło. Wszyscy śpią, oprócz ciotki- lekarki i babci, które upijają się domowym winem. Siadam obok nich gdy zwlekam się z poddasza, nie myśląc siadam, otępiały, nie chcę być sam, nie chcę myśleć, nie chcę mówić, plączę wątki, śmieję się i płaczę zrazem w środku, ale nie chcę już leżeć na tamtej podłodze. Opadam na fotel, przyglądam się im, one przyglądają się mnie, badawczo. Mam wrażenie, jakbym dla ciotki stał się ciekawym obiektem badań, narasta we mnie złość, dziwna złość i żal. Nalewa mi kieliszek wina, piję bez słowa.
Po kolejnym mówię, że nie powinienem przecież, ale ona wie lepiej.
-Drogi Kordianku ( nienawidzę gdy tak mówi), co brałeś?- pyta, widząc jaki jestem naćpany.
-Tramal.
-Więc pij, nie zaszkodzi ci, wino na serce nigdy nie szkodzi, zresztą...

Zawiesza głos, wiem, co chce powiedzieć. I oczywiście słowa padają, słowa o statystykach, przeżywalności, roku życia z takimi problemami po operacji, słowa o tym że może i tak umrę, a wino mi nie zaszkodzi w tym. Muszę korzystać z resztki czasu, upić się, ja, kaleka.

Bonus kaleki, jak bonusy rakowe, zawsze to samo od jakiegoś czasu, gdy tylko ją widzę. Jestem chory, tak jestem kartą swojej choroby, ciało tak bardzo o tym mówi, podkrążone oczy, cecha sercowca, pij więcej, bierz leki, gadaj bzdury, marudź, truj ludziom dupę. Masz prawo, jesteś chory, jesteś spaczony, tej nocy i tak by nikt z tobą nie wytrzymał.

Połowa przeżywa rok, chłopcze, co ci szkodzi.

Mam dosyć gadania i wzroku, zauważam że zapomniałem do końca się ubrać, dlatego mi tak zimno, rana na gołej piersi fascynuje, sroka w gnat, mam dość wzroku, chcę być sam i nie chcę zarazem, nie wiem czego chcę, gubię się w galopujących i spowolnionych zarazem myślach. Biorę butelkę wina ze stołu, nie chcę słuchać, chciałem uciszyć myśli, nie chciałem widzieć przerażonej miny babci, popsuć im wieczoru w który zawsze się upijają. Nie chciałem psuć nigdy nikomu sobą niczego, ale mi nie wychodzi, do cholery, nie wychodzi mi, wszyscy mają dość tego jak ja się szarpię i jak nimi szarpię, sam jestem raną na rzeczywistości tej nocy.

Mam tego wieczoru dość bycia chorobą, dość bycia sobą. Zaczynam znowu się wstydzić, piłeś, nie pisz, nie ma sensu, nie ma nic sensu. Butelka wina i głośna muzyka na poddaszu na które uciekłem, wściekłe nuty dawnego punka, w końcu niedawno przypominałeś sobie o darciu się no future, nie ma przyszłości. no future, nie dla ciebie przyszłość, nie ma i nigdy nie było, tylko ułudy, kolejne ułudy, własne kłamstwa małego chłopca, własne męczenie, igły, myśli, igły, myśli, igły, myśli. Nie obchodzi że kogoś obudzę, dawno wyciszyłem poddasze żeby móc nocami grać, ale skaczę po podłodze, drewnianej podłodze aż się duszę, chcę to wszystko wyskakać, wykrzyczeć, ale nawet tego mi nie wolno. Ciało mi nie pozwala. A ja mam go dość, chciałbym się go po prostu pozbyć.

Widzę stosy leków koło łóżka, myślę sobie "popij je winem", zapomnisz, jak w dawnych latach gdy byłeś nastolatkiem i szukałeś śmierci. Bo znów masz 16 lat, tej nocy masz 16 lat i popieprzone myśli, krzyczysz by nikt nie słyszał już. Popiję winę, myślę, że lepsza byłaby wódka, co tam wino, za mało procentów, prędzej byś rzygał, a nie zasnął, rzygał jak kot i po co ci to znowu, i tak masz już przełyk za bardzo zgwałcony, intubacja, echo serca, rzyganie po szpitalnych korytarzach i na co, po co, nikt nie wie.

"Krucha ze mnie porcelana, rozsypuję się" jak w jednym z moich wierszy. Butelka wina, leki, czemu nie myślisz jednak nadal, nie możesz się odczepić od tego. Już i tak poszły dwa kieliszki, słowa o statystykach, głupota, nie umrę od tego, umrę od innego. Świetnie, słodko, opiat to jednak nie różowa przejażdżka, jak pisali we wszystkich książkach o narkomanach. Nie wierzcie im. Tylko łagodzi ból fizyczny. Ten w duszy tylko nasila.

Spij się do końca o 3 nad ranem, zamknij oczy, zapomnij. Czy to głosy w głowie, czy to leki, tamto wino już wypite, co krzyczy najbardziej, nie mam pojęcia.
Weź 100 tabletek i zaśnij, wreszcie zaśnij, odpocznij. Odpocznij od swojej wielkiej histerii, kolejnej, bo za dużo ich ostatnio.
Czuję się jak alkoholiczny ćpun, nałogowiec wszelkiej maści, tak bardzo mi wstyd, wstyd słabości, każdej kurweskiej słabości znów tak bezmyślnie okazanej, tak bardzo jestem sam sam w swojej głowie i nie mogę sobie poradzić i to niczyja wina, tylko mojego popieprzenia, mojego zmęczenia. Nie umiem we wszystkim złożyć słów w całość, śmieję się jak wariat choć w środku płaczę, płaczę a łzy spadają do strumienia miłości, której za dużo aż a ja nie umiem jej docenić. Nie umiem docenić gdy myślę o tabletkach, bo przypomniałem sobie wcześniej przecież wszystko. Chcę żyć, rozbłysk w głowie, muszę żyć, tyle ktoś się starał, chirurg wypalający w sercu dziury i ci, którzy płakali nocami, nie mogę być egoistą, ale te myśli wróciły, myśli pełen słabości, myśli o tym jak łatwo unieść na siebie rękę. Jedna dźwignia, jedna zapadnia i lecisz, a lot jest długi, a lot męczy.

Przedtem zniszczyłem prawie skrzypce rzucając nimi o ścianę, tym razem chwyciłem butelkę wina, żeby nie kusiła, chciałem rozbić. Naćpany lekami, naćpany życiem, karta choroby, wszyscy mi wybaczą przecież. Bonus kaleki. Biedny chory chłopiec, biedny chłopiec, wyrozumiałość. Wsadźcie sobie ją w dupę.

Ostatkiem sił przychodzi rozsądek, co z tego że tak mówiła pijana ciotka, raz zdobyła się na szczerość, szkoda że przy kimś innym, ale może zapomni, cóż że znowu stałeś się głupcem i rano tego nie zmażesz, cóż że ci będzie wstyd. Ogarnij się jak zawsze. Załóż maskę błazna, bo znów wstyd, wstyd, wstyd. Kto jak kto, ale ty nie powinieneś się sypać, nie teraz, nie w ten sposób. Tobie przecież nie wypada. Nie jesteś porcelaną a człowiekiem z krwi i kości. Niech kości się zrastają, a cała krew opuści żyły.

Ale ja jestem taki zmęczony, mówię sobie w głowie, z butelką wina w ręce. Tak bardzo zmęczony.
Zasypiam więc na podłodze, swojej chłodnej podłodze, budzę się z psem, a przed nią też mi wstyd. Rano butelkę odnoszę na dół, tak by nikt nie zauważył choć widziały, ale nie powiedzą ani słowa, babcia i ciotka śpiące razem na kanapie .Nie powiedzą bo im samym głupio, ciężka dziwna noc, która z komedii stała się tragedią. Farsa, życie, absurd. Śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Listopad dopadł wszystkich, listopadowe rany z przeszłości, zmarli chodzący po ziemi i żywe trupy, takie jak ja, wyszło wszystko na wierzch, szydło rozerwało worek. Listopad zabija różowe okulary nawet w nieśmiertelnej dawce morfiny.

Zbieram rozsypane leki po podłodze, przypominam sobie jak je rozrzucałem śmiejąc się na zewnątrz a w środku płacząc, lekoman pieprzony z milionem nałogów, oszukujący śmierć. Rano jest mi wstyd, nie wiem co powiedzieć, trzaskający w głowie kac, znów chce się zamknąć, nie chcę widzieć siebie w lustrze. Karta choroby, w której powinni dopisać też paranoja albo depresja, psychopata trujący innym życie swoimi problemami, które nie istnieją, bo ty jeszcze istniejesz.

Oto nowy ja, składający się z blizn i ran, a chcący być czymś więcej. Oto nowy ja, łudzący się w swym zmęczeniu, chcący zapomnieć, co chwila wpadający na samo dno własnej duszy. Oto nowy ja, biorący wszystkie słowa w dwójnasób i męczący swoimi innych. Powinno się mnie odciąć, zamknąć, póki nie oszaleję całkiem lub nie wyzdrowieję, póki nie wstanę z kolan w pełni albo nie upadnę do końca, dając wszystkim święty spokój.
Oto nowy ja, kruk ze złamanym skrzydłem, okulawiony koń, lis zasypany w norze.
Oto nowy ja, karta choroby, krwawiąca rana której nie można jeszcze naprawić.
Krwawiąca rana, która mimo wszystko chce się zrosnąć, ale traci wszelkie pomysły, jak może to zrobić.

Nie. Nie jest w porządku. Nic. 




Bryza wciąż nosi dźwięk
Może zniknę
Zbledną ślady na śniegu
Tutaj mnie nie znajdziesz

Lód zaczyna się tworzyć
Kończąc to co się zaczęło
Jestem uwięziony w swojej głowie
Z tym co zrobiłem
Wiem że chciałaś mnie uratować
(...)

Proszę
Weź to
I ucieknij daleko ode mnie
Jestem skażony
Szczęście i spokój umysłu
Nigdy nie były mi pisane
Wszystkie te kawałki
Obietnice i zawody
Gdybym tylko mógł zobaczyć
W moim niczym

Byłaś wszystkim dla mnie