piątek, 27 czerwca 2014

Tato, dlaczego uczyniłeś mnie trzmielem?

Witaj...Tato.

Nigdy za bardzo do ciebie nie pisałem, bo nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć. Te kilka listów kiedy byłem tak młody już się nie liczy, te słowa pełne złości, pełne bólu. One już nie istnieją, zresztą, spaliłem je w w tamtym starym żelaznym pojemniku pewną ciemną nocą.

Ogień oczyszcza, tak mawiają. Woda oczyszcza. Pewne rany jednak zawsze nabrzmiewają ropą, nieważne, ile razy byśmy ich nie wypalali, ile razy byśmy ich nie przemywali najbardziej krystaliczną wodą. To po prostu wraca, ciągnie się za człowiekiem, swoiste piętno. Można czuć się jak Kain, bo ludzie tak samo patrzą na wszystkie piętna właśnie, wiesz? Czasem z potępieniem, czasem z litością. Ale widzą i boją się o nie pytać. Czujesz ten ciężar całe życie.

Byłeś przecież bogiem mojego świata, okrutnym bogiem, który mnie tak naznaczył. Moim piętnem są te wszystkie blizny, które czasem przypominają. Na co dzień ich się nie widzi, nie dostrzega, przeszły do normalności w codzienności. Ślady przypalenia papierosem- wiesz, ze paliłem potem takie same? Niebieskie Lucky Strike'i . Śmieszne, doprawdy. Taki żart losu, jak zawsze. Ślady po tym, jak sam zadawałem sobie rany, gdy już odszedłeś. Pręga od pękniętej skóry na plecach. I wreszcie najgorsza, ślad cięcia od wcięcia mostka do jego końca. Po tym, co mi zrobiłeś musieli przecież rozpruć mi klatkę piersiową, żeby uratować moje serce. Chyba nie do końca im się udało, wiesz, tato?

Noszę też w sobie blizny, których nie widzę, gdy stoję przed lustrem. Tak jak tamte, nieraz przemykają oczom, oczy przywykły, codzienność przywykła, dusza przywykła. To już nic. Ale są noce, gdy się otwierają rany. Blizny po dusznych nocach, kiedy każdy dotyk, każda dłoń była jak zgniła dłoń topielca, oddech który był jak zatrute powietrze. Blizny milczenia, wstydu swojego ciała. Blizny najgorsze, najgłębsze, po których długo nie dałem się dotknąć nikomu innemu. Ale wiesz tato i te rany udało mi się oczyścić. Jakoś. Trochę. Jasne, nadal są noce, które są lustrami, w których przeglądam tamte wspomnienia, cięcia od początku do końca mostka, żeby uratować nie tylko fizyczne serce. Czy do końca mi się udało?

Bo ja przecież żyję tato. Raz przez ciebie naprawdę umarłem. Na kilka minut moje serce fizyczne przestało bić. To które czuje miłość próbowałem sam zabić, ale mi się nie udało. Nie umiem nie czuć tato, może dlatego tamto dziecko we mnie to tak bolało? Ale to już nie ma znaczenia. Moje ciało przeżyło, walczyło tygodniami w szpitalu żeby przetrwać. Moja dusza walczyła jeszcze dłużej, boleśniej, odradzała się i umierała, płonęła, tonęła. Ale się udało. Bo ja żyję tato i jestem szczęśliwy. Na tyle ile umiem, jestem szczęśliwy.

Ja wiem, że nie chciałeś mnie wtedy zabić. Ja wiem, że po prostu nie umiałeś opanować tej bestii w sobie, po tym, jak mama poroniła, po tym, jak zacząłeś pić. Ja to wszystko wiem, jestem już dużym chłopcem. Bo czasem nadal jestem chłopcem, wiesz. Zawsze gdzieś jakiś we mnie będzie, ten przerażony, posłuszny, zakochany w bajkach, w które można uciekać. Ale to nic, ja wiem po prostu, że każdy człowiek rani. Ja już cię nie osądzam, nie obwiniam. Nie czuję nienawiści. Kiedyś ta niszczyła tylko mnie. Czasem tylko chciałbym zrozumieć, jak to się wszystko mogło stać, jak mogło się tak potoczyć. Jak mogłeś mnie prawie zabić. Nie. Jak mogłeś mnie zabić. Tyle we mnie.

(Kim byłym i co bym czuł, gdyby nie tamto, gdyby blizny nie były tkanką silniejszą, ale też zarazem martwą?)

Wiesz, może to dziwne, ale czasem mam taki moment...że i do ciebie czuję tą dziwną czułość. Bo to wszystko jest smutne. Z perspektywy czasu jest po prostu smutne, to wszystko co się stało, to co mi robiłeś, to jak mnie niszczyłeś- i niszczyłeś siebie. Ze mną się nie udało. Tylko pewne miejsca mam puste, inne za czułe nieraz. Ale czasem zastanawiam się czy udało ci się zniszczyć samego siebie? Czy tego przede wszystkim nie pragnąłeś? Może z oddali czasem nawet bym cię przytulił. Nie tego fizycznego, namacalnego. Ale twoje serce. Bo je przecież kiedyś miałeś, gdy byłem jeszcze młodszy, gdy zakochałeś się w mamie, gdy nosiłeś moją starszą siostrę na barana. Wiesz, może cię to dziwi, ale ja mam w sobie dużo czułości, po tym wszystkim co mi zrobiłeś, jednak ją mam. Czasem sam się dziwię. Ale widziałem właśnie przez ciebie, co dzieje się z człowiekiem, gdy jej braknie. Gdy chce się przestać czuć, tak jak ty- żeby nie rozpaczać za dużo piłeś i obudziłeś w sobie bestię, która wyciągała łapy po mnie. A ja nie chcę popełniać twoich błędów. Nie ja.

Wiesz tato, dzisiaj byłem u lekarza. Tak, nadal chodzę do kardiologa. Babcia, z którą zawsze się kłóciłeś, z którą się nie znosiliście stale mnie do niego wysyła. Tak, Sisi dba o mnie. Czasem za bardzo, mam wrażenie, że po tym wszystkim jest przewrażliwiona. Po tym, jak wylądowałem przez twoje pięści i kopniaki w szpitalu, po tym jak na chwilę umarłem, jak cięto mój mostek od początku do końca, żeby zatamować krwawienie prosto z aorty, zatamować dziurę w prawym przedsionku. Nawet się zgubiłem, ile żeber złamałeś mi ty, a ile złamali lekarze, kiedy rozrywali moją klatkę piersiową, panicznie, żebym jednak przeżył.

Wiesz, babcia boi się, że skoro raz już prawie odszedłem, to mogę zrobić to w każdym momencie. Tak, ona martwi się o moje serce. I to fizyczne i to duchowe, chociaż nieraz udaje, że jest inaczej. Nie wiem dlaczego się nie lubiliście, a może...nie, tato, ja wiem. Ona była dla ciebie za silna. Mama zawsze była łagodna, nieporadna a babcia...dawała ci się we znaki. Nie pozwoliła nas całkiem od siebie odciąć, zawsze o nas dbała.
Do teraz to robi, czasem dyskretnie, swoją pozorną jadowitością. Ona tylko pozornie wyśmiewa, wiesz? Jest najbardziej kochana. To ona też ma wielką czułość, tylko nieraz się jej wstydzi. Bo właśnie jest za silna, a silni ludzie boją się, że to zniszczy ich wrażliwość. Pomimo wieku nigdy tego nie zrozumiała, że jest zupełnie inaczej, że to ta wrażliwość i czułość daje jej taką wielką siłę. Jej miłość. Ale ma swoje metody i to działa. To najważniejsze.

Ona nigdy by się nie przyznała wprost, jak się o mnie martwi, ale ja wiem swoje. Kiedyś podsłuchałem jej rozmowę z dziadkiem, nocą, kiedy siedzieli w kuchni. To było w momencie, gdy było już bardzo źle z mamą, wiesz? Pod koniec to wszystko było straszne momentami, bezsilność, jej wycie z bólu, aż zwierzęce wycie nieraz, kolejne dawki morfiny. Tylko ja jej ją podawałem. Uparłem się, że tylko mi wolno się nią tak zajmować. Ale nie o tym miałem. Kiedyś usłyszałem, jak babcia mówi do dziadka, że mną nieraz trzeba się zająć właśnie. Bo wyglądam jak cień człowieka, a ona się martwi. I że ona musi to zrobić, skoro ja opiekuję się nimi wszystkimi. Poczułem wtedy gorycz, nie wiem dlaczego. Żal. Przecież ja sobie radzę, ja nie potrzebuję pomocy. Nigdy. Jestem silny, przeżyłem ciebie. Przecież przeżyłem ciebie ale...

Tak, muszę to przyznać. Nieraz i mną się trzeba zaopiekować. Chociaż mnie przytulić. Rozbawić. Oderwać moje myśli. Wiesz, tato, każdy tego potrzebuje i to nie jest słabość. Doszedłem do tego po czasie oczywiście. Nieraz w ogóle ludzie nie wiedzą, jak są dla mnie ważni, jak mi pomagają, moim demonom, jak je leczą. Słowem, listem, tym że mogę im coś powiedzieć bzdurnego, nie myśląc o tobie nieraz. Bo czasem ja muszę uciekać. Nie mówię im, że mam zły dzień, że cały dzień prześladował mnie koszmar. Ale oni są, nie muszą wiedzieć. Tyle starcza. Może tego nie rozumiesz, też czasem nie pojmuję.

Ale znowu odszedłem od tematu. Sisi się mną opiekuje, wiesz, ja jej na to pozwalam. Jej na to pozwolę .I znowu wysłała mnie do lekarza. Jak co roku, jeden ukłon w stronę jej przewrażliwienia. Ja wiem, że ona jest przewrażliwiona, nie przez to co mówi, co robi. To są nieraz niuanse. Jak jej spojrzenie na moje cięcie przez cały mostek, gdy biegam czasem po domu bez koszulki szukając czegoś do wrzucenia na mój chudy grzbiet.
Więc poszedłem do lekarza tato i okazało się, że wtedy nie udało ci się mnie zabić, ale zadałeś rany głębsze, niż sądzono. A może to nie tak. Nie są głębsze. Po prostu niektóre rzeczy ciągną się za człowiekiem latami.

Widzisz, mówiłem o tych ludziach, że nieraz im nie mówię pewnych rzeczy.
Prawie nikomu nie mówiłem, że od jakiegoś czasu to czuję. Raz, dwa mi się zdarzyło palnąć tylko, nieznacznie. Ale czasem delikatny trzepot, czasem delikatne muśnięcie serca, tego fizycznego się zdarza. Od dłuższego naprawdę czasu. Myślałem o tym sporo. Dręczyło mnie to, wiesz?
Dlatego trochę oszukałem los i pojechałem do tych Indii o których marzyłem, zanim poszedłem do lekarza. Nierozważnie, wiem. Ale chciałem spełnić choć tyle, uszczknąć życia, bo gdybym dowiedział się przedtem, że coś mi jest..pewnie nie doznałbym tak wiele. Nie pojechałbym. Może nie pojechałbym.

Ale czasem moje serce, nocą szczególnie zatrzepocze. To nie żadne emocje, żadne zakochanie, można by było się wtedy bowiem z tego śmiać. Czasem moje serce zatrzepocze samo z siebie. Delikatnie, jak wrażliwy na mróz motyl. Ale jak już ci powiedziałem, nikomu prawie tego nie mówiłem, bo i po co? Powiedz, po co, póki się tego nie wie? Po co kogoś sobą martwić? Starczy Sisi. Ona się mną opiekuje, opiekowała mną gdy ja opiekowałem się bratem, siostrami, mamą. Ale jej kiedyś zabraknie. Kto wtedy się mną zaopiekuje? Kto mnie będzie nieraz tak kochał gdy...?

Ale nie o tym znowu miałem, widzisz, mam przez to wszystko za dużo dziwnych myśli. Staję się kruchy, rozsypuję się. Staję się smutny. W obliczu otwierania ran zawsze taki jestem. Bo to śmieszne, przecież radzę sobie sam doskonale nieraz. Tylko nieraz się tęskni, nieraz znowu się człowiek, nawet dorosły, boi. Nieraz chce się być przytulonym.

Tato, wiesz, ostatnio wracasz non stop do mojego życia. Aż przesadnie. Wtedy w marcu gdy Sisi myślała, że jesteś w mieście. Nie spotkałem cię. A teraz wracasz razem z lekarzem, z jego słowami, że trochę się zmieniło od tamtego roku. Trzepoczę. Tak, zaczynam trzepotać na tym wietrze. Wiatr zabija trzmiele, które nie wiedzą, że są za ciężkie, żeby latać. Wiatr im to nieraz uświadamia i łamie im skrzydła.

Tato, czy jestem przez ciebie trzmielem?

Moje blizny są trwałe. Nigdy nie znikną, ani te z duszy, ani te z ciała. Jeśli ktoś chce mnie kochać musi pokochać i je, to nieodzowna część mnie. Są dni gdy te niewidoczne nawołują, powodują nagłe ataki lęku, są noce, gdy nie można mnie dotknąć. Nikt nie może. Nawet jeśli mnie kocha.

Czasem zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe, wiesz? Czasem mam takie momenty, jestem przekonany, że przez to nie można mnie kochać. Dziwne, bo cudze blizny kocham właśnie, zawsze chciałbym czule objąć..ale moje własne wzbudzają obrzydzenie i wstyd. Sprawiają, że jestem pokraczny, tak bardzo pokraczny i żałosny. Jak bezdomny przemoknięty pies. Kto takiego wpuści do domu, kto takiego oswoi? Kiedyś się zdarzyło. Ale czasem boję się, że już nigdy tego nie zaznam, a może i boję się, że kogoś za bardzo pobrudzę swoimi mokrymi psimi łapami. Dlatego nie lubię się narzucać. To też trochę przez ciebie, wiesz. Tylko to ja muszę sobie z tym radzić, z tym wstydem, lękiem. Nie boję się już rozbierać, pokazywać, chodzić nago, nago ciałem i duszą. Niech widzą, niech wszyscy widzą. Ale gdy ktoś ma tego dotknąć, przycisnąć palec do mostka...dopada mnie to dawne przerażenie, wstyd, jak bardzo jestem żałosny. Irracjonalne przerażenie, że ktoś przeciągając palcem po tej prostej bliźnie odgadnie wszystko, odczuje wręcz wstyd i ból tamtych nocy gdy przychodziłeś do mnie i ból tego szpitala. Muszę komuś ufać żeby na to pozwolić, inaczej to jak kolejny gwałt. A komukolwiek chce się o zaufanie takie starać? Nie czuję nigdy, że miałbym być tego wart. Nie jestem tego wart, bezpański pies. Żałosna pokraka. Ale nie o tym znowu miałem. Zresztą, teraz już rzadko o tym komukolwiek mówię.

Okazuje się więc tato, że po latach i blizny fizyczne mogą rzutować na moje życie. Moje życie, na które już zapracowałem. Moje dobre życie, bo pomimo wszystkiego tato, pomimo ciebie, ja je mam. Dobre, szczęśliwe.
Frida Khalo mówiła, że w jej życiu zdarzyły się dwie tragedie: autobus i Diego. Mnie nie dopadł autobus, za to tragedią był człowiek. Byłeś to ty. Ale po każdej tragedii stajemy na nogi. Tak jak Frida, nieraz kulawo, ale jednak. Żyjemy. Wręcz tańczymy. Kochamy. Ty mi nie mogłeś tego zabronić, jedyna osoba która mogła, to ja sam. A ja może jestem żałosny, ale nie jestem aż tak głupi tato, jak twierdziłeś. „Ułomny bachor”.

Wiesz tato, ja nie boję się śmierci. Po tym, co mi zrobiłeś, po tym jak już ja umarłem, nieraz nawet jej sobie życzyłem. Wyłem nieraz pod wiaduktami na których przejeżdżały pociągi, dlaczego się wtedy nie udało, po jaką cholerę mnie odratowali, zaszyli serce, nastawili kości połamane. Przywoływałem tamto, dosłownie. Nie udało mi się wtedy. I poczułem, że chcę żyć, ale to już dłuższa historia.
Ale tato, ja nie boję się śmierci. Samego jej momentu, tego co nieznane. Wiesz, mam swoją wiarę, to już dużo zmienia. Czasem nawet śni mi się śmierć i to są dobre sny. Ciepłe, przyjemne. Mało pamiętam z tego, jak umierałem, jak leżałem w śpiączce. Wiem że nie bolało. Było cicho. Tyle. Nic więcej. Czasem to przychodzi w snach, wyobraź sobie, że jakiś czas bałem się przez to spać, że znowu się nie obudzę, że właśnie umrę we śnie, panicznie bałem się spać. Ale nie, nie boję się śmierci. Nie boję się, że umrę przez swoje serce.

Jak wszyscy ludzie, bałbym się odchodzenia. I też nie zrozum mnie tutaj źle tato. Nie boję się bólu, chociaż mógłbym po tym, jak widziałem, jak cierpiała mama od przerzutów, naciekania nerwów. Nie, nie boję się bólu bo dałeś mi jego wielką lekcję. Przez jakiś czas byłem od niego uzależniony, mówiłem że lubię kolczyki, a tak naprawdę lubiłem samo nakłuwanie. Ból uzależnia, teraz już się wyleczyłem z tego dziwnego nałogu....ale nie, w moim lęku przed odchodzeniem nie chodzi o żaden ból. Ten znam przez ciebie aż za dobrze i wiem, że można go przetrwać, że połamane kości to nic, można z nimi nawet biegać, ze złamaną nogą. Już raz tak zrobiłem.

Ja boję się, że moje życie zmieni się w odchodzenie. Moje dobre życie, moje życie, w którym chcę tyle smakować, chcę doznawać, zaznawać, kochać. Moje życie, o które walczyłem, walczyłem przede wszystkim z tobą w mojej głowie, moje życie, w którym wstałem z kolan, przestałem się czołgać. W którym nie wstydzę się już stawać przed kimś z nagą duszą, bo i to mi się ostatnio udało. Tak tato, ja boję się, że moje życie zmieni się w wegetację. Smutne pasmo czekania na śmierć. Nie czekania natchnionego jak w Waranasi, gdzie byłem jakiś czas temu. A czekania na to w codzienności. Zmieni się w śmierć za życia. Dlatego tak trochę oszukałem, dlatego poszedłem do lekarza po przyjeździe już. Wiem, nie powinienem, ale tato zrozum...

Powinienem się oszczędzać, powiedział mi ten miły lekarz. Przez chwilę, póki nie zrobią kompletu badań powinienem się oszczędzać. Do cholery tato, ja chcę się zużyć! Chcę się zużyć w tym życiu, zużyć w doznaniach, a potem umrzeć z uśmiechem na ustach. Nawet gdy serce zatrzepocze za mocno.

Głupoty gadam, co? Tak, wiem. Wiem, że życie jest piękne, pomimo ciebie, mojej tragedii. Wiem że mam jeszcze dla kogo żyć. Dla tej jednej, która się mną opiekuje i która ma tylko pozornie złośliwy blask w oczach, dla tych, którymi ja się opiekuję, których kocham. Którym nieraz chcę po prostu poprawić zły dzień. To nieraz wydaje się być najważniejsze, by na cudzej twarzy pojawił się uśmiech, by ona wiedziała, że w nią wierzę, by on czuł moje wsparcie. To jest najważniejsze nieraz, ci wszyscy ludzie i ja to wiem tato. Dają mi powód, żeby żyć właśnie. To egoistyczne, ale inni ludzie są powodem, nawet gdy tego nie podejrzewają. Nieraz przez ich słowo, wypowiedziane czy napisane w liście, dużo bowiem tych listów tato, ale nieraz przez ich zły dzień człowiek nie skupia się na sobie, człowiek żyje, nie rzuca się z mostu, bo wierzy w to, że może im pomóc. To cholernie pusty egoizm...ale to jest ważne. Inni ludzie są ważni.
To to, o czym ty tak bardzo zapomniałeś, gdy po raz pierwszy podniosłeś na mnie rękę, gdy rzucałeś we mnie butelkami, gdy kazałeś mi grać na tych cholernych skrzypcach tak długo, aż posikałem się w spodnie.
Ja wiem, że oni są najważniejsi i jeszcze mam dla kogo żyć. Wiem, że ja nie jestem godny żeby ktoś chciał dla mnie ale...ale ja mogę dla nich. Powinienem za to dziękować nieraz. I dziękuję za to zresztą.

Ale jednak się boję. Boję się ograniczeń. Mnie się nie ogranicza przecież, to wszystko zdaje się być klatką. To wszystko przerażające, że moje serce nagle może sprawić, że nie będzie mi się chciało żyć pomimo tego, że mam dla kogo. Że te moje doznania, mój cholerny hedonizm będą miały się zmienić w wegetację. To boli, to przeraża, to sprawia, że staję się trzmielem na wietrze. Upadam nisko, upadam poniżej kwiatów kwitnących słodkim zapachem lip. Łamię skrzydła. Może, zresztą, nigdy nie powinienem latać, może to była zawsze tylko iluzja a dzisiaj mi to boleśnie i dobitnie uświadomiono?

Tato, dlaczego uczyniłeś mnie trzmielem? Mogłem być przecież ptakiem, motylem, mogłem...

Tak tato, boję się. Ale byłeś największą tragedią dla mojego życia- i okazuje się nadal jesteś. Ale nie złamałeś mnie wtedy, choć tak bardzo chciałeś. I nie złamiesz mnie teraz. Może dobija się konie ze złamanymi nogami, ale ja na to nie pozwoliłem i nadal biegam. Kulawo, ale biegam. I może jestem trzmielem, nie powinienem latać, ten cały ból nieraz waży za dużo, zranione , wadliwe serce jest trudne do uniesienia...ale ja nie dam się złamać. Nie tobie. Już nie tobie. Bo jesteś tylko smutnym zniszczeniem, którego piętno mam na sobie do dziś, namacalnie i w duszy. Ale jesteś echem. A ja jestem tu i teraz.

I może mam wadliwe serce, to fizyczne, to duchowe, to które czuje nieraz za dużo a nieraz pustkę, może mam wadliwe serce w każdym ze znaczeń, ale będę żył po swojemu, wiesz? Będę cię cieszył, będę doznawał. Nauczyła mnie tego też Irina, o niej ci nie mówiłem, ale to ważna osoba. To, co nas łamie nie ma znaczenia. Ważne, czy mamy marzenia i za nimi podążamy. A ja je mam. I mogę być niesamowicie zmęczony, ale będę szedł przed siebie, a nie biegał w kółko, jak niektórzy ludzie. Nie będę stał też w miejscu. Nie ja.

Więc może będę trzmielem i będę nadal marzył o lataniu, wiesz, tato? Tamto nie szkodzi. Już nie szkodzi. Wyleczę swoje serce. Choć, może wyleczę to za dużo powiedziane. Może po prostu nauczę się znów żyć z tym, co otrzymałem od losu. Bo nie chcę być jednym z tych ludzi, którzy mają oczy bez wyrazu żadnego, oczy pełne obojętności, nie chcę wegetować. Na to nie mam siły. Na to właśnie, na szaleństwo życia codzienności niektórych ludzi. Nie jestem wyjątkowy ale...nie dam się złamać. Po prostu. Nawet ten pokraczny, poraniony ja, bezpański śmietnikowy pies.

Nie będę się zmartwiał. Ja wiem to że przetrwam, jak przetrwałem wtedy ciebie, twoje pięści i kopniaki. Wtedy umarłem i nadal żyję. Nie będę umierał, póki nie nastanie mój czas. Chociaż czasem znów pewnie śmierć mi się przyśni. Może dzisiaj i taki sen będzie piękny, bo nadal nieraz mam momenty, gdy myślę, że byłoby lepiej, gdyby wtedy...

Ale to tylko momenty. Nie będę jednym z tych złamanych ludzi, których byle drobnostka załamuje. Którzy nieraz nie mają powodu, ale mają wymówki. Nie będę patrzył w sufit, załamywał się, zatrzymywał, nie będę umierał każdej nocy przez taką rzecz. Umrę naprawdę kiedyś, ale za życia nie położę się w trumnie.
Nie jestem koniem którego się łamie, jestem trzmielem, przez ciebie jestem trzmielem który marzy o lataniu i upiera się, pomimo tego, jak wiele waży. Nie myśl, że ci za to podziękuję. Nie tobie. Doceniam samo cierpienie i ból, nie ciebie, że podnosiłeś rękę. Jestem naiwny, ale nie licz z mojej strony na taki absurd. Jestem tylko człowiekiem, nadal, jestem tylko człowiekiem który za dużo pamięta. Ale docenia nawet ból. Bo on mnie ukształtował, on sprawił, że upieram się, żeby latać.

Będę czekał więc na to co przyniesie mi los. Będę oddychał i będę się uśmiechał, będę walczył, nawet gdy serce za mocno zatrzepocze. Tylko martwię się o babcię, tak wiem, dla ciebie była jędzą ale..martwię się co poczuje, gdy jej powiem. Bo ona opiekuje się mną, a ja nie chcę jej nigdy zranić. Ale będzie co los przyniesie. W tym dziwnym świecie, będzie co przyniesie los. Jak zawsze będzie trzeba to przyjąć. Ja muszę przyjąć wiadomość o moim wadliwym sercu. Co innego mi pozostaje? Będę pokorny w walce.

Ale..dopiero jutro zacznę walczyć. Jutro. Dzisiaj jeszcze trochę się boję, siedząc na swoim poddaszu i myśląc, co komu powiem. Czy w ogóle coś powiem. Myśląc, co wykażą te odległe jeszcze w czasie badania. Boję się jeszcze dzisiaj, boję się, że kiedyś się złamię i zacznę odchodzić. Umrę za życia zamiast żyć. Dzisiaj jest za silny wiatr na trzmiele.

Kto się mną zaopiekuje ciemnej nocy? Kto wyciągnie do mnie rękę?

Czasem noce są samotne, dziura pod sercem się powiększa tato. Czasem się wstydzę i się boję jak małe dziecko znowu. Czasem płaczę. Ale nie wygrałeś, nawet gdy będę płakał, nawet gdy będę wymiotował jak zawsze z nerwów, wiedz, że nie wygrałeś.

Jutro moja dziura się zrośnie, moja samotność, mój smutek, mój strach. To wszystko jutro z porankiem i biegiem przed siebie ustanie. Może z czasem zarośnie się i ta dziura fizyczna, może z czasem okaże się, że to nic takiego. Może nie będą znowu przecinać mi mostka, wycinać kawałków serca, zaszywać z powrotem i kruszyć żeber. Może nie. Może nie zostanę przymusowo zahamowany w swoim pędzie. Może nie.

Ja żyję i to się liczy. Czasem mogę się bać tato, tak jak podczas tamtych nocy, tak jak wtedy, gdy krzyczałeś. Ale ja żyję dalej i będę żył. Nie dam sobie samemu odejść. Nie dam sobie wmówić, że jestem za ciężki, żeby latać. Już nie.

Tylko dzisiaj to wszystko wraca. A ja jeszcze trochę się boję.



Wszędzie dookoła mnie znajome twarze
Zużyte miejsca, przemęczone twarze
Wcześnie rano startują w swoich wyścigach
Zmierzają donikąd, zmierzają donikąd.

Ich łzy wypełniają okulary
Bez wyrazu, bez wyrazu.
Chowam głowę, pragnę utopić swoje smutki
Nie ma jutra, nie ma jutra

Myślę, że to troszkę zabawne, myślę, że to troszkę smutne
Że sny w których umieram, są najlepszymi, jakie kiedykolwiek miałem.
Trudno jest mi tobie powiedzieć, trudno jest mi to znieść
Gdy ludzie kręcą się w kółko

To bardzo, bardzo szalony świat.

wtorek, 24 czerwca 2014

Królik idzie do szkoły!

-Ale jak to idziesz na studia, Królik?!- zapytała moja siostra, Ida, z niedowierzaniem. No tak, zapomniałem akurat jej powiedzieć, że faktycznie, wracam do szkoły.
-Nie no, to nie są całkowicie studia w sumie. Można to nazwać pomaturalną szkołą, ale i tak będę musiał na koniec napisać coś na kształt licencjatu na koniec. Dwa lata się pobujam zaocznie, a co mi szkodzi.
-Że też ci się chce...-zamarudziła jeszcze Ida, patrząc na mnie znad swoich notatek. Nie dziwię się jej marudzeniu na naukę. Jakby nie było, Politechnika ma bardzo wyczerpującą sesję, a Ida była na jej finiszu. Każdemu chyba w takim momencie nauki odechciewa się kucia notatek z wykładów, robienia kolejnych inżynierskich projektów, walczenia z wykładowcami.
Ale ja już od studiów odpocząłem. I za takim rodzajem nauki też...zatęskniłem.

A może nawet nie musiałem od nich odpoczywać. Bo ja zawsze lubiłem się uczyć, czy to w szkołach, czy we własnym zakresie, zgłębiać nawet tak dziwaczne dla mnie zdawałoby się dziedziny jak radiobiologia czy socjobiologia, fizyka kwantowa czy wiedza o malarstwie XIX wiecznym. Zawsze lubiłem się uczyć, z pełnym zaparciem, otwartą głową, poznawać, analizować. Zawsze lubiłem doznawać, to zupełnie inny rodzaj nauki, nauka od ludzi na drogach życia...ale lubiłem też i wiedzę czysto akademicką. Bo i ta uzupełnia człowieka, pozwala inaczej spojrzeć na doznania, odpowiednio wykorzystana jest niesamowitym narzędziem, którym posługujemy się nieraz, by wspomóc się na drodze życia.

Dlatego też, swojego czasu, miałem pewnie problem z wyborem studiów. Miałem iść na medycynę, ale stwierdziłem, że to nie dla mnie, że to za duża odpowiedzialność i nie cholery nie uciągnę tego kierunku w połączeniu z Akademią Muzyczną. Myślałem o fizyce medycznej, o chemii, o polonistyce, o biologii...Ale z tego wszystkiego wybrałem jedno. Takie, które skupia pewne pasje, pewne zainteresowania w jedno i poszerza horyzonty- a także, może jakimś cudem, daje pracę. Dlatego poszedłem na ochronę środowiska, mogło by się zdawać z przypadku- ale jednak z pasji. Bo kocham przyrodę i zawsze chciałem ją zgłębiać, mechanizmy jakimi ona się kieruje, zawsze chciałem też wiedzieć jak ją chronić przed wirusem ludzkości. Tak, lubiłem swoje studia, oba kierunki, dowiedziałem się dużo.
Ale to mało. Mało, mało, mało.

Ciągle mi było mało wiedzy, dlatego przez wszystkie te lata pewnie ukończyłem pełno jakichś dziwnych szkoleń, zdobyłem mnóstwo certyfikatów, które w sumie nie są mi do niczego potrzebne. Ale potrzebne być nie musiały, bo ja zawsze chciałem po prostu wiedzieć. Ponoć od dziecka zadawałem dużo pytań, zanim zaczęły się wszystkie moje domowe problemy byłem niezmiernie dociekliwy, pytałem, pytałem stale co jak funkcjonuje, chciałem po prostu zrozumieć.

Zawsze chciałem rozumieć. Dlatego tak dużo czytałem różnych publikacji, dlatego do dzisiaj wertuję artykuły na „Sience”. Ale z czasem odkryłem, że to tylko jedna z płaszczyzn rozumienia, sama nauka. Nauka musi być też łączna z praktyką.

Człowiek uczy się bowiem nie tylko umysłem- ale i duchem. Zacząłem to dostrzegać już będąc na studiach akademickich, kując zabazgrane strony notatek i robiąc projekty inżynierskie.

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że „certyfikat” posiadam też jako nauczyciel jogi. Że jest to coś, co jest moją pasją. Samo ćwiczenie jogi, medytacja, masaż technikami tajskiej czy ajurwedyjskiej nie mają dla mnie już wielu tajemnic. Nie mają wielu..ale to mało.
Poza tym uczą nie tylko umysł, ale skupiają się w dużej mierze na duchu. Nie rozdzielają jednego od drugiego, poszukują korzenia całości i tak pokazują nam różne drogi.

Od dłuższego czasu biegałem ze swoją Kaśką na różne kursy i warsztaty. Reiki, lomi lomi, medycyna chińska, ziołolecznictwo chińskie, tai chi...
Niezmiernie zaczęły mnie interesować, od wielu już lat wszystkie metody „alternatywnej medycyny” można rzec. Takiej właśnie, która pokazuje nie tylko ciało, ale i ducha, łączy wszystko w jeden strumień, wpadający do jednego oceanu. Już w czasie, gdy moja mama chorowała na raka starałem się poznać wiele odgałęzień, wiele możliwości jakie z tego płyną, żeby móc jej ulżyć. Szukałem dodatkowych sposobów, jak mogę jej pomóc, w sprawach i ciała i psychiki. Czasem się udawało. Czasem ten strumień działał, choćby przychodzący w technice masażu tajskiej jogi, którą przekazuje się przede wszystkim całą miłość i ciepło wszechświata.

Dlatego Królik idzie do szkoły tradycyjnej medycyny chińskiej i ajurwedy ( czyli medycyny opartej na przekazach wedyjskich). Królik wraca do szkoły, choć może, nadal mało konwencjonalnej.

Chcę się jak najwięcej o tym dowiedzieć. Dla siebie samego a może też po to, żeby nieraz pomóc ludziom? Chcę się uczyć. Chcę tą wiedzę przekazywać i wykorzystywać w życiu a cóż..pójść do szkoły nie zaszkodzi, może dowiem się więcej, niż to, co zdobyłem już na własną rękę, przez liczne warsztaty, rozmowy z ludźmi się tym zajmującymi, przez czytanie opasłych tomisk, czasem z trudnymi zwrotami.

Wiem, że dla wielu ludzi brzmi to „magicznie”, „znachorsko”, „niepoważnie”. Każdy z nas zna jakąś historię o bzdurnych zabiegach znachorów właśnie, szarlatanów, którzy uszkodzili ciało, ducha i oszukali jeszcze na grube pieniądze. Wszyscy znamy skutki nieodpowiedniego brania ziół, nieodpowiedzialnej akupunktury, uszkadzania kręgosłupów przez nieodpowiedzialnych i niedouczonych kręgarzy. Wszyscy znamy smutne historie ludzkiej nieodpowiedzialności właśnie, bo ona chyba gra tu główną rolę i tego słowa świadomie się czepiam na wstępie.
Często nie chcemy po prostu wierzyć w takie „czary-mary”, bo przecież jest „jedna, wielka nauka medycyny”.
Niektórzy z nas zawsze wolą łykać kolejną tabletkę przeciwbólową albo leki psychotropowe. I to jest kwestia po prostu wolnego wyboru. W co chcemy wierzyć, a w co nie. Co według nas nam pomaga, a co nie. Czasem po prostu też w naszej głowie, jako słynne placebo. I nieraz to też jest dobre.

Nie neguję bynajmniej medycyny tradycyjnej. Jak najbardziej, jest ona wspaniała, jak najbardziej, cokolwiek nam nie dolega, należy się w pierwszej kolejności zgłosić do wykwalifikowanego lekarza, najlepiej specjalisty w wielu dziedzinach. Absolutnie tego nie podważam, sam miałem być lekarzem właśnie, lekarzy w rodzinie posiadam, sam idę do jednego w piątek ze swoimi minimalnymi dolegliwościami, być może żeby po prostu uspokoić sumienie. Zawsze to powinno być na pierwszym miejscu.
Ale jeśli już wiemy pewne rzeczy, poddajemy się tradycyjnej terapii- dlaczego by nie spróbować czasem alternatywnych ścieżek? Takich, które wcale nie stoją w konflikcie z tym, co mówią lekarze z dyplomem uczelni medycznych. Dlaczego czasem nie spróbować przy chemioterapii ziół, które nie wchodzą w interakcje z lekami, a łagodzą objawy wymiotne po podaniu tej trującej kroplówki z cis-platyną? Dlaczego nie mając problemu z kręgosłupem, który zabrania masażu ( bo i takie istnieją) nie poddać się łagodzącemu działaniu lomi lomi czy masażu tajskiej jogi, który odpręży, odciąży ponapinane do granic możliwości mięśnie? Dlaczego o poranku nie pomedytować w pozycji lotosu albo przy płynących ruchach tai chi? Jedno nie jest opozycją dla drugiego tylko wszystko trzeba robić racjonalnie. Odpowiedzialnie znowuż.

Co więcej, może nawet nie tyle jedno nie stoi drugiemu na przeszkodzie, nie jest antagonizmem. A jedno z drugim wręcz się przenika.

Ucząc się medycyny chińskiej, trzeba znać wszystkie tajniki anatomii i fizjologii, niczym lekarz. Tak, w szkołach medycyny chińskiej też pisze się z tego kolokwia, co więcej, idąc do tej szkoły tą wiedzą trzeba się już wykazać na egzaminie wstępnym. Botanika, ziołolecznictwo, tak przez wielu wyśmiewane uczona jest na pierwszym roku farmacji, gdyż większość leków pierwotnie od roślin pochodzi. Choćby syntetyczna digitalina, podawana przy nadciśnieniu, pierwotnie otrzymywana była z rośliny o nazwie naparstnica purpurowa ( łac. Digitalis purpurae, mówi już coś?). Takich przykładów jest mnóstwo. Dlatego, tym bardziej nie mogę zrozumieć ludzi budujących między tymi dziedzinami nauki, konwencjonalnymi a tzw. alternatywnymi murów. Nie rozumiem psychiatrów nie uznających arteterapii i nie pokazujących jej swoim pacjentom, nie proponującym tej ścieżki, nie rozumiem onkologów zabraniających konsultacji z tzw. zielarzem, nie rozumiem zielarzy mówiących że należy odstawić konwencjonalne leki, co może być przecież groźne dla zdrowia.

Przez wiele lat medycyna konwencjonalna zresztą i alternatywna szły w parze, były spójne. Dopiero w XX wieku zaczęliśmy je rozdzielać. Często to te obecnie niekonwencjonalne metody dawały o wiele lepsze efekty. Czemu raczej nie można się dziwić. Bo też oparte są o wiedzy na ciele człowieka, anatomii, fizjologii, oparte są na innym spojrzeniu też trochę na świat, na miejsce istoty ludzkiej w świecie- dlatego zdają się nam czasem egzotyczne. Jak chocby metody medycyny chińskiej mówiące o wykorzystywaniu przepływów energii. Energia jest niepodważalnie fizjologiczna, energia łączy nas ze światem, więc co w tym egzotycznego, dziwnego, „magicznego”? Jeśli spojrzymy na to w ten naukowy nawet sposób to normalne metody- ale musimy mieć pewną świadomość i wiedzę. Nie ma nic niekonwencjonalnego w niekonwencjonalnym, paradoksalnie.

Poza tym te metody, całe to leczenie niekonwencjonalne, czy to ziołolecznictwo, czy nauka o przepływach płynąca z medycyny chińskiej, czy arteterapia stosowana nawet w psychoonkologii i uczona na uniwersytetach, czy dietetyka ajurwedyjska tak samo będąca nieraz podyplomówką po zwykłej dietetyce, wszystkie te metody wymagają nierzadko cierpliwości i dyscypliny.
To nie tabletki, po których łyknięciu przez parę godzin czujemy się znowu dobrze. To nie są często metody doraźne, wymagają regularności, często mobilizacji samego siebie- jak oczyszczające działanie medytacji, uspokajanie ciśnienia i regulowanie oddechu. To nieraz rzeczy, których musimy się nauczyć. Nieraz musimy uczyć się siebie i grzebać w swojej duszy jak w dramie leczącej traumy, musimy nauczyć się miesiącami technik relaksacji, poznać, co w nas tkwi. To dla człowieka XXI wieku nie jest łatwe. Dlatego często odrzucamy to, w naszym szybkim, fast foodowym świecie, nazywając niepoważnym szamanizmem. A ja jestem szamanem i jestem z tego dumny,o, powiem tak!
W naszym świecie spieszymy się, odwracamy od natury, odwracamy od dawnych filozofii, stawiamy na szybki efekt skalpela i pigułki. Ale nie ma żadnej pigułki leczącej wszystkie dolegliwości, prozac nawet nie uczyni nas szczęśliwymi, to bywają ułudy. W naszym świecie za bardzo oczekujemy szybkiego efektu bez wysiłku i dlatego może wiele metod, sięgających dawnych mądrości jest na wstępie odrzucanych. Bo są za trudne, bo wymagają pieczołowitości i pracy nas samych. Nie wszystkie, ale jednak. Metody te wymagają też nieraz myślenia samodzielnego, poszukiwania, zgłębiania. A my lubimy mieć wszystko na tacy. Owszem, ma się w tym przewodnika ale jednak żeby wiele rzeczy działało naprawdę, musimy się nad tym zastanowić. Ale to dotyczy tylko kilki dziedzin. Wbijanie igieł już przy akupunkturze zależy od tego, kto je wbija. I cóż, ja mam zamiar takim kimś być.
Dokładnie jeszcze nie wiem, czy chciałbym skupić się na ajurwedzie, akupunkturze właśnie, masażu tajskim, lomi lomi, reiki...czas pokaże. Po to też idę do tej szkoły. Nauczyć się. Poznać. Wiedzieć więcej.

W ogóle, tak nieraz myślę sobie, jakie to by było ładne, jakie proste, gdyby po prostu pewne rzeczy robiono w porozumieniu, gdyby nie stawiani murów i można było powiedzieć ludziom, że mają nieraz więcej możliwości. Bo właśnie o pojedynczego człowieka tu chodzi. Jednemu na ból psychiczny pomogą tylko leki, inni potrzebują terapii na oddziale, inni potrzebują nieraz poszukiwania w sobie i metod odgrzebywania spirytualistycznego. Rożnie bywa, my jesteśmy różni, kroczymy po różnych ścieżkach. I nie mogę zrozumieć negacji jakiejkolwiek, póki wszystko robione jest z rozsądkiem, nie póki traci się głowę na rzecz jednej z metod. Skrajnej diety która zabija, nadużywania ziół czy łykania za dużej ilości uspokajaczy przepisanych przez pana doktora.
Może gdyby nie istniały pewne mury, mielibyśmy większą szansę na szczęście w pewnego rodzaju zdrowiu? Ale tu trzeba właśnie odpowiedzialności. Nawet, żeby się porozumieć. Rozsądku.

Ludzie nie są rozsądni, nie podchodzą do konwencji ani do alternatywy z rozsądkiem, zrozumieniem..dlatego powinni być ludzie, którzy nad tym czuwają. Lekarze, tacy z prawdziwego zdarzenia i być może „szamani”, wcale nie w tym złym znaczeniu szamani, którzy troszkę nieraz pokazują inne możliwości. Być może i ja dołączę do takich szamanów, już po części nim jestem ucząc jogi, nie tylko jako ćwiczenia fizycznego, ale ukazując ją jako jedną z możliwych ścieżek duchowych. W każdym razie wszystko przede mną.

Dlatego się uczę, dlatego chcę się dowiedzieć jak najwięcej. Bo wierzę w inne możliwości, inne opcje. Nie mam zamiaru nikomu wchodzić w kompetencje, lekarzom, ludziom lepiej znającym się na pewnych dziedzinach alternatywnych..ale póki co chce się uczyć. A kto wie, może na tej drodze odkryję swoje powołanie, które łączy się z innymi.
Może to jest moja ścieżka tak naprawdę, ta, która prowadzi do realizacji i mnie, mojego „planu 10 letniego”. Bo muzyka którą kocham i wykonuję też może uzdrawiać, bo natura jest przewodnikiem duchowym, bo joga, tai chi, lomi lomi, reiki, akupunktura...to wszystko łączy się w jedną ścieżkę. Może dla niektórych absurdalną i śmieszną. Ale chyba taką, którą ja powinienem iść.

Zatem od września idę do szkoły. Dziwnej dla wielu pewnie, takiej, w której „odbywają się niecne praktyki”. Być może załapię się na któryś ze staży, praktyk które odbywają się kolejno w Indiach, Chinach, Nepalu i Izraelu. Być może poszerzę swoje horyzonty.
Bo widzicie, może najważniejsze w tym wszystkim, to też wierzyć. Jak to?
Ano tak to, po prostu.
Wiele metod zakłada wiarę w siłę samego człowieka, w przenikanie się niemożliwego z możliwym. W wykorzystanie dawnej wiedzy o ciele ludzkim i duchu, wiedzy, która w naszym szybkim świecie się troszkę zagubiła.
A mi wiary w ducha ludzkiego nie brakuje, w niemożliwe nie wierzę. Zresztą, wiarę swoją opieram na nauce nieraz, fizyce kwantowej, wiarę w duchowość...ale o tym może kiedy indziej.
Wierzę w wielką energię, w miłość, którą można wykorzystać dla siebie, dla tych, których kochamy, dla tych, którym możemy przynieść nieraz ulgę. Wierzę, że niemożliwe jest tylko w naszej głowie. Wierzę w spójny strumień, zjednoczenie ze światem każdej istoty, jeśli sobie na to pozwoli. A metod na to jest mnóstwo. Ale..troszkę odszedłem od tematu.
Jestem może dziwaczny, jestem niepokojący w swojej wierze i planach? Co z tego.

Jak to śmiała się pewna moja znajoma, zagorzała ateistka, zwolenniczka metod tylko konwencjonalnych, gdy zrobię człowiekowi masaż to nagle wszystko przestaje mieć znaczenie, jak człowiek odprężony i mu dobrze, to nie ma sensu wykłócać się o to, czym metody niekonwencjonalne są lepsze, gorsze, czy po postu jak wszystko- są dla ludzi, jeśli stosuje się je z rozwagą. Bo tyle starczy. Trochę wiary nieraz, otwartości, albo ciepłych rąk, które „leczą”.


A resztę czas pokaże.



A to tak na koniec. Lubię nazwę tego zespołu, to, co śpiewają, ich teksty, teledyski. Medycyna dla ludzi...
Bo wiecie co? Nieraz, znowuż nieraz powiem rozważnie, najlepszą medycyną w ogóle bywa uśmiech i pozytywne wibracje. Nieraz najlepsze lekarstwa są najprostsze, na niektóre dolegliwości w sercu, a nie serca. 
Podstawowa nauka życia, której nie zdobędzie się w żadnej szkole. Wiedza, której nie zdobywamy umysłem. 

niedziela, 22 czerwca 2014

Opowieści z Indii. "Kto nie ma odwagi do marzeń, nie będzie miał siły do walki" czyli historia o Irinie

-Are you junky?- słyszysz pytanie zadane kobiecym głosem. Nie jest to głos Hinduski, akcent jest typowo środkowoeuropejski.

Byłem już w Tamilnadu. Ostatnie miejsce w Indiach, które chciałem odwiedzić. Słynne hinduistyczne świątynie i miejsca czci, święte słonie przechadzające się ulicami miast. Słyszałem dużo opowieści pochodzących z tego regionu, wiele zachwytów dotyczących tego miejsca- i nie były one ani o jotę przesadzone. Zresztą, o Tamilnadu i Kerali, miejscach gdzie nie mówi się hindi a kobiety pachną jaśminem, napisać jeszcze będę musiał.

Dojechałem do Tamilnadu w nocy. Znalazłem kierowcę słynnego ambassadora, jadącego w tym kierunku. Za parę rupi wziął mnie jako pasażera. Dotarłem do jakiejś wsi, położonej niedaleko oceanu. Oczywiście, nie byłbym sobą, gdybym nie podążył od razu w tym kierunku. Robiło się już późno, wykapałem się, położyłem na piasku...i nie wiedząc kiedy i jak, zasnąłem. Musiałem być bardzo zmęczony, po dwóch dobach praktycznie bez snu, zatrzymywania się w przypadkowych miejscach, rozmów z tubylcami.

Obudziłem się gdy świtało, o dziwo, całkiem wyspany i rześki. Noce są ciepłe w Tamilnadu, ciepłe i wilgotne jak usta pozornie tylko niewinnych kobiet. Dają odprężenie, dają ukojenie.
Obudziłem się i przeciągnąłem, aż chrupnęło mi w stawach. Poczułem jak burczy mi w brzuchu i pomyślałem, że musiałbym zdobyć coś do jedzenia. Zapewne w najbliższej wiosce jacyś ludzie chętnie podzielą się z kolejnym podróżnikiem owocami i ryżem za horrendalne w ich mniemaniu ceny. Nie przejmowałem się tym więc.
Ale najpierw joga. Trzeba było rozbudzić ciało, rozbudzić serce, powitać słońce. Przez godzinę „katowałem” swoje ciało, na tej cudnej plaży, by wreszcie zasiąść w pozycji lotosu i uspokoić oddech. By oddalić się w swoje wnętrze.

I z medytacji wyrwał mnie ten kobiecy, mocny głos.

Otworzyłem oczy i podniosłem głowę ku górze. Zamajaczyła przede mną niewyraźna sylwetka. Pech chciał, ze właśnie intensywnie świeciło wstające leniwie z oceanu morze. Poraziło mnie światło, co przy mojej wadzie niezwężających się źrenic jest wyjątkowo nieprzyjemne. Osłoniłem więc oczy dłonią i wtedy ją zobaczyłem.
Wyjątkowo wysoka kobieta, ponad 185 cm wzrostu, szczupła ale umięśniona, ze sprężystym ciałem. Oho, ćwiczy też jogę. To widać po ciele, gdy ktoś wiele lat praktykuje tą sztukę, poza tym, do cholery...jesteśmy w Indiach! Tutaj joga to codzienność. To stały element życia.
-Nie, nie jestem- odpowiedziałem zaskoczony. -Czemu miałbym być?- zapytałem.
-Dużo tu ćpunów udających natchnionych. Wiesz, echa boomu hippisowskiego na Tamilnadu w latach 70- tych.
Milczałem, przepatrując się jej. Wysoka i mocno zbudowana, biła z niej dziwna energia. Energia, która nadawała jej twarzy pięknego rysu. Nie można było określić jednoznacznie jej wieku. Jakby czas był w jej ciele falą. Momentami jej twarz miała 40 lat, momentami 17. Blondynka, z ładnym uśmiechem, ale z pewną rezerwą. O co jej mogło chodzić?
-Mogę się przysiąść?- nie czekając na potwierdzenie albo na delikatne podziękowanie za towarzystwo usiadła naprzeciwko mnie. Jak typowa Azjatka. Odruchowo przysiadła na stopach, jak Japończycy czy Tajowie. Oho, pomyślałem- musi od jakiegoś czasu siedzieć w Azji. Żaden Europejczyk nie przysiada odruchowo w ten sposób, a na pewno nie wytrzymuje długo w tej pozycji, jeśli ze smakiem Azji i jej doznaniem nie ma do czynienia na okrągło albo przez dłuższy okres w życiu. - Irina- przedstawiła się wyciągając rękę.
-Moje imię może sprawić problem- zaśmiałem się- Kordian.
-O, jesteś z Polski!- wykrzyknęła z uśmiechem.
-No tak, przyjechałem na urlop można powiedzieć. Znasz Słowackiego?
-A znam. Dużo literatury znam. Ja jestem z pochodzenia Rosjanką. Ale tu mieszkam.- powiedziała przyjrzała mi się badawczo.- Ale nie przyjechałeś to do żadnego hotelu jak typowy turysta, co?
-Owszem, nie, skąd wiesz? -przeszedłem na rosyjski. Wybałuszyła oczy, ale nic nie powiedziała, od razu podłapując tylko to, że znam język i zaczynając samej mówić po rosyjsku.
-Widziałam jak śpisz na plaży. I widziałam jak uprawiasz jogę.
-Obserwowałaś mnie? -zaśmiałem się z przekąsem.
-Tak. I dlatego postanowiłam zagadać. Jesteś hinduistą, buddystą? Wyznawcą dźinizmu?
-Żadne z powyższych, chociaż bardzo szanuję i kocham oba wierzenia.
-Muzułmanin?
-Też nie.
-Ateista?
-Nie- roześmiałem się znowu.
-To kto?
-A czy to ma znaczenie? To trochę trudno wyjaśnić.
-To wyjaśnij!- zażądała, patrząc mi w oczy i robiąc buzię w podkówkę jak mała dziewczynka. Czy mogłem odmówić tym wspaniałym, roziskrzonym oczom?
Zacząłem mówić. W co wierzę, czym jest dla mnie medytacja, joga...słuchała zafascynowana. Naprawdę, ona SŁUCHAŁA. Patrząc człowiekowi w oczy, nieruchomiejąc jak kot wpatrujący się w ptaki na drzewach, strzygąc uszami, przeżywając to, co się mówi, każde słowo. Zadając pytania, jeśli coś jest niejasne, jak małe dziecko.
Człowiek nie chce aż mówić, ale to się z niego wylewa- to fascynująca właściwość Iriny, której nikt się nie może oprzeć, jak się potem przekonałem.

Mówiłem tak i mówiłem, aż zaburczało mi w brzuchu. To wyrwało Irinę z tego bezruchu słuchacza.
-Jesteś głodny?
-W Indiach nie można powiedzieć, że się nie jest, prawda?
-Prawda. Chodź na śniadanie.

Co miałem do stracenia? Obok był człowiek z niesamowitą energią, człowiek w którym, jak miałem wrażenie kryła się jakaś tajemnica, człowiek sympatyczny. Wstałem i poszedłem za nią, zaciekawiony, gdzie mnie to zaprowadzi.

Po drodze dowiedziałem się, że Irina prowadzi ośrodek jogi i odnowy duchowej. Nie wiem, czy dokładnie tak można nazwać to miejsce, bo nie oddaje jego atmosfery. Najlepiej czym jest to miejsce, widać na tych zdjęciach chyba:



To przyjaciele Iriny, którzy z nią współpracują, niektórzy są gośćmi. Do tego miejsca zjeżdża wiele osób chcących w Tamilnadu dotknąć trochę ducha, namacalnego ducha, który tkwi w jego świątyniach i ludziach. Piękne miejsce, gdzie z każdym można się porozumieć. Gdzie wspólnie je się rękami, gra na europejskich i indyjskich instrumentach razem, gdzie śpiewa się, modli, gdzie kocha się życie. Piękne miejsce pięknych ludzi.
Może dlatego, że osoba która je stworzyła jest taka właśnie. Cudowna. Irina.

Długo mógłbym opisywać każdego z ludzi, każdą historię. Każda jest warta poznania.
Nic dziwnego chyba, że tam zostałem, póki nie musiałem ruszać na samolot? Wsiąkłem na dobre. W ten inny rodzaj Indii, w ten rodzaj Indii nieindyskich, a poszukujących. Owszem, w ośrodku pracowali i spali, modlili się nie tylko Europejczycy ale i Hindusi. Ale pewne poszukiwanie w tym kraju, w tym miejscu tego, co takie emferyczne w domu zwanym Europą dominowało.

Może sama Irina to sprawiała.
Wieczorem dowiedziałem się, że ma 34 lata -chociaż, naprawdę nie wygląda -i pochodzi z samej Moskwy. Jej historia nie była wesoła.

Opowiadaliśmy sobie swoje życie. Nie wiem, jak to się stało. Jak obcej osobie potrafiłem pierwszego wieczora powiedzieć to, czego nie mogłem powiedzieć najbliższym mi nieraz ludziom, tym, których znam latami?
Tak po prostu, tak, ojciec mnie prawie zabił, tak, miałem pewne problemy, tak, wychodzę z tego. Jak ona mogła mi tak po prostu powiedzieć rzeczy tak intymne, od razu? Jaki cuda działy się tej nocy? Czy sprawił to ocean, czy język o wspólnych korzeniach, czy wypatrujące czegoś więcej nawzajem w sobie oczy?

Irina gdy miała 16 lat uciekła z domu. Miała dość bicia przez wiecznie zapijaczonego ojca, typowego robotnika rosyjskiego, mającego twarde serce i dłonie. Do dzisiaj nosi blizny. Jak ja, pomyślałem wtedy.
Błąkała się długo. Spadła na dno, zaczynała ćpać. W Moskwie wbrew pozorom, w tamtych czasach nie było trudno o narkotyki. Tylko trzeba było wiedzieć gdzie szukać i czym zapłacić, powiedziała, patrząc na mnie wymownie. Kto powinien, ten zrozumie.
Ale znaleźli się ludzie, którzy nie pozwolili z dna spaść jeszcze niżej, do samego piekła. Trafiła na odwyk, zmuszono ją do nauki w szkole. Zwykłej zawodówce. Wtedy odkryła, że lubi się uczyć. Zaczęła czytać, uczyć się języków do których jak się okazało ma ogromny talent, kupowała dużo książek. Literatury klasycznej i książek podróżniczych. Zaczynała marzyć.
Zakochała się. W wieku 21 lat wyszła za mąż. Na początku było jak w niebie. Był czuły, kochający. Ona coraz bardziej się przed nim otwierała, opowiedziała mu, jak zarabiała na ulicy. Nie przeszkadzało mu to, nie wtedy. Delikatny poeta o ładnym sercu, jak to powiedziała. Ale mieli problemy finansowe. On zaczął się upijać. Wykrzykiwać, że może powinna znowu zarabiać ciałem. Dręczył jej duszę. Aż pewnego dnia zaczął dręczyć jej ciało. Zaczął ją bić, całkiem jak ojciec. Gdy pewnej nocy przyszedł do niej pijany i zgwałcił ją aerozolem, bo nie „stawał na wysokości zadania” po pijaku, Irina postanowiła odejść.
Znowu uciekła. Znowu błąkała się, tym razem po ośrodkach dla bitych kobiet, które w Moskwie nie działały jak powinny. Ale tym razem Irina nie zapomniała o tym, że może marzyć, jak sama powiedziała, gdy siedzieliśmy nocą na plaży. Pracowała. Zaczęła się pilniej uczyć języków, których zna obecnie płynnie siedem, w tym -hindi i tamilski. Zaczęła się fascynować jogą, Indiami. Hinduizmem. Buddyzmem. Przestała jeść mięso. Zaczęła wierzyć, że cierpienie może nas zmienić na lepsze. Żyła w ascezie jakiś czas, zgoliła włosy na znak duchowej przemiany. Zaczęła zbierać pieniądze.
Wzięła rozwód. On śmiał się z niej na sali sądowej, mówił, że jest dziwką. Pytał kto ogolił jej głowę za karę, jak to kurwą się goli. Nie płakała.
Zaczęła żyć jako silna, samodzielna kobieta, na którą już nigdy żaden mężczyzna nie podniesie ręki. Której nikt już nie złamie.
W wieku 25 lat po raz pierwszy pojechała do Indii, na miesiąc. Po dwóch latach rzuciła wszystko w Moskwie i przeprowadziła się na południe tego kraju. Na początku nie było łatwo. Inna kultura, całkiem inaczej dotycząca człowieka, gdy miesza tu, a nie tylko odwiedza. Zarabiała w jakimś przedsiębiorstwie turystycznym, oprowadzając angielskich i rosyjskich turystów w Kerali, pokazując im słonie i wkurwiając się nieraz na ich powierzchowność.
Cały czas po cichu doskonaliła swojego ducha.
Po dwóch latach pracy założyła ten ośrodek. Jej miejsce na Ziemi. Jej raj, jej dom, którego szukała kiedyś, błąkając się, zaćpana w Moskwie. Jej domu nie można było odnaleźć. Niektórzy ludzie muszą sami stworzyć sobie własne miejsca pod niebem. Takim, jakie najbardziej kochają.

Irina nieraz pomaga ludziom. Dlatego zapytała mnie na wstępie, czy jestem ćpunem. Jednej osobie uratowała tak duszę, ślicznej, roześmianej Annice, z którą wyglądają jak siostry i która teraz z nią współpracuje:



Miłość jest lekarstwem? Owszem, na pewno. Ale czasem to nie jest ta zwykła miłość, której na co dzień szukamy. Może lekarstwem na wszystko jest miłość do świata. Miłość samego siebie, każdej istoty. Miłość bogów i energii. Jedna wielka miłość, jeden wielki ocean miłości...wtedy go poczułem. Ale resztę zachowam dla siebie. Pewnie historie są tylko dla nas, zakopane w tajemnicy naszego szczęścia.

Tamtej nocy powiedziałem Irinie, ze jest cudownym, silnym człowiekiem i że ją podziwiam. Zapytałem, czy mogę komuś o niej opowiedzieć. Czy mogę o niej napisać. Czy mogę przekazać komuś, jaka jest wspaniała. Bo to jej historie. Część jej zostanie w moim tylko sercu i z nikim się nie podzielę, część naszej historii będzie tylko dla mnie...ale to...czy mógłbym?
Spojrzała na mnie całkiem poważnie. Z lekko wilgotnymi oczami. Sama nie wiedziała, czemu mi to opowiedziała, rzekła, ale jeśli chcę..jeśli chcę to mogę. Bo chociaż w tym życiu nie było dużo ładnego, to teraz jest pięknie.
-Może warto, żeby ludzie wiedzieli, że zawsze mają szansę?-zapytała wtedy- że nigdy nie jest za późno? Że zawsze trzeba marzyć?
Milczałem.
-Ty weźmiesz moją historię, Rabbit, ale ja wezmę twoją.
-Jak to?
-Po prostu. Ja wezmę historię tego chłopaka, który tak poniżany, tak krzywdzony, mężczyzny który wie co to strata, a mimo to ma w sobie radość i nie daje się zamknąć w klatce. Nie rezygnuje. Jesteśmy podobni, wiesz?
-Wcale nie- zaprzeczyłem szybko. - Ja to tylko ja, nic godnego podziwu, ty jesteś przecież...
Przycisnęła mi palec do ust. Przeszedł mnie dreszcz. Jej dotyk był jak porażenie prądu, jej ciało zdawało się iskrzyć, naelektryzowane gorącym i wilgotnym powietrzem. Powietrzem jak kobiece usta.
-Deal?- zapytała uśmiechając się, patrząc mi głęboko w oczy.
-Deal- zgodziłem się pokornie, wiedząc, że nic już nie powinienem mówić. Teraz każde słowo byłoby profanacją. Powiedziane było już wszystko, co powiedziane być miało. Teraz tylko dwa ludzie serca, dusze złączone pod tymi gwiazdami. Pewnych rzeczy powiedzieć zresztą nie można. Za mało słów.

Każdy zabrał cudzą historię, którą może opowiadać. Którą może pokazywać, że życie zawsze trwa.

Bo wtedy to też zrozumiałem. Może tego też nauczyłem się w Indiach, odkryłem. Bo chociaż nie jestem nikim wyjątkowym, ot, żyję, mogę się kimś wyjątkowym dla kogoś stać. Przez pewne pokrewieństwo w dawnym cierpieniu, przez upartość. Zrozumiałem, że mimo wszystko jestem silnym człowiekiem, choć tego do siebie nie dopuszczam. Ale w oczach Iriny miałem taką samą siłę, jaką ona miała w moich tej nocy. Byłem dla niej wyjątkowy ze swoją historią.

Ale moja historia jest to nieważna. Widzicie, Irina jako cudowny człowiek pokazuje, że jak bardzo nas się nie złamie, można wszystko poskładać. Każda blizna może nas trochę zabija, ale i wzmacnia. Nigdy nie zapomni się pewnych rzeczy, ja do dziś mam momenty gdy nie można mnie dotykać, bo zły dotyk boli potem całe życie, ona do dziś nieraz czuje się brudna i boi się uniesionej spontanicznie ręki- ale to nie znaczy, że można przestać żyć. Nie zapomni się, ale idzie się dalej.

A ja wierzę, nadal wierzę nawinie, że cokolwiek nas nie spotka, możemy jeszcze pięknie żyć. To wymaga czasu, to wymaga nieraz odpowiedniego lekarstwa. Czy to obiektywnie wielkie, czy małe tragedie. Czy to choroba zwana depresją, czy bijący ojciec alkoholik, czy molestowanie, czy złamane serce, czy problemy finansowe...ze wszystkim możemy sobie poradzić. Każdy z nas ma wielką siłę. Siłę, by naprawdę żyć i śmiać się jak wariat, wirować w tańcu i w pełni oddychać. Każdy ją ma tylko nieraz trudno to odnaleźć.

Zresztą, to czy cię złamali,czy było ci źle nie ma znaczenia. Może w życiu chodzi o to, żeby się odważyć. Znowu, pozbyć się strachu. Może najważniejszą rzeczą w życiu jest pasja, jest podążanie za marzeniami, niezależnie, jakie przeszkody mamy na drodze.

Przekształć swoje marzenia w rzeczywistość. To wszystko.

Ale jeśli ci źle, wyobraź sobie, że siedzisz z nami na plaży i patrzysz w nasze oczy, jej niebieskie i moje czarne, przede wszystkim te jej roziskrzone oczy, nieraz śmiejące się a nieraz cholernie smutne...spójrz w oczy i powiedz nam- jaką ty masz wymówkę?

Każdy może stworzyć własne miejsce. Własny dom. Każdy może uratować swoje serce i być szczęśliwym. Irina pokazuje, że ta moja wiara nie jest naiwna.

Bo ona jest szczęśliwa, z tym całym swoim bagażem. Mówi, że nieraz brakuje jej pewnych rzeczy, tęskni za pierogami i nieśmiało marzy o prozaicznej miłości, a jednak największej, miłości między mężczyzną a kobietą. Czasem myśli o dziecku, chociaż wie, że to może się już nie ziścić. Ale jest szczęśliwa, tym spokojnym szczęściem, realizowaniem się w tym, co kocha. W miejscu, które stworzyła tą niesamowitą siłą.

Irina powiedziała potem, że znaleźliśmy się. Wywąchaliśmy jak psy, dlatego tak ławo było nam rozmawiać. Ona bardziej znalazła mnie...ale może i mi coś na tej plaży kazało zasnąć.
Tej nocy i kolejnej byliśmy dla siebie. Dzieliśmy się przez chwilę dawnym się bólem i radością rozmów, mistycznej i ekstatycznej chwili. A potem nad ranem można było pić mleko z jednego kokosa i robić śniadanie razem z innymi ludźmi.

Przez 4 ostatnie dni mojego pobytu w Indiach byliśmy nierozłączni. Obserwowałem ją jak pracuje, gotowaliśmy razem, ćwiczyliśmy tą cholerną jogę. Po prostu, dobrze nam się ze sobą rozmawiało, tańczyło, dotykało, pachniało, czuło nawzajem mentalnie. Przez 4 dni miałem wrażenie, że minęły 4 lata, od kiedy ją znam. Każdy dzień jak rok.



Trafi nieraz swój na swego, co? Ona już znająca swoje miejsce, ja jeszcze go szukający ale...


Gdy wyjeżdżałem powiedziała, że żałuje, że dotarłem tak późno. Że to było niezwykłe i dziwne. Że będzie tęsknić jakoś za tym wszystkim, tymi 4 dniami, ale nie boleśnie. Będzie tęsknić w ten dobry sposób miłego wspomnienia.
Nie tylko ona zatęskni, cóż.
I nie będzie czekać, ale będzie mieć nadzieję.



Na co? Aż wrócę. Bo ona czuje, że wrócę za parę lat. Inny. Bo może będziemy innymi ludźmi już, ale ona ma pewność, że i wtedy znowu pójdziemy na plażę, będziemy mówić godzinami, słuchać fal, spijać kokosowe mleko zaraz po przebudzeniu prosto z otworu w twardej łupinie orzecha. Nic więcej nie potrzeba.



Opowiadając daną mi opowieść Layli
O tym, jak jej kości zostały połamane
Młoty spadające na wszystkie jej części
Dwa miesiące w zmarszczonym okryciu

Wszystkie moje narzekania znikają bez śladu
Jestem zawstydzona wszystkimi moimi słabościami
Ona cieszy się z jednego dobrego dnia
Tylko dlatego, że cierpiała.

W pełni żywa
Bardziej niż można
Gotowa na uśmiech i miłość do życia
W pełni żywa
I ona wie
Jak uwierzyć w przyszłość.

Layla z tekstu tej piosenki jest żoną przyjaciela wokalistki. Kobieta, która uległa wypadkowi, po którym, okazało się także, że choruje na ostrą postać niezwykle bolesnego artretyzmu zdarzającego się u młodych osób. Layla ma dni, gdy nie może wstać z łóżka. Gdy nie może z bólu chodzić. Mimo to nie poddaje się. Jest, jak mówi była już wokalistka Flyleaf, jedną z najbardziej pozytywnych i uśmiechniętych osób jakie zna. Najbardziej żywych. Chcących żyć, a nie tylko istnieć, pomimo dawnego i obecnego bólu.

Każdy spotyka swoją Laylę. Irina zostanie moją.


czwartek, 19 czerwca 2014

"Kąpały się w Noc Kupały Wiły, brały chłopców w taniec oszalały, każdy chłopiec w tańcu był im miły", czyli z Em o religii rozmowy.

-Zaczynam cię rozumieć.- powiedziała moja siostra, gdy usiedliśmy na trawie w parku narodowym podczas przerwy w wielokilometrowej wędrówce.
Postanowiłem wykorzystać wolny dzień, który dla wielu ludzi jest świętem, dnia wynoszenia ich Boga na ulice. Trochę po powrocie z Indii, paradoksalnie, brakowało mi wędrówki. Bo chociaż w Indiach moje stopy przeszły wiele kilometrów, chociaż stąpałem milionami kroków po spękanej ziemi, nieraz samotnie, to brakowało mi innego wyciszenia. Tam co jakiś czas trafiałem na tłum. Indie są piękne, ale niekoniecznie, nie wszędzie można się w nich wyciszyć w ten sposób, którego ja potrzebuję. Brakowało mi pewnego rodzaju lasu.

Dlatego też, gdy tylko złapałem dzień wolny, postanowiłem się wybrać do parku narodowego, leżącego nieopodal Poznania. Chciałem trochę lasu, oddechu jeziora i śpiewu drozdów. Jabłek gryzionych pomiędzy śmiechem z kimś bliskim.
Miał ze mną pojechać mój młodszy brat i moja najmłodsza z sióstr, 16 letnia Em, z którą nigdy nie dogadywałem się za dobrze. Ale od czasu pewnej awantury dotyczącej naszego ojca i tej bolesnej przeszłości, jakby zaczęło układać się między nami lepiej.
Wstałem więc o 5 rano, pobiegałem z psem, przygotowałem prowiant, obiad na leśny szlak i byłem gotowy na wyprawę. Obudziłem Em i Miśka, czekałem na Em sporo czasu...a podczas tego czekania Misiek nagle zmienił zdanie. Stwierdził, że nie jedzie, bo boli go noga ( około roku temu przeszedł poważne złamanie, składane operacyjnie i czasem faktycznie, noga mu dokucza), że jednak dzisiaj odpuści. No ok pomyślałem, trudno, pojadę sam z Em.

Wiecie, mój brat pomimo swojego wieku jest bardzo mądry. Życiowo. Może to przez wszystkie swoje przeżycia, przecież wychowywał się już po „wielkiej rodzinnej katastrofie”, ja zawsze trochę zastępowałem mu ojca. Gdy miał 9 lat jeszcze, zmarła nasza mama. To nie było i dla niego łatwe, może przede wszystkim dla niego. W tym wieku pozbawiony obojga rodziców, mający tylko dziadków i starsze rodzeństwo. Przez wszystkich kochany, ale jednak..to nie rodzice. Nigdy nie to samo. Poza tym, Misiek jest głuchoniemy. Od urodzenia. Trochę inaczej odbiera świat. Kiedyś sądziłem, że to cholernie niesprawiedliwe. Ja przecież jestem muzykiem, mam słuch absolutny, on...nie słyszy nic. Nie pozna nigdy świata przez ten najważniejszy dla mnie zmysł. Trudno mi było jego życie przełożyć na swoje. Sądziłem, że to ponury żart losu, jeden brat ze słuchem doskonałym, drugi głuchoniemy. Niesprawiedliwe...ale po latach patrząc na Miśka, doszedłem do wniosku, że tak wcale nie jest. On kocha swój świat, nie uważa się za pokrzywdzonego bynajmniej, chociaż wie, że zawsze będzie miał trudniej. Zawsze trudno przełożyć język migowy na czytany czy odczytywany z ruchu warg ( jeśli nie posługujecie się językiem migowym możecie nie wiedzieć, że jest on trudniejszy nieraz w przełożeniu niż język obcy mówiony, posiadający fonię. To język wymagający wielkiego skupienia, przekształcenia uwagi koncentrowanej przez zmysły w rozmowie)., trudno nieraz porozumieć się w szkole czy szpitalu. Ale Misiek się nie przejmuje i denerwuje się, gdy traktuje się go jak niepełnosprawnego.
W każdym razie, mój brat nigdy nie miał łatwego życia i może dlatego nieraz widzi więcej. Przewiduje pewne rzeczy i jest jeszcze większą oazą spokoju niż ja. Może pewne wykluczenie nieraz przez ludzi w społeczeństwie, w rozmowach czyni go doskonałym obserwatorem. I cóż, to wszystko sprawia, że podejrzewam, że Miśka dzisiaj wcale nie bolała noga. On wiedział, że podróż jednodniowa, sam na sam z Em dobrze mi zrobi. On zawsze, cholera, wie. Ciekawe, co będzie widział jak będzie jeszcze starszy? Aż strach pomyśleć!
W każdym razie, we dwójkę wybraliśmy się z Em do parku narodowego pod Poznaniem. Pogoda tylko pozornie nie zachęcała, pochmurne niebo i szarpiący wiatr. Ale w taką pogodę nieraz najlepiej się wędruje, biega jak dziki koń ścieżkami i cieszy się, walcząc z wiatrem. Moja siostra na początku trochę marudziła, że pod górkę ( bo WPN ma to do siebie, iż posiada rzeźbę polodowcową terenów, górki i doliny), że plecak ciężki...po czasie zamilkła.
-A teraz słuchaj, nic nie gadaj- rzuciłem ze śmiechem, gdy odezwał się jeden z drozdów, gdy dzięcioł kuł dziuple, gdy szumiała trzcina na Jeziorze Góreckim.
Zamilkła. W połowie drogi usiedliśmy na trawie, zacząłem wypakowywać z plecaka zrobioną rano sałatkę z kurczakiem, zielone jabłka, zapakowane w papierową torbę żółtoczerwone czereśnie, które dostałem od znajomej poprzedniego wieczora, gdy siedzieliśmy nad Wartą z piwem o zachodzie słońca.
-Zaczynam cię rozumieć – rzuciła Em, gdy dobierałem się do pojemnika z sałatką. Nic nie mówiła, od czasu gdy ze śmiechem rzuciłem to swoje „słuchaj i nie gadaj”.
-Hm? -uniosłem brwi i spojrzałem na nią z uwagą, mocując się z pojemnikiem. Zassał się, cholera!-pomyślałem jeszcze.
-No, zaczynam cię rozumieć. Czemu to lubisz.
-Um?- zapytałem jeszcze raz całkiem nieartykułowanie.
-Jeny, Królik po prostu...czemu lubisz tak uciekać do lasu. Mi się to zawsze kojarzyło to z robalami, z pajęczynami i tym całym syfem. Ale zaczynam cię rozumieć.
-Bo ty to miastowa panna jesteś- zaśmiałem się. Em się nadąsała. Oho, znowu powiedziałem coś nie tak. Przy niej nigdy nie wiem, kiedy powiem coś nieodpowiedniego. Jedyna osoba z mojej rodziny, której nie umiem odczytać. Z Beą, Idą czy Miśkiem to co innego. Em jest zagadką, Em jest nieraz za wrażliwa, Em ze swoją depresyjną i skrajną nieraz duszą. Em ze swoimi pretensjami, Em nie pozwalająca się przytulić. Em, którą niezmiernie kocham, chociaż to trudna miłość, zwłaszcza w kłótniach, w których jako jej prawny opiekun po śmierci mamy słyszę „nie jesteś moim ojcem, nie jesteś moją matką, nie możesz mi zabraniać”. Może nie dorosłem do roli zastępczego rodzica?

-Może i jestem. Nie no, masz rację, jestem. Ale wiesz, może się to zmieni- uśmiechnęła się jakoś nieśmiało.- Ty w to wierzysz, prawda? Nigdy cię nie pytałam.
-Ale w co wierzę?
-No w to, w przyrodę czy coś.

Nigdy nie rozmawialiśmy na temat religii. Z Idą, która jest ateistką, z Beą która swoje życie długi czas opierała na buddyzmie, z babcią i dziadkiem, katolikami, zawsze prowadziłem długie dysputy religijne. Dysputy, nie mylcie tego z kłótniami. Bo my nie narzucamy sobie religii, akceptujemy i dzielimy się radością z wiary albo jej braku. Nikomu to nie przeszkadza i może też w dużej mierze dlatego sądzę, że każda religia może się dogadać z druga, nawet pod jednym dachem, nawet współdzielona w małżeństwie czy przekazywana dzieciom. Ale nigdy nie rozmawiałem o tym z Em. Nie sądziłem, żeby to ją interesowało. I właściwie dotarło do mnie znowu, jak mało znam swoja siostrę. Bo w co ona teraz wierzy? Cholera jasna. Nie wiem, na jakim pod tym względem jest etapie życia! Bo nie oszukujmy się, tutaj są etapy, człowiek w pewnym wieku zaczyna nieraz szukać albo strasznie się umacnia w swojej wierze i...

-Hm. Można to tak ująć.
-Czytałam o tym. -zatkało mnie.
-Ale o czym?
-No o tej twojej...wicca, tak? Tak dokładniej sobie czytałam.
-Zaskoczyłaś mnie.
-Może-powiedziała z nonszalancją, ale widziałem, że się uśmiechała. W środku bardziej. Od czasu naszej kłótni naprawdę coś się zmieniło.
-Ale wiesz, ja nie jestem do końca wiccaninem. Znaczy, jestem w dużej mierze obrzędowo ale ja..szukam dalej, wiesz Em? Tego nie można do końca tak nazwać, nie lubię się zresztą określać. Wolę, jak mówią na mnie, że jestem szamanem- zaśmiałem się.
-A tak, wiem, ci twoi Indianie.
-No, Indianie.
-Serio do nich pojedziesz?
-Pojadę. Muszę dalej poszukać Em..ale to trochę skomplikowane.
-Sądzisz, że nie zrozumiem?- naburmuszyła się.
-Nie nie, to nie tak!-zacząłem panikować. - Po prostu nie sądziłem, że cię to może w ogóle interesować.
Widzisz, mogę cię zaskoczyć- uśmiechnęła się znowu. -Więc interesuje mnie. Opowiedz mi. To dobre miejsce.

Więc zacząłem mówić. O tym, w co wierzę. O tym, co czuję. Zamiast przewidywanej pół godziny spędziliśmy tam ponad półtora, rozmawiając, chrupiąc jabłka jak młode konie.

-A ty?
-Co ja.
-No w co ty wierszy?
-Nie wiem czy w ogóle wierzę.
-Hm- zasępiłem się.- Wiesz, tego się nie wie. To się czuje.
-Ja nieraz mam wrażenie, że nic nie czuję.- bogowie, jakie to było smutne w tym momencie. Nie wiedziałem co powiedzieć. Przez chwilę milczałem więc, udając, że mam za pełne usta.
-Wiesz, też tak kiedyś miałem.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem
-No nie patrz tak.- zaśmiałem się-. Serio. Wiesz, po tym wszystkim z ojcem to ja w sumie w nic nie wierzyłem, nie czułem...a może nie chciałem czuć. Bo to nie jest tak, Em, że od razu się wszystko wie. Do pewnych rzeczy się dochodzi. Bea miała to samo, wiesz?
Nic nie powiedziała.
-Może teraz na mnie się wkurzysz, jak powiem że jesteś młoda i po prostu..wiesz Em, mi się wydaje, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Każdy ma swoją drogą, też w tej kwestii i jeśli jest rozważny, jeśli naprawdę szuka, to ją odkrywa. Dla Idy jest to ateizm, dla mnie pewnego rodzaju spirytualizm i hołubienie natury, zwrot ku rzeczom pierwotnym...a dla ciebie to może być co innego. Dowiesz się, jeśli poszukasz. Jeśli posłuchasz też siebie. Dla niektórych jest to proste, przejmują pewne rzeczy od rodziców i tyle, wiedzą po kolei czego chcą..dla nas to jest trudniejsze może, bo wiadomo jak było nieraz, mama też zresztą trochę po swojemu wierzyła i wiesz...może musisz spróbować trochę różnych rzeczy, no nie wiem, nie siedzę ci w głowie. To ty sama musisz wiedzieć, sama do tego dojdziesz. Czego chcesz, co czujesz. Tylko daj temu szansę. Czasem rozszerz patrzenie..no nie wiem. Mogę tylko mówić, jak było ze mną, jak ja szukałem. Nikt ci nie da gotowej recepty na czucie.
-Wiesz co, chodźmy już. Bo nie wrócimy do domu przez zmrokiem.

Nie powiedziałem nic więcej, wstałem pospieszne. Wędrowaliśmy dalej, niewiele mówiąc, chłonąc obrazy, przeczuwając deszcz i walcząc z wiatrem. Idealne miejsce, idealna pogoda.
Przystanęliśmy po raz drugi, przy samym końcu trasy. Odpoczynek po parunastu kilometrach każdemu się należy, prawda?

-Ty teraz coś świętujesz, nie? Niedługo?
Aż zachłysnąłem się słodką kawą którą zrobiłem sobie w termosie na tą krótką wędrówkę.
-No, świętuję, jak co roku.
-Noc Świętojańska?
-Wiesz, Em, my tak tego nie nazywamy. Co najwyżej Kupała. Albo Midsummer.
-A co za różnica?
-Dla nas duża. Noc Świętojańska to trochę nazwa jarzma. Wiesz, jak opresyjnie na ziemiach Słowian i German wchodziło chrześcijaństwo, to siłą zmuszano ludzi jednak na przejście na tą wiarę. Nieraz krwią, jak choćby w Grzybowie tutaj niedaleko, cały gród został wyrżnięty po chrzcie Polski, bo nie chcieli porzucić starych bogów. A potem żeby tego unikać przejmowano święta, Noc Kupały, noc miłości zamieniono w noc świętojańską, wiesz, to tak jak z tymi jajkami bogini Oaster, z których się zawsze na Wielkanoc śmieję. Więc dla mnie to różnica, nie lubię trochę nazwy Noc Świętojańska, w sensie mnie gryzie, nie mam nic przeciwko, że ktoś się bawi w ten sposób, z tymi wiankami, ale dla mnie to jest no...wolę nazwę Noc Kupały albo Midsummer, nazwę germańską.
-Geez, Królik, ale ty masz problemy!
-No wiem, śmieszne, przesadzam, ale tak jakoś...
-Nie no, mów dalej. - uśmiechnęła się moja siostra.- Dobra, to co robicie na tej całej Kupale? Wiesz, dla mnie to zawsze było zamienne, jak te lampiony i tak dalej...
-To kiedyś było pierwotne święto miłości i płodności można rzec. Wiesz, mrok został całkiem pokonany, najkrótsza noc w roku, podczas której tak naprawdę nigdy się nie ściemnia. Ale mrok był i tak rozświetlany ogniskami, płonęły wręcz wielkie stosy wśród ogólnej radości. Ale to potem.
-Potem?
-Wiesz, zasadniczo Kupała poświęcona była pierwotnie płodności, oddawano cześć wodzie, ziemi i żywiołowi ognia przede wszystkim. To nie miało tylko wymiaru zabawy. Wiesz, przekazy o Kupale są trochę zatarte przez wojnę katolicyzmu z tym świętem...ale tak naprawdę wiele zwyczajów zachowano. Choćby zwyczaj tzw. kosmicznej pochwy.
-Że co?
-Dobra dobra, wiem jak to brzmi. Wiesz, dla Słowian ziemia była święta. Nie można było jej zranić. Dawała życie, dawała jedzenie. Była pewnego rodzaju..bogiem no. I w Noc Kupały słowiański kapłan „rozcinał” symbolicznie ziemię, kopano dół, do którego składano dary w podzięce za żywienie, za to, że ziemia daje życie, jak dla mnie piękny zwyczaj.
-No może.
-A potem zaczynała się zabawa. Palono ogniska, tańczono dookoła nich, palono święte zioła, choćby dziurawiec, dziś zwany, od czasów chrześcijan, zielem św. Jana. Skakano dookoła ognisk, tańczono, co miało też swój magiczny wymiar, chroniło przed złem. Pito miód..i kochało się. Często na Nocy Kupały dochodził do swoistego rozluźnienia obyczajów. Ale wiele par, które kochały się podczas Kupały potem zostawały ze sobą na dłużej. W sensie no, żenili się. Zresztą, seksualna obyczajność Słowian była pełna swobody, jak wielu ludów pierwotnych, dopiero religie monoteistyczne wprowadziły do seksu pojęcie grzechu..ale e..nie wiem czy powinienem ci o tym opowiadać – roześmiałem się.
-A co ty nagle taki cnotliwy?- zawtórowała mi Em. W naszym domu rozmowy o seksie nigdy nie były jakimś tabu, nie uznawano tego za grzech. Nawet chrześcijańska część mojej rodziny nie ma z tym problemu, nic nikomu nie narzuca ani nie neguje. A z Em już miałem rozmowy o antykoncepcji choćby więc...- Co, nie chcesz się przyznać, że na orgie chodziłeś?
-Nie no Em, nie przesadzajmy, teraz to obchodzi się trochę inaczej, wiesz. Mamy swój rytuał, trochę mniej widowiskowy, ale nadal cóż..powiedzmy, że oddajemy się naturze. Bo wiesz Em, każdy swojego boga może czuć inaczej. Tak jak już mówiłem..ale ja czuję swoich bogów poprzez ten dotyk. Dotyk wielkiego wspólnego ducha w kręgu życia. Wiem, to może być śmieszne...
-Nie, nie jest. - powiedziała poważnie.
-W każdym razie, dla mnie w każdej istocie mieszka swoista część boga, to wszystko przemawia jedną wspólną duszą, współdzieloną, dla której wspólna jest przede wszystkim miłość. Miłość czasem niezrozumiała. Ogromna. Taka, którą czuje się we własnej krwi, jeśli czujemy się częścią...a w takich miejscach, gdzie wszystko tętni życiem, czuć to najwyraźniej. Przynajmniej dla mnie, dlatego lasy, góry, morza...tam gdzie wszystko żyje, gdzie czuć zapach, krew, przemienianie jednego ciała w drugie...dla mnie te miejsca są świątyniami..ale chyba za dużo gadam.- znowu się roześmiałem- Czas na nas, bo naprawdę nie dotrzemy do domu przed zmrokiem.

Wyruszyliśmy więc, bez pośpiechu. 20 km pieszo to krótki spacerek, więc oczywiście dotarliśmy do domu z powrotem szybciej niż zakładaliśmy.
Cieszyłem się z tej wyprawy. To chyba wręcz oczywiste. Bo zaczynamy się wreszcie poznawać bliżej z moją siostrą, z tą, do której miłość jest nieraz najtrudniejsza, ale równie silna. Bo przecież to cały czas moja mała Em, która coraz bardziej dorasta. Coraz spokojniej, coraz rozważniej. A i ja dojrzewam do pewnych spraw, przestaję traktować ją jak dziecko. Oboje zrozumieliśmy pewne rzeczy, zaczynamy się na siebie otwierać, otwierać nie tylko serca, ale i umysły. Tak jak zresztą mojego rodzeństwa. Bogowie, nie wyobrażam sobie nie mieć tak wspaniałej rodziny momentami, nie wyobrażam sobie nie móc porozmawiać, nie móc udać się z każdym problemem i zostać wysłuchanym. Mam za co być wdzięczny. Mam kogo kochać.

I oczywiście, bez słów, będę musiał podziękować Miśkowi, temu rozsądnemu nastolatkowi już, podziękować dyskretnie, że nas puścił samych. Bo on nieraz doskonale wie, czego komu potrzeba.

A już w nocy z soboty na niedzielę pojadę z paroma osobami jak co roku do lasu nad jeziorem, nasze miejsce, w którym co roku oddajemy cześć naszym bogom..
Jak co roku pomodlimy się rytualnie na ołtarzu Natury do Pana i Pani, dwóch nieodzownych pierwiastków w przyrodzie, poczujemy znowu tą przepełniającą nas siłę i radość. Zapalimy święte zioła i podziękujemy za wszystko, co dostaliśmy. Za cały ten wspaniały świat, za tą jedność, za tą...miłość. Tak, przede wszystkim spokojną, ciepłą miłość, całą czułość wszechświata.
I zapalimy wielkie ognisko, będziemy śpiewać stare pieśni, będziemy tańczyć, cieszyć się, pić miód, trochę jak dawni Słowianie, z których kości wyrośliśmy, na których prochach rosną rośliny, które potem spożywamy. Zatoczymy znów krąg. Bo jedno jest wszystkim, a wszystko jest jednym.
Zaśpiewam znów i zagram księżycowi, symbolowi każdej kobiecej siły, nad ranem zatańczę dla Słońca, symbolu męskości. Jedno bez drugiego bowiem nie istnieje, w każdym z nas.
Będziemy całą noc wędrować po lesie, po polanach, będziemy chłonąć śpiew nocnych ptaków i mlaskanie lisów, łamiących mysie kości i za to też podziękujemy. Za tą jedność kręgu życia. Znowu odnajdę jeszcze bardziej swoich bogów.
A gdy będzie świtać, wejdę pewnie nago do jeziora. Wykąpię się, oczyszczę. Woda zawsze oczyszcza. Kiedyś mówiono, że nie można kąpać się przed Kupałą, kiedyś wierzono w utopce i wiły, które przed nocą miłości miały większą moc.
Wiły zresztą...niech te patrzą na moją nagość, ja się nie przejmuję. Bo kocham i te echa dawnej czci, a w duchu znowu z nimi zatańczę. Kiedyś zatańczyłby mnie na śmierć, w rozkoszy, w tańcu (zastanawiam się, kto jeszcze pamięta, kim były wiły?) dziś tańczę z nimi jeno w sercu. Bogowie istnieją póki się w nich wierzy, to nadaje im moc. Każdemu z nich. Więc ja będę tańczył i śpiewał z ich echem.




Tańczyć i kochać trzeba bowiem aż do śmierci, w całej jedności. A tej nocy pewnie poczuję to najmocniej, jak co roku.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Opowieści z Indii. "Aby się przemienić, każda rzecz musi przejść przez śmierć, przez ciemność i rozpad" czyli opowieść o Śiwie i Waranasi.

Obiecałem, że zapiszę i tutaj parę rzeczy z Indii. Zresztą, po ostatnich komentarzach widzę, że się tego wręcz ode mnie oczekuje, co nie jest wcale złe :)
Pokażę literkami co widziałem i czego doznałem. Co uchwyciły moje oczy, uszy i nozdrza. Obrazy i dźwięki, które przeszły do wspomnień. Im bardziej człowiek oddala się od stanu rzeczy, tym bardziej jego wspomnienia stają się przekształceniem. Obrazy widoczne są jak przez zmrużone oczy.
Moje Indie nie są jeszcze tak dalekie, są żywe. Więc piszę.
Piszę o tym, co najbardziej zapadło w pamięć, co poruszyło. Nie będą więc to typowe opowieści z podróży, relacje gdzie i za ile przenocować i gdzie zje się najlepsze curry. Tego ode mnie nie oczekujcie, nie jestem turystą. Jeśli chcecie wiedzieć, po prostu zapytacie, ale i tak pewnie nie będę umiał odpowiedzieć. Ja podróżowałem trochę inaczej, o czym już pisałem.
Opowieści będą tym, co widziały oczy, a zapadło w serce. W sam rdzeń duszy...choć najintymniejsze zatrzymam dla siebie.
Więc napiszę parę razy o Indiach. Gdy zobaczycie nagłówek „Opowieści z Indii” wiedzcie, że moje oczy zwrócone są na palące południe wschodu. Jeśli was to nie interesuje, omińcie to. „Opowieści z Indii” będą bowiem tutaj, w tym miejscu przeplatane zapewne z moim zwykłym pisaniem, codziennym, przeplatane z błahostkami i innymi myślami, do których przed moim wyjazdem przywykliście. Nie będzie w „Opowieściach” żadnej chronologii, kolejności ułożonej wedle naszych prawideł. Nie będę układał miast po kolei, tak jak wędrowały moje stopy. Będę po kolei pisał po prostu o tym, co wydobywa się najszczerzej z pamięci, z owego serca, które jest tu tak ważne. Bez serca żadna podróż nie ma znaczenia. Przynajmniej, w moim świecie.
Tyle słowem wstępu, do którego przy kolejnych „Opowieściach z Indii” nie będę wracał. Ten, kto będzie chciał, zorientuje się o co chodzi.
Więc oto pierwsza opowieść, bo ta zjawiła się pierwsza, pierwsza zmusiła palce do stukania w klawiaturę, wypchnęła się przed inne. Opowieść o Śiwie i Waranasi.


Poznajcie oto jednego z trzech wielkich bogów Indii, którego najbardziej umiłowałem.
Śiwa.
Mówią, że nie można pomiędzy bogami nigdy wybierać, jednego czcić ponad reszta. I tego też nie czynię. Ale Śiwa jest memu sercu najbliższy, był już przed podróżą, ale teraz stał się kimś jeszcze ważniejszym, a to prawdopodobnie przez pobyt w jednym z miast mu poświęconych, Waranasi.

Śiwa nie jest bogiem określonym. O ile w samej mitologii jest siłą niszczycielską, nosi w sobie śmierć wszechświata i wszelkich istot, nie możemy go pojmować naszymi kategoriami. Nie możemy widzieć w nim posępnej kostuchy czy też przerażającego Abaddona, pomimo że na takich opowieściach się wychowaliśmy. Odrzućmy to na chwilę.

Jeśli założymy, że to my wymyśliliśmy bogów, że to ludzka świadomość nadała im kształt i znaczenie, musimy założyć, że bogowie zostali wymyśleni z większym lub mniejszym talentem. Jeśli są aspektami tej samej siły, w którą ja wierzę, siły przenikającej wszechświat, to aspekty te zostały wymyślone po prostu z różną starannością. Ale skoro założymy, że bogowie są wytworami naszej wyobraźni, ich kształt odzwierciedla nasze zmysłowe pojmowanie świata- to Śiwa ucieka wszystkim schematom. Śiwa jest całkowitym arcydziełem ludzkiej myśli, wyobraźni, pragnień serca. Jest bogiem może nie doskonałym, bo taki nie istnieje jak dla mnie, nie osobowy, ale jest bogiem doskonałym w ciągu ludzkich opowieści. Bo ucieka samym ludziom, którzy go wykreowali.

Śiwa jest mocą niszczycielską, ale to zniszczenie i śmierć uśmiechnięta, tańcząca. To koniec szczęśliwy, bo zachowuje porządek świata. Aby coś było zbudowane, coś musi być zburzone. Śiwa przyjmuje tą pozornie niewdzięczną rolę z niesamowitym wdziękiem i figlarnością.
Śiwa jest pociągający, przyciąga nas magiczną mocą, jak skraj przepaści. Może w każdym z nas tkwi zniszczenie, w każdym z nas niezaprzeczalnie tkwi śmierć. Dlatego Śiwie nie możemy się też oprzeć. Jest naturalnym przedłużeniem tego, co żywe. Jest życiem w śmierci.

W rytmie swojego nieustannego tańca- bo w przeciwieństwie do statecznych bogów Wisznu i Brahmy, on jest zawsze w ruchu- towarzyszy też każdemu aktowi stworzenia. I nie jest to paradoks, przeciwnie. Niektórzy Hindusi, przede wszystkim ci, których spotkałem w Waranasi, ci, którzy przybyli tam umrzeć twierdzą, że to tak naprawdę Śiwa jest stwórcą. Stwórcą ukrytym, pozwalającym przejąć ten hołd innemu z bogów.
Niektórzy mówią, że Śiwa rodzi to, co z niego zrodzone. Jest naszą alfą i omegą. Spójrzcie, jak wiele w tym prawdy- czy śmierć nie jest życiem?Czy jedno ciało nie powstaje na zgliszczach innego? Starczy spojrzeć na cykl życia, przemijania, łańcuch natury mówiący o tym, jak śmierć jednego ciała przemienia się w życie innego. Jak śmierć jest życiem. To wszystko zawiera się w Śiwie. To Śiwa pozwala to naprawdę zrozumieć, dotknąć tego. Pozwala też na to poświęcone mu miasto.
Śiwa będąc śmiercią jest życiem. Jednym z jego symboli jest tzw. linga, czyli wzniesiony fallus, często czarny, powiązany z organem kobiecym, czyli joni. Płodność. Stworzenie.

Śiwa nawet w opowieściach z mitologii jest pełen sprzeczności. Łączy wszystko w jeden krąg. Może to właśnie on jest idealnym okręgiem? Jest jednocześnie radosnym tancerzem, a bywa też ascetą, który gdy szuka spokoju, potrafi zabić, gdy mu się go zakłóci. Gdy wyrwie się go z medytacji, o czym przekonali się inni, pomniejsi bogowie.

Śiwa nosi w sobie znamiona każdego przenikania świata. Nosi nawet to kobiece i męskie. Często przedstawiany jest w postaci na poły męskiej, na poły kobiecej. Jego płeć nie jest określona, pomimo związku z Parwati. W wielu mitach Śiwa jest w połowie kobietą, w połowie mężczyzną, nawet wtedy, gdy kocha się ze swoją żoną. I nikt tego nie krytykuje, jak w naszym „światłym” społeczeństwie. Ale o pojmowaniu płci przez Hindusów jeszcze napiszę, bo to dość ważna sprawa.

W każdym razie, Śiwa jest dwuznaczny w każdym z aspektów, jest symbolem płodności zarazem, jak i śmierci i niszczenia. Jego symbolem jest fallus, ale nienawidzi dzieci, dlatego zabija Ganeśę,słynnego boga-słonia, którego Parwati stworzyła sama.
Ten niszczyciel także jest zbawcą. Przecież to on uratował Ziemię gdy Ganges spadał z nieba i wplótł go w swoje włosy.
Śiwa jest piękny. Wokół szyi nosi owiniętą kobrę, dosiada białego byka o wspaniałych jądrach, kolejnego symbolu płodności.
Jest też Kali ( jedna z jego awatar), kobiecą siłą Śiwy, siłą nieokiełznaną i okrutną. Kali jest mitycznym przerażeniem mężczyzny wobec kobiecej siły, która rodzi ale może i zabijać. Kali pachnącą krwią, Kali symbolizującą ludzki strach. Kali która tańczy, ale już na trupach.



(wizerunek bogini Kali pochodzący z jednej ze świątyń Tamilnadu)

Śiwa niszczy ale zarazem rodzi. Bo śmierć jest życiem.
A jego podstawowe imię, choć w podaniach ma ich wiele, ale to główne imię oznacza „dobry, miły”. Czy jest lepsze imię dla siły niszczycielskiej?

Mam wrażenie, że między innymi przez Śiwę, boga niszczenia, Hindusi zupełnie inaczej podchodzą do śmierci. Nie bez znaczenia oczywiście jest tutaj też wiara w reinkarnację, możliwości wyzwolenia się z sansary- ale Śiwa nie pozostaje tu bez znaczenia. A może jest symbolem wynikającym z tego właśnie pojmowania świata, gdzie śmierć nie jest wcale złem i końcem, gdzie nie odchodzimy na zawsze, tylko żyjemy w cyklu, jak sami bogowie. Cykl naszego życia jest jak cykl dominacji Brahmy, Wisznu i Śiwy właśnie.
Owszem, śmierć zawsze zostaje śmiercią. Ostatecznością, nieuchronnością. Ale jest ostatecznością wszechobecną. Hindusi nie boją się ciał, umierają często, gdy nie mają pieniędzy na godną śmierć, na ulicach, nie we własnych łóżkach. To nieraz niesamowicie przykre, jak trup leży kilka godzin na środku ulicy i nikt nie zwraca na niego uwagi. To nieraz przykre, jak obojętnie przechodzi się obok agonii, gdy nikt nie zwraca uwagi na ostatnie, kurczowe łapanie się oddechu. Oddechu- też tak ważnego w Indiach.

Widziałem taką scenę w Bombaju. Starzec, wychodzony, odziany tylko w białe podarte dothi leżący wiele godzin w skwarze, na samym środku ulicy. Ludzie przechodzili koło niego, nie zwracają uwagi na sztywniejące coraz bardziej ciało, kurczące się w upale, nikt nie zwracał uwagi na rozrzucone nogi i ręce i twarz zwróconą ku ziemi. Wszyscy omijali ciało aż do zjawienia się tzw. policji śmierci, odzianych na biało ludzi zbierających trupy na ulicach większych miast. Ciało, choć na widoku, wydaje się być niewidzialne.
I to wydaje się przykre-ale przykre w naszych oczach, w pierwszym odruchu. Logicznym, odruchu ludzi w których kraju nie mówi się nawet o śmierci. Inaczej pojmujących odchodzenie. Musimy to porzucić, jeśli chcemy podróżować po Indiach, tych prawdziwych Indiach.

I musimy poznać Śiwę, ale nigdy go nie zrozumiemy.

I możemy to wszystko widzieć o Śiwie ale nie zrozumiemy tego, nie odczujemy, póki nie pojedziemy do Waranasi. Miasta śmierci...a może i wybawienia. Przynajmniej, ja nie pojmowałem tego w pełni. Bo umysł wie jedno, a dusza czuje co innego.

Waranasi jest jednym z siedmiu świętych miast Indii. Położone nad Gangesem, według przekazów liczy sobie trzy tysiące lat. Niestety, przez liczne wojny z muzułmanami, najstarsze zabytki liczą sobie około dwustu lat. Można powiedzieć, że nie ma tu nic do zwiedzania. Jeśli odbywa się podróż szlakami cudnej architektury czy malarstwa, nic tu nie znajdziemy dla siebie. Lepiej Waranasi wtedy ominąć. Do wielu miejsc zresztą wstęp mają tylko wyznawcy hinduizmu. Choć, nie zapominajmy, w Waranasi wytwarza się najpiękniejszy jedwab na kolorowe sari. Najszlachetniejszy. Śiwa też kocha piękne stroje.

Nie ma tu też wyjątkowych pejzaży. Ale jest inna rzecz, która oślepia. I jeśli nie szukasz tego, co mogą widzieć tylko oczy,cóż- znajdziesz to tutaj.
I powiem prozaicznie, nawet jeśli nie chodzi już o szukanie- jeśli jest się wrażliwym na widok i zapach zwłok, Waranasi należy też omijać.

Gdy dociera się do Waranasi, gdy człowiek śpieszy się by dotrzeć to mitycznych wręcz ghoti, czyli schodów prowadzących do Gangesu, czuje się to. Gdy dociera się tam, zanim jeszcze wejdzie się na dobre do miasta czuje się słodki odór śmierci, rozkładu i zapach popiołu.
Na swojej drodze napotyka się tłum. Ogromny tłum, choć inny niż w Delhi czy Bombaju. Bo wiele osób z tego tłumu przybyło, by tu umrzeć. Dla wielu osób największym szczęściem będzie właśnie tutaj skonać, nad brzegami tej rzeki, w tym jednym jedynym mieście.
Dlatego też Waranasi jest nazywane miastem wdów- kobiety, które nie mają co ze sobą zrobić po śmierci męża, od którego są zależne, udają się do Waranasi, by czekać na śmierć. Jak ta oto kobieta:




Umierając tutaj bowiem można wyzwolić się z kręgu sansary, wiecznego odradzania się w innych istotach, w zależności od naszej karmy. Nie będzie trzeba podejmować trudu odradzania. Nareszcie, zbawienie.
Dlatego nad brzegami Gangesu w Waranasi siedzi wielu wiekowych ludzi, ciemnoskórych, odzianych tylko w białe dothi. Takich jak ten człowiek:



Nie wiem, czy udało mu się odejść tamtego dnia. Ludzie siadają tu, nad tą świętą rzeką i czekają na śmierć. Ale nie jest to oczekiwanie smutne, rozpaczliwe. Przecież śmierć, koniec- są dobre. Miłe. Tu nie czeka się na ponury osąd, a na uśmiechniętego Śiwę, który zaprowadzi do krainy wiecznego tańca.
Ludzie obmywają się z grzechów, a potem siadają na brzegu, nieraz chwytają się za ręce i tworzą długie łańcuchy ludzkie i czekają na ostateczne wezwanie. Nucą pod nosem mantry, mają na twarzach uśmiechy. Najpiękniejsze oczekiwanie, jakie było mi dane widzieć.

Ale ludzie nie tylko tutaj czekają. Niektórzy nie dotarli, nie podobna, żeby całe Indie miały umierać w Waranasi, choć będąc tam, odnosi się takie wrażenie. Wiele ludzi trafia tu po śmierci. Ich ciała są palone na brzegu Gangesu. Wiecznie płonące stosy to niesamowity widok, który otwiera oczy. Bo śmierć jest tutaj namacalna,jest konkretna, nic jej nie zasłania ani nie nakłada jej masek, jak u nas w Europie. Nikt nie udaje, że nie dotyka każdego z nas. Nikt nie pozuje na nieśmiertelnego w kulcie witalności, która przemija. Czujesz w pełni swoją ulotność- i chcesz jeszcze bardziej żyć. Nie boisz się. To wyjątkowo piękne i słodkie doświadczenie, choć ta słodycz jest jak odór ciała- czasem mdli.

Spalanie ciał jest powolne i metodyczne. Ludzie odprawiający obrzędy długimi żerdziami podsycają ogień, łamią nadpalone kości, rozsypują prochy. Wszędzie dookoła iskry i dym.
Kremacja ciała sprawia, że elementy, z których składa się ziemskie życie, zostają w pełni zwrócone naturze, a oswobodzona wreszcie dusza może trafić do zaświatów. Nie wszyscy jednak są paleni- choćby dzieci do piątego roku życia są chowane w ziemi, a ciała świętych ascetów, poddanych tylko symbolicznej kremacji są wrzucane do rzeki.
Zwłoki poddawane są kremacji, o ile to możliwe, w ten sam dzień, dzień śmierci. To nie zapobiega zapachowi rozkładu przez gorący klimat.
Umyte wpierw ciało zmarłego jest okrywane białym całunem i niesione na stos. Nie każdy jednak ma swój stos. Wiele ciał palonych jest razem. Nawet po śmierci w Indiach nie można uwolnić się od tłumu.

Są momenty, gdy w Waranasi nie możesz wręcz oddychać. Dym ze stosów pogrzebowych, zapach rozkładającego się ciała, zapach milionów umierających ludzi niosą się ulicami miasta. Na głowy sypie się popiół, resztki doczesnego życia. Popiół bardziej symboliczny niż ten chrześcijan, przynajmniej dla mnie.

Przechodzisz brzegiem. Samotni Hindusi umierają w tłumie, nie będąc już w tej podróży sami, chwytając obcych za rękę. Gasną prawie niezauważenie, jak wędrowcy, którzy wreszcie wrócili do domu i mogą zasnąć we własnym łóżku. Bo tak naprawdę wielu z nich nie miało własnego łóżka ani razu w życiu. Śmierć nad rzeką pozwala im je znaleźć.
Pogrzeb albo śmierć nad świętą rzeką pozwalają wreszcie odpocząć w wiecznej wędrówce.

W ciągu dnia ruch nad rzeką nie słabnie. Stale przybywają nowi pielgrzymi. Procesje z ciałami krążą nieustannie po ulicach miasta. Niektóre ciała są palone w pośpiechu. Waranasi ma wielki problem z drewnem. Dlatego wiele ciał zostaje tylko symbolicznie nadpalonych, wrzucane są następnie do Gangesu i płyną wraz z nim do morza. Bywa, że ta potężna rzeka ledwie przyjmuje nadpalone zwłoki, ciała tamują jej bieg, Ale ostatecznie zawsze Ganges, wplatany we włosy Śiwy, daje radę temu napływowi śmierci. Z ciekawostek- do koryta rzeki sprowadzono nawet mięsożerne żółwie, żeby zjadały niedopalone ciała. Nawet one nie dają sobie w pełni rady.

W tych ciałach, w ich potoku także żywi, niekoniecznie umierający, zdrowi ludzie odbywają rytualną oczyszczającą kąpiel. Nikomu to nie przeszkadza.

Wraz z zapadaniem nocy Waranasi cichnie. Coraz mniej tragarzy nosi trupy zawinięte w białe płótno nad rzekę jak zwykłe kłody. Coraz mniej ceremonii. Przechodzisz się po krętych uliczkach miasta. Coraz mniej nawoływań żebraków. Spokojny bazar, na którym nieraz trzeba odepchnąć świętą krowę, których jest w tym mieście pełno.

W Waranasi śmierć jest głośna, ale życie jest ciche. W tej jednej chwili, w tym jednym miejscu to śmierć jest życiem. Śiwa uwidacznia się w każdym z miejsc.

Spędzasz całą noc nad rzeką, nie potrzebujesz snu. Wtedy jest cicho, możesz rozebrać się do naga i sam obmyć w Gangesie. Nie trwa to długo. Ubierasz się, siadasz nad brzegiem i czekasz. Już świta. Pojawiają się pierwsi ludzie, myją zęby w tej samej wodzie, w której płyną jak nieprzerwana litania ciała. Pojawiają się cudne hinduskie kobiety piorące swoja bieliznę. W oddali przesuwają się łodzie rybaków.
Pierwsi asceci siedzą na ghatach, witają słońce i oddają cześć Gangesowi i Śiwie. Nucą mantry, obmywają się życiodajną wodą. Niektórzy całkiem nadzy zostają oblani światłem poranka. Ich wychudłe najczęściej ciała są w tym momencie piękne. Każdy cień na skórze to gra życia i śmierci.

Siedzisz na brzegu, ludzie zaczynają roznosić swój gwar wraz ze wstającym słońcem- i nagle, tuż pod powierzchnią przepływa ciało jednej ze świętych krów, nabrzmiałe od wody. Uczepione tego ciała jest jeszcze jedno. Dziewczęca, dziecięca twarzyczka, z opuchniętymi sinymi wargami wyłania się z wody tuż obok krowy.
Ganges unosi oba ciała ze swoim biegiem. Jest grobem i zbawieniem.

Nigdzie śmierć nie jest tak namacalna i uśmiechnięta jak w Indiach. Tak prozaiczna i święta. Tak bolesna, niewidzialna i aż bijąca w oczy. Nigdzie tak bardzo nie czuć odwiecznej prawdy, że śmierci nie trzeba się bać, jest tylko etapem, podróżą.
Abhaja jak mawiają hindusi. Nie ma strachu. Albo raczej: strach jest w nas, strach jest jednym z aspektów Śiwy. Strach jest w nas, ale my sami jesteśmy tylko złudzeniem. Śmierć jest złudzeniem. Po co bać się złudzeń, po co bać się strachu?

Śmierć sprawia, że się uśmiechasz i tańczysz, nie że się boisz. Kolejna lekcja wyniesiona z Indii.


Czy ty, mój czytelniku, boisz się śmierci? Bać się śmierci to bać się życia. Nie można bać się jednego, co zawiera się w jednej istocie, jednym bogu, nie bojąc się drugiego.  




P.S. Nie zrobiłem za wielu zdjęć, Bo Waranasi...pochłaniało, a jak wiadomo, ja obiektywem nie widzę. Ale jeśli interesuje was to miejsce, polecam odwiedzić tą stronę:
Oddają klimat w dużej mierze.