Witaj...Tato.
Nigdy za bardzo do ciebie nie pisałem,
bo nie wiedziałem, co miałbym powiedzieć. Te kilka listów kiedy
byłem tak młody już się nie liczy, te słowa pełne złości,
pełne bólu. One już nie istnieją, zresztą, spaliłem je w w
tamtym starym żelaznym pojemniku pewną ciemną nocą.
Ogień oczyszcza, tak mawiają. Woda
oczyszcza. Pewne rany jednak zawsze nabrzmiewają ropą, nieważne,
ile razy byśmy ich nie wypalali, ile razy byśmy ich nie przemywali
najbardziej krystaliczną wodą. To po prostu wraca, ciągnie się za
człowiekiem, swoiste piętno. Można czuć się jak Kain, bo ludzie
tak samo patrzą na wszystkie piętna właśnie, wiesz? Czasem z
potępieniem, czasem z litością. Ale widzą i boją się o nie
pytać. Czujesz ten ciężar całe życie.
Byłeś przecież bogiem mojego świata,
okrutnym bogiem, który mnie tak naznaczył. Moim piętnem są te
wszystkie blizny, które czasem przypominają. Na co dzień ich się
nie widzi, nie dostrzega, przeszły do normalności w codzienności.
Ślady przypalenia papierosem- wiesz, ze paliłem potem takie same?
Niebieskie Lucky Strike'i . Śmieszne, doprawdy. Taki żart losu, jak
zawsze. Ślady po tym, jak sam zadawałem sobie rany, gdy już
odszedłeś. Pręga od pękniętej skóry na plecach. I wreszcie
najgorsza, ślad cięcia od wcięcia mostka do jego końca. Po tym,
co mi zrobiłeś musieli przecież rozpruć mi klatkę piersiową,
żeby uratować moje serce. Chyba nie do końca im się udało,
wiesz, tato?
Noszę też w sobie blizny, których
nie widzę, gdy stoję przed lustrem. Tak jak tamte, nieraz
przemykają oczom, oczy przywykły, codzienność przywykła, dusza
przywykła. To już nic. Ale są noce, gdy się otwierają rany.
Blizny po dusznych nocach, kiedy każdy dotyk, każda dłoń była
jak zgniła dłoń topielca, oddech który był jak zatrute
powietrze. Blizny milczenia, wstydu swojego ciała. Blizny najgorsze,
najgłębsze, po których długo nie dałem się dotknąć nikomu
innemu. Ale wiesz tato i te rany udało mi się oczyścić. Jakoś.
Trochę. Jasne, nadal są noce, które są lustrami, w których
przeglądam tamte wspomnienia, cięcia od początku do końca mostka,
żeby uratować nie tylko fizyczne serce. Czy do końca mi się
udało?
Bo ja przecież żyję tato. Raz przez
ciebie naprawdę umarłem. Na kilka minut moje serce fizyczne
przestało bić. To które czuje miłość próbowałem sam zabić,
ale mi się nie udało. Nie umiem nie czuć tato, może dlatego tamto
dziecko we mnie to tak bolało? Ale to już nie ma znaczenia. Moje
ciało przeżyło, walczyło tygodniami w szpitalu żeby przetrwać.
Moja dusza walczyła jeszcze dłużej, boleśniej, odradzała się i
umierała, płonęła, tonęła. Ale się udało. Bo ja żyję tato i
jestem szczęśliwy. Na tyle ile umiem, jestem szczęśliwy.
Ja wiem, że nie chciałeś mnie wtedy
zabić. Ja wiem, że po prostu nie umiałeś opanować tej bestii w
sobie, po tym, jak mama poroniła, po tym, jak zacząłeś pić. Ja
to wszystko wiem, jestem już dużym chłopcem. Bo czasem nadal
jestem chłopcem, wiesz. Zawsze gdzieś jakiś we mnie będzie, ten
przerażony, posłuszny, zakochany w bajkach, w które można
uciekać. Ale to nic, ja wiem po prostu, że każdy człowiek rani.
Ja już cię nie osądzam, nie obwiniam. Nie czuję nienawiści.
Kiedyś ta niszczyła tylko mnie. Czasem tylko chciałbym zrozumieć,
jak to się wszystko mogło stać, jak mogło się tak potoczyć. Jak
mogłeś mnie prawie zabić. Nie. Jak mogłeś mnie zabić. Tyle we
mnie.
(Kim byłym i co bym czuł, gdyby nie
tamto, gdyby blizny nie były tkanką silniejszą, ale też zarazem
martwą?)
Wiesz, może to dziwne, ale czasem mam
taki moment...że i do ciebie czuję tą dziwną czułość. Bo to
wszystko jest smutne. Z perspektywy czasu jest po prostu smutne, to
wszystko co się stało, to co mi robiłeś, to jak mnie niszczyłeś-
i niszczyłeś siebie. Ze mną się nie udało. Tylko pewne miejsca
mam puste, inne za czułe nieraz. Ale czasem zastanawiam się czy
udało ci się zniszczyć samego siebie? Czy tego przede wszystkim
nie pragnąłeś? Może z oddali czasem nawet bym cię przytulił.
Nie tego fizycznego, namacalnego. Ale twoje serce. Bo je przecież
kiedyś miałeś, gdy byłem jeszcze młodszy, gdy zakochałeś się
w mamie, gdy nosiłeś moją starszą siostrę na barana. Wiesz, może
cię to dziwi, ale ja mam w sobie dużo czułości, po tym wszystkim
co mi zrobiłeś, jednak ją mam. Czasem sam się dziwię. Ale
widziałem właśnie przez ciebie, co dzieje się z człowiekiem, gdy
jej braknie. Gdy chce się przestać czuć, tak jak ty- żeby nie
rozpaczać za dużo piłeś i obudziłeś w sobie bestię, która
wyciągała łapy po mnie. A ja nie chcę popełniać twoich błędów.
Nie ja.
Wiesz tato, dzisiaj byłem u lekarza.
Tak, nadal chodzę do kardiologa. Babcia, z którą zawsze się
kłóciłeś, z którą się nie znosiliście stale mnie do niego
wysyła. Tak, Sisi dba o mnie. Czasem za bardzo, mam wrażenie, że
po tym wszystkim jest przewrażliwiona. Po tym, jak wylądowałem
przez twoje pięści i kopniaki w szpitalu, po tym jak na chwilę
umarłem, jak cięto mój mostek od początku do końca, żeby
zatamować krwawienie prosto z aorty, zatamować dziurę w prawym
przedsionku. Nawet się zgubiłem, ile żeber złamałeś mi ty, a
ile złamali lekarze, kiedy rozrywali moją klatkę piersiową,
panicznie, żebym jednak przeżył.
Wiesz, babcia boi się, że skoro raz
już prawie odszedłem, to mogę zrobić to w każdym momencie. Tak,
ona martwi się o moje serce. I to fizyczne i to duchowe, chociaż
nieraz udaje, że jest inaczej. Nie wiem dlaczego się nie
lubiliście, a może...nie, tato, ja wiem. Ona była dla ciebie za
silna. Mama zawsze była łagodna, nieporadna a babcia...dawała ci
się we znaki. Nie pozwoliła nas całkiem od siebie odciąć, zawsze
o nas dbała.
Do teraz to robi, czasem dyskretnie,
swoją pozorną jadowitością. Ona tylko pozornie wyśmiewa, wiesz?
Jest najbardziej kochana. To ona też ma wielką czułość, tylko
nieraz się jej wstydzi. Bo właśnie jest za silna, a silni ludzie
boją się, że to zniszczy ich wrażliwość. Pomimo wieku nigdy
tego nie zrozumiała, że jest zupełnie inaczej, że to ta
wrażliwość i czułość daje jej taką wielką siłę. Jej miłość.
Ale ma swoje metody i to działa. To najważniejsze.
Ona nigdy by się nie przyznała
wprost, jak się o mnie martwi, ale ja wiem swoje. Kiedyś
podsłuchałem jej rozmowę z dziadkiem, nocą, kiedy siedzieli w
kuchni. To było w momencie, gdy było już bardzo źle z mamą,
wiesz? Pod koniec to wszystko było straszne momentami, bezsilność,
jej wycie z bólu, aż zwierzęce wycie nieraz, kolejne dawki
morfiny. Tylko ja jej ją podawałem. Uparłem się, że tylko mi
wolno się nią tak zajmować. Ale nie o tym miałem. Kiedyś
usłyszałem, jak babcia mówi do dziadka, że mną nieraz trzeba się
zająć właśnie. Bo wyglądam jak cień człowieka, a ona się
martwi. I że ona musi to zrobić, skoro ja opiekuję się nimi
wszystkimi. Poczułem wtedy gorycz, nie wiem dlaczego. Żal. Przecież
ja sobie radzę, ja nie potrzebuję pomocy. Nigdy. Jestem silny,
przeżyłem ciebie. Przecież przeżyłem ciebie ale...
Tak, muszę to przyznać. Nieraz i mną
się trzeba zaopiekować. Chociaż mnie przytulić. Rozbawić.
Oderwać moje myśli. Wiesz, tato, każdy tego potrzebuje i to nie
jest słabość. Doszedłem do tego po czasie oczywiście. Nieraz w
ogóle ludzie nie wiedzą, jak są dla mnie ważni, jak mi pomagają,
moim demonom, jak je leczą. Słowem, listem, tym że mogę im coś
powiedzieć bzdurnego, nie myśląc o tobie nieraz. Bo czasem ja
muszę uciekać. Nie mówię im, że mam zły dzień, że cały dzień
prześladował mnie koszmar. Ale oni są, nie muszą wiedzieć. Tyle
starcza. Może tego nie rozumiesz, też czasem nie pojmuję.
Ale znowu odszedłem od tematu. Sisi
się mną opiekuje, wiesz, ja jej na to pozwalam. Jej na to pozwolę
.I znowu wysłała mnie do lekarza. Jak co roku, jeden ukłon w
stronę jej przewrażliwienia. Ja wiem, że ona jest przewrażliwiona,
nie przez to co mówi, co robi. To są nieraz niuanse. Jak jej
spojrzenie na moje cięcie przez cały mostek, gdy biegam czasem po
domu bez koszulki szukając czegoś do wrzucenia na mój chudy
grzbiet.
Więc poszedłem do lekarza tato i
okazało się, że wtedy nie udało ci się mnie zabić, ale zadałeś
rany głębsze, niż sądzono. A może to nie tak. Nie są głębsze.
Po prostu niektóre rzeczy ciągną się za człowiekiem latami.
Widzisz, mówiłem o tych ludziach, że
nieraz im nie mówię pewnych rzeczy.
Prawie nikomu nie mówiłem, że od
jakiegoś czasu to czuję. Raz, dwa mi się zdarzyło palnąć tylko,
nieznacznie. Ale czasem delikatny trzepot, czasem delikatne muśnięcie
serca, tego fizycznego się zdarza. Od dłuższego naprawdę czasu.
Myślałem o tym sporo. Dręczyło mnie to, wiesz?
Dlatego trochę oszukałem los i pojechałem do tych Indii o których marzyłem, zanim poszedłem do lekarza. Nierozważnie, wiem. Ale chciałem spełnić choć tyle, uszczknąć życia, bo gdybym dowiedział się przedtem, że coś mi jest..pewnie nie doznałbym tak wiele. Nie pojechałbym. Może nie pojechałbym.
Dlatego trochę oszukałem los i pojechałem do tych Indii o których marzyłem, zanim poszedłem do lekarza. Nierozważnie, wiem. Ale chciałem spełnić choć tyle, uszczknąć życia, bo gdybym dowiedział się przedtem, że coś mi jest..pewnie nie doznałbym tak wiele. Nie pojechałbym. Może nie pojechałbym.
Ale czasem moje serce, nocą
szczególnie zatrzepocze. To nie żadne emocje, żadne zakochanie,
można by było się wtedy bowiem z tego śmiać. Czasem moje serce
zatrzepocze samo z siebie. Delikatnie, jak wrażliwy na mróz motyl.
Ale jak już ci powiedziałem, nikomu prawie tego nie mówiłem, bo i
po co? Powiedz, po co, póki się tego nie wie? Po co kogoś sobą
martwić? Starczy Sisi. Ona się mną opiekuje, opiekowała mną gdy
ja opiekowałem się bratem, siostrami, mamą. Ale jej kiedyś
zabraknie. Kto wtedy się mną zaopiekuje? Kto mnie będzie nieraz
tak kochał gdy...?
Ale nie o tym znowu miałem, widzisz,
mam przez to wszystko za dużo dziwnych myśli. Staję się kruchy,
rozsypuję się. Staję się smutny. W obliczu otwierania ran zawsze
taki jestem. Bo to śmieszne, przecież radzę sobie sam doskonale
nieraz. Tylko nieraz się tęskni, nieraz znowu się człowiek, nawet
dorosły, boi. Nieraz chce się być przytulonym.
Tato, wiesz, ostatnio wracasz non stop
do mojego życia. Aż przesadnie. Wtedy w marcu gdy Sisi myślała,
że jesteś w mieście. Nie spotkałem cię. A teraz wracasz razem z
lekarzem, z jego słowami, że trochę się zmieniło od tamtego
roku. Trzepoczę. Tak, zaczynam trzepotać na tym wietrze. Wiatr
zabija trzmiele, które nie wiedzą, że są za ciężkie, żeby
latać. Wiatr im to nieraz uświadamia i łamie im skrzydła.
Tato, czy jestem przez ciebie
trzmielem?
Moje blizny są trwałe. Nigdy nie
znikną, ani te z duszy, ani te z ciała. Jeśli ktoś chce mnie
kochać musi pokochać i je, to nieodzowna część mnie. Są dni gdy
te niewidoczne nawołują, powodują nagłe ataki lęku, są noce,
gdy nie można mnie dotknąć. Nikt nie może. Nawet jeśli mnie
kocha.
Czasem zastanawiam się, czy to w ogóle
możliwe, wiesz? Czasem mam takie momenty, jestem przekonany, że
przez to nie można mnie kochać. Dziwne, bo cudze blizny kocham
właśnie, zawsze chciałbym czule objąć..ale moje własne
wzbudzają obrzydzenie i wstyd. Sprawiają, że jestem pokraczny, tak
bardzo pokraczny i żałosny. Jak bezdomny przemoknięty pies. Kto
takiego wpuści do domu, kto takiego oswoi? Kiedyś się zdarzyło.
Ale czasem boję się, że już nigdy tego nie zaznam, a może i boję
się, że kogoś za bardzo pobrudzę swoimi mokrymi psimi łapami.
Dlatego nie lubię się narzucać. To też trochę przez ciebie,
wiesz. Tylko to ja muszę sobie z tym radzić, z tym wstydem, lękiem.
Nie boję się już rozbierać, pokazywać, chodzić nago, nago
ciałem i duszą. Niech widzą, niech wszyscy widzą. Ale gdy ktoś
ma tego dotknąć, przycisnąć palec do mostka...dopada mnie to
dawne przerażenie, wstyd, jak bardzo jestem żałosny. Irracjonalne
przerażenie, że ktoś przeciągając palcem po tej prostej bliźnie
odgadnie wszystko, odczuje wręcz wstyd i ból tamtych nocy gdy
przychodziłeś do mnie i ból tego szpitala. Muszę komuś ufać
żeby na to pozwolić, inaczej to jak kolejny gwałt. A komukolwiek
chce się o zaufanie takie starać? Nie czuję nigdy, że miałbym
być tego wart. Nie jestem tego wart, bezpański pies. Żałosna
pokraka. Ale nie o tym znowu miałem. Zresztą, teraz już rzadko o
tym komukolwiek mówię.
Okazuje się więc tato, że po latach
i blizny fizyczne mogą rzutować na moje życie. Moje życie, na
które już zapracowałem. Moje dobre życie, bo pomimo wszystkiego
tato, pomimo ciebie, ja je mam. Dobre, szczęśliwe.
Frida Khalo mówiła, że w jej życiu
zdarzyły się dwie tragedie: autobus i Diego. Mnie nie dopadł
autobus, za to tragedią był człowiek. Byłeś to ty. Ale po każdej
tragedii stajemy na nogi. Tak jak Frida, nieraz kulawo, ale jednak.
Żyjemy. Wręcz tańczymy. Kochamy. Ty mi nie mogłeś tego zabronić,
jedyna osoba która mogła, to ja sam. A ja może jestem żałosny,
ale nie jestem aż tak głupi tato, jak twierdziłeś. „Ułomny
bachor”.
Wiesz tato, ja nie boję się śmierci.
Po tym, co mi zrobiłeś, po tym jak już ja umarłem, nieraz nawet
jej sobie życzyłem. Wyłem nieraz pod wiaduktami na których
przejeżdżały pociągi, dlaczego się wtedy nie udało, po jaką
cholerę mnie odratowali, zaszyli serce, nastawili kości połamane.
Przywoływałem tamto, dosłownie. Nie udało mi się wtedy. I
poczułem, że chcę żyć, ale to już dłuższa historia.
Ale tato, ja nie boję się śmierci.
Samego jej momentu, tego co nieznane. Wiesz, mam swoją wiarę, to
już dużo zmienia. Czasem nawet śni mi się śmierć i to są dobre
sny. Ciepłe, przyjemne. Mało pamiętam z tego, jak umierałem, jak
leżałem w śpiączce. Wiem że nie bolało. Było cicho. Tyle. Nic
więcej. Czasem to przychodzi w snach, wyobraź sobie, że jakiś
czas bałem się przez to spać, że znowu się nie obudzę, że
właśnie umrę we śnie, panicznie bałem się spać. Ale nie, nie
boję się śmierci. Nie boję się, że umrę przez swoje serce.
Jak wszyscy ludzie, bałbym się
odchodzenia. I też nie zrozum mnie tutaj źle tato. Nie boję się
bólu, chociaż mógłbym po tym, jak widziałem, jak cierpiała mama
od przerzutów, naciekania nerwów. Nie, nie boję się bólu bo
dałeś mi jego wielką lekcję. Przez jakiś czas byłem od niego
uzależniony, mówiłem że lubię kolczyki, a tak naprawdę lubiłem
samo nakłuwanie. Ból uzależnia, teraz już się wyleczyłem z tego
dziwnego nałogu....ale nie, w moim lęku przed odchodzeniem nie
chodzi o żaden ból. Ten znam przez ciebie aż za dobrze i wiem, że
można go przetrwać, że połamane kości to nic, można z nimi
nawet biegać, ze złamaną nogą. Już raz tak zrobiłem.
Ja boję się, że moje życie zmieni
się w odchodzenie. Moje dobre życie, moje życie, w którym chcę
tyle smakować, chcę doznawać, zaznawać, kochać. Moje życie, o
które walczyłem, walczyłem przede wszystkim z tobą w mojej
głowie, moje życie, w którym wstałem z kolan, przestałem się
czołgać. W którym nie wstydzę się już stawać przed kimś z
nagą duszą, bo i to mi się ostatnio udało. Tak tato, ja boję
się, że moje życie zmieni się w wegetację. Smutne pasmo czekania
na śmierć. Nie czekania natchnionego jak w Waranasi, gdzie byłem
jakiś czas temu. A czekania na to w codzienności. Zmieni się w
śmierć za życia. Dlatego tak trochę oszukałem, dlatego poszedłem
do lekarza po przyjeździe już. Wiem, nie powinienem, ale tato
zrozum...
Powinienem się oszczędzać,
powiedział mi ten miły lekarz. Przez chwilę, póki nie zrobią
kompletu badań powinienem się oszczędzać. Do cholery tato, ja
chcę się zużyć! Chcę się zużyć w tym życiu, zużyć w
doznaniach, a potem umrzeć z uśmiechem na ustach. Nawet gdy serce
zatrzepocze za mocno.
Głupoty gadam, co? Tak, wiem. Wiem, że
życie jest piękne, pomimo ciebie, mojej tragedii. Wiem że mam
jeszcze dla kogo żyć. Dla tej jednej, która się mną opiekuje i
która ma tylko pozornie złośliwy blask w oczach, dla tych, którymi
ja się opiekuję, których kocham. Którym nieraz chcę po prostu
poprawić zły dzień. To nieraz wydaje się być najważniejsze, by
na cudzej twarzy pojawił się uśmiech, by ona wiedziała, że w nią
wierzę, by on czuł moje wsparcie. To jest najważniejsze nieraz, ci
wszyscy ludzie i ja to wiem tato. Dają mi powód, żeby żyć
właśnie. To egoistyczne, ale inni ludzie są powodem, nawet gdy
tego nie podejrzewają. Nieraz przez ich słowo, wypowiedziane czy
napisane w liście, dużo bowiem tych listów tato, ale nieraz przez
ich zły dzień człowiek nie skupia się na sobie, człowiek żyje,
nie rzuca się z mostu, bo wierzy w to, że może im pomóc. To
cholernie pusty egoizm...ale to jest ważne. Inni ludzie są ważni.
To to, o czym ty tak bardzo
zapomniałeś, gdy po raz pierwszy podniosłeś na mnie rękę, gdy
rzucałeś we mnie butelkami, gdy kazałeś mi grać na tych
cholernych skrzypcach tak długo, aż posikałem się w spodnie.
Ja wiem, że oni są najważniejsi i
jeszcze mam dla kogo żyć. Wiem, że ja nie jestem godny żeby ktoś
chciał dla mnie ale...ale ja mogę dla nich. Powinienem za to
dziękować nieraz. I dziękuję za to zresztą.
Ale jednak się boję. Boję się
ograniczeń. Mnie się nie ogranicza przecież, to wszystko zdaje się
być klatką. To wszystko przerażające, że moje serce nagle może
sprawić, że nie będzie mi się chciało żyć pomimo tego, że mam
dla kogo. Że te moje doznania, mój cholerny hedonizm będą miały
się zmienić w wegetację. To boli, to przeraża, to sprawia, że
staję się trzmielem na wietrze. Upadam nisko, upadam poniżej
kwiatów kwitnących słodkim zapachem lip. Łamię skrzydła. Może,
zresztą, nigdy nie powinienem latać, może to była zawsze tylko
iluzja a dzisiaj mi to boleśnie i dobitnie uświadomiono?
Tato, dlaczego uczyniłeś mnie
trzmielem? Mogłem być przecież ptakiem, motylem, mogłem...
Tak tato, boję się. Ale byłeś
największą tragedią dla mojego życia- i okazuje się nadal
jesteś. Ale nie złamałeś mnie wtedy, choć tak bardzo chciałeś.
I nie złamiesz mnie teraz. Może dobija się konie ze złamanymi
nogami, ale ja na to nie pozwoliłem i nadal biegam. Kulawo, ale
biegam. I może jestem trzmielem, nie powinienem latać, ten cały
ból nieraz waży za dużo, zranione , wadliwe serce jest trudne do
uniesienia...ale ja nie dam się złamać. Nie tobie. Już nie tobie.
Bo jesteś tylko smutnym zniszczeniem, którego piętno mam na sobie
do dziś, namacalnie i w duszy. Ale jesteś echem. A ja jestem tu i
teraz.
I może mam wadliwe serce, to fizyczne,
to duchowe, to które czuje nieraz za dużo a nieraz pustkę, może
mam wadliwe serce w każdym ze znaczeń, ale będę żył po swojemu,
wiesz? Będę cię cieszył, będę doznawał. Nauczyła mnie tego
też Irina, o niej ci nie mówiłem, ale to ważna osoba. To, co nas
łamie nie ma znaczenia. Ważne, czy mamy marzenia i za nimi
podążamy. A ja je mam. I mogę być niesamowicie zmęczony, ale
będę szedł przed siebie, a nie biegał w kółko, jak niektórzy
ludzie. Nie będę stał też w miejscu. Nie ja.
Więc może będę trzmielem i będę
nadal marzył o lataniu, wiesz, tato? Tamto nie szkodzi. Już nie
szkodzi. Wyleczę swoje serce. Choć, może wyleczę to za dużo
powiedziane. Może po prostu nauczę się znów żyć z tym, co
otrzymałem od losu. Bo nie chcę być jednym z tych ludzi, którzy
mają oczy bez wyrazu żadnego, oczy pełne obojętności, nie chcę
wegetować. Na to nie mam siły. Na to właśnie, na szaleństwo
życia codzienności niektórych ludzi. Nie jestem wyjątkowy
ale...nie dam się złamać. Po prostu. Nawet ten pokraczny,
poraniony ja, bezpański śmietnikowy pies.
Nie będę się zmartwiał. Ja wiem to
że przetrwam, jak przetrwałem wtedy ciebie, twoje pięści i
kopniaki. Wtedy umarłem i nadal żyję. Nie będę umierał, póki
nie nastanie mój czas. Chociaż czasem znów pewnie śmierć mi się
przyśni. Może dzisiaj i taki sen będzie piękny, bo nadal nieraz
mam momenty, gdy myślę, że byłoby lepiej, gdyby wtedy...
Ale to tylko momenty. Nie będę jednym
z tych złamanych ludzi, których byle drobnostka załamuje. Którzy
nieraz nie mają powodu, ale mają wymówki. Nie będę patrzył w
sufit, załamywał się, zatrzymywał, nie będę umierał każdej
nocy przez taką rzecz. Umrę naprawdę kiedyś, ale za życia nie
położę się w trumnie.
Nie jestem koniem którego się łamie,
jestem trzmielem, przez ciebie jestem trzmielem który marzy o
lataniu i upiera się, pomimo tego, jak wiele waży. Nie myśl, że
ci za to podziękuję. Nie tobie. Doceniam samo cierpienie i ból,
nie ciebie, że podnosiłeś rękę. Jestem naiwny, ale nie licz z
mojej strony na taki absurd. Jestem tylko człowiekiem, nadal, jestem
tylko człowiekiem który za dużo pamięta. Ale docenia nawet ból.
Bo on mnie ukształtował, on sprawił, że upieram się, żeby
latać.
Będę czekał więc na to co
przyniesie mi los. Będę oddychał i będę się uśmiechał, będę
walczył, nawet gdy serce za mocno zatrzepocze. Tylko martwię się
o babcię, tak wiem, dla ciebie była jędzą ale..martwię się co
poczuje, gdy jej powiem. Bo ona opiekuje się mną, a ja nie chcę
jej nigdy zranić. Ale będzie co los przyniesie. W tym dziwnym
świecie, będzie co przyniesie los. Jak zawsze będzie trzeba to
przyjąć. Ja muszę przyjąć wiadomość o moim wadliwym sercu. Co
innego mi pozostaje? Będę pokorny w walce.
Ale..dopiero jutro zacznę walczyć.
Jutro. Dzisiaj jeszcze trochę się boję, siedząc na swoim poddaszu
i myśląc, co komu powiem. Czy w ogóle coś powiem. Myśląc, co
wykażą te odległe jeszcze w czasie badania. Boję się jeszcze
dzisiaj, boję się, że kiedyś się złamię i zacznę odchodzić.
Umrę za życia zamiast żyć. Dzisiaj jest za silny wiatr na
trzmiele.
Kto się mną zaopiekuje ciemnej nocy?
Kto wyciągnie do mnie rękę?
Czasem noce są samotne, dziura pod
sercem się powiększa tato. Czasem się wstydzę i się boję jak
małe dziecko znowu. Czasem płaczę. Ale nie wygrałeś, nawet gdy
będę płakał, nawet gdy będę wymiotował jak zawsze z nerwów,
wiedz, że nie wygrałeś.
Jutro moja dziura się zrośnie, moja
samotność, mój smutek, mój strach. To wszystko jutro z porankiem
i biegiem przed siebie ustanie. Może z czasem zarośnie się i ta
dziura fizyczna, może z czasem okaże się, że to nic takiego. Może
nie będą znowu przecinać mi mostka, wycinać kawałków serca,
zaszywać z powrotem i kruszyć żeber. Może nie. Może nie zostanę
przymusowo zahamowany w swoim pędzie. Może nie.
Ja żyję i to się liczy. Czasem mogę
się bać tato, tak jak podczas tamtych nocy, tak jak wtedy, gdy
krzyczałeś. Ale ja żyję dalej i będę żył. Nie dam sobie
samemu odejść. Nie dam sobie wmówić, że jestem za ciężki, żeby
latać. Już nie.
Tylko dzisiaj to wszystko wraca. A ja
jeszcze trochę się boję.
„Wszędzie dookoła mnie znajome
twarze
Zużyte miejsca, przemęczone twarze
Wcześnie rano startują w swoich
wyścigach
Zmierzają donikąd, zmierzają
donikąd.
Ich łzy wypełniają okulary
Bez wyrazu, bez wyrazu.
Chowam głowę, pragnę utopić
swoje smutki
Nie ma jutra, nie ma jutra
Myślę, że to troszkę zabawne,
myślę, że to troszkę smutne
Że sny w których umieram, są
najlepszymi, jakie kiedykolwiek miałem.
Trudno jest mi tobie powiedzieć,
trudno jest mi to znieść
Gdy ludzie kręcą się w kółko
To bardzo, bardzo szalony świat.”