poniedziałek, 29 września 2014

Naprawdę i niezależnie od innych rzeczy, cóż to za niesamowita, cudowna przygoda – to życie, moje życie.- E. Stachura, Dzienniki

"Zrozumiałem wtedy, że przed obłędem uratowało mnie absolutne zmęczenie, absolutne dokładne wycieńczenie. Po prostu nie miałem sił na obłęd, na to, by rzucić się skądś, gdzieś, pędzić, biegać, krzyczeć, wyć, śmiać się, płakać i tak dalej. Nie miałem na to siły. Bezsilny byłem i tylko dzięki temu myślę, nie oszalałem". E. Stachura, Fabula rasa

Miałem już dość. Po prostu dość. W sobotę wszystko, przed czym się broniłem, przed czym uciekałem w czarny humor, w cudze opowieści, w nadzieje na przyszłość, dopadło mnie ze zdwojoną siłą.
Przyszło całkowite zmęczenie.
Przyszło to okropne poczucie bezsilności.
Przyszły uczucia, do których sam nie chciałem się przyznawać. Nawet uczucie bezradnej miłości, bo z czasem coraz bardziej docierało do mnie przecież, że ta nie ma żadnych szans. I nie chodzi o moje fanaberie, pewne rzeczy po prostu się nie udają. Nie mogą po prostu być.

Przyszedł ból. Ból po kolejnym zabiegu, niby nic. Bo fizycznie ten ból nie był niczym, lecz mój mózg go wyolbrzymiał. Złudny ból fizyczny, wcale nie tak wielki przecież, bo bywały gorsze o wiele gdy dopadł ciało otworzył i inne rany, które przedtem były zaleczone.
Gdy wróciłem ze szpitala jeszcze, po południu ćwierkałem jak ptaszek. Żartowałem z dziadkiem ze smrodu wypalania naczyń, śmiałem się że jestem jak Kmicic. Interesowały mnie cudze sprawy. Było jak zwykle, gdy zajadałem sobotnie ciasto drożdżowe mojej babci.
A potem to dopadło. Najpierw po prostu ból, ze zdwojoną siłą, ból czegoś, co wcale nie powinno robić na mnie wrażenia. Przyszła panika. Tracenie oddechu. Kolejna fala mdłości. Strach i ból, ból i strach. Te dwa, z którymi nikt nie mógł mi pomóc.

"Płaczę. Idę ulicą i płaczę. Łzy mi wchodzą do ust. A taki byłem wesoły nie tak dawno, tak sobie szedłem w podskokach wesoło. A teraz płaczę. Cały brzuch mi się trzęsie od płaczu. " E. Stachura,

Przyszło nagle, dopadło mnie. Tak po prostu. Ale ja nie mogłem płakać, jakbym zupełnie zapomniał, jak to się robi. Byłem po prostu potwornie zmęczony, zbyt zmęczony nawet na płacz. Przyszły głupie myśli. A może by tak jeden ból ukoić innym, jak za dawnych lat.? A może by po prostu skończyć, skoczyć po raz ostatni, rozkrwawić wszystko w sobie dokumentnie, tak ,by nic nie dało się uratować. Milion głupich myśli, bo ja rozpadłem się w jednym momencie na milion małych kawałków.
Nie daję rady, po prostu nie daję rady. W swojej głowie, w sobie. Sam ze sobą sobie nie radzę, od jakiegoś czasu, a nie chcę się przyznać. Na nic, po prostu nie mam siły. Skulić się w kłębek i wyć. Skulić się w kłębek i zasnąć, zniknąć w tym śnie, zniknąć na dobre, żeby już z niczym nie trzeba było walczyć. Żeby już przed niczym nie trzeba było się bronić. Żeby było tak, jakby nigdy nic się nie zaczęło po prostu.
Proszę, nich ktoś coś z tym zrobi. Niech ktoś mi pomoże.
Cholerny głosik w głowie, wyłonił się wśród innych.

Jak ktoś ma ci pomóc, Kordianie, skoro nikt nawet nie widzi, jak wołasz, bo wołać nie umiesz nawet? Zawsze radzący sobie sam, zawsze przecież optymista. Wszystkim mówisz, jak to nie ma niemożliwego, wszyscy mówią ci, jaki jesteś silny. Bo przetrwałeś ojca, bo realizujesz marzenia, bo teraz masz chore serce, ale wyliżesz się z tego, jak zawsze przecież. Wszyscy, do kurwy nędzy przywykli, że sobie radzisz. Nie umiesz nawet mówić o tym, że cię boli, zawsze, nawet gdy ci najgorzej pod słońcem, nawet w takich momentach to ty wolisz słuchać ich. Jak ktoś ma ci pomóc, jak? Nie bądź naiwny. A jak sobie nie poradzisz teraz, świat ostatecznie poderżnie ci gardło...cóż. Kordianie, będą wiedzieć, jak się mylili. Będziesz widział, jak sam się myliłeś, bo zawsze się w końcu mylisz. Wcale nie wygrywasz w życiu, stale jesteś porażką. Wieczną porażką. Tym razem też ci się nie uda, a ty tylko będziesz udawać, że to nic takiego. Tak samo jak było z twoim ojcem. Zresztą, czy to co się dzieje teraz, nie jest dowodem na to, jak bardzo właśnie jesteś przegrany?

Zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się....

Jesteś sam Kordianie. Sam ze swoją naiwnością. Nikt ci nie pomoże, znowu po prostu przegrasz. Przestań udawać tego błazna. Weź za dużo tabletek które dostałeś na bezsenność. Zaśniesz na dobre, odpoczniesz tak jakbyś chciał. Bo chcesz, prawda? Chcesz przestać wiecznie się szarpać. Tylko udajesz wojownika, nie umiesz przecież nawet walczyć. Jesteś nikim, więc możesz zniknąć na dobre. Nie będą mieli zmartwień.

Zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się....

Och, płakali? Nikt nie będzie płakał. Twój ojciec miał rację. Przecież nawet Ona cię nie pokocha, nawet nie widzi, jak się dla niej starasz. Bo chciałbyś, żeby widziała, żeby wiedziała, prawda? Ale ciebie nie można kochać. Twój ojciec miał rację, powinieneś zdechnąć gówniarzu. Zresztą, może nawet niedługo będzie po kłopocie.

ZAMKNIJ SIĘ!

Atak paniki. Gorszy niż wszystkie inne z ostatnich lat. Krótki atak paniki, taki jak za dawnych, dawnych lat, których prawie nie pamiętam.
W nim nie ma logiki.

Dość, dość, po prostu dość. Nie mam już siły, nie mam siły na wszystkie dawne głosy, które wracają, nie mam siły na strach, nie mam siły na ból i znużenie ciała, które bardziej niż zwykle nie chce spać, nie chce jeść. Jakby zdecydowało za mnie, że się poddaje, zanim dojdzie do tego moja głowa i mentalne serce. Nie mam siły, żeby nawet zejść na dół, porozmawiać z kimkolwiek, nie mam siły.
Tonę sam w sobie. Zgubiłem swój spokojny ląd, który kiedyś stworzyłem. Może to ułuda, może tak naprawdę go nigdy nie było, nigdy być nie mogło. Majaki rozbitka, fatamorgany na pustyni zmarłego tak naprawdę przed laty serca.

"Byłem, chyba jak każdy człowiek, światem samym w sobie i kiedy było mi źle, chowałem się w sobie, miałem w sobie schronienie. Teraz nie mam tego schronienia. Nie mam własnego, swojskiego świata. Jestem cały odkryty, nagi, wystawiony na razy". E. Stachura, Pogodzić się ze światem

Może głos miał rację. Stanąłem na krawędzi.

"Na krawędzi tu stoję,
Gdy poruszę się to po mnie". E. Stachura

Bałem się ruszyć więc w którąkolwiek ze stron. A jeśli w którąś to...zrób tak, żeby było, jakby nigdy się nie wydarzyło. Jakbyś nigdy się nie zdarzył, bo i tak przegrałeś na starcie, to proste, poderżnąć sobie gardło życiem, nie jakoś efektownie, a cicho, wiesz doskonale jak to zrobić, wiesz...

Wiesz przecież, że nie miał racji, prawda?- dopadł mnie inny głos, spokojny, wyłoniony z całego chaosu.

Skąd mogę wiedzieć?

Wiesz, ty wiesz. Wiesz też, co musisz zrobić, już dawno powinieneś, ale to wcale nie było łatwe, to wcale nie było bezpieczne dla ciebie...ale ty wiesz Kordianie. Nie czekaj, już nie masz na co czekać. Jesteś pod ścianą. Jesteś naprawdę na krawędzi, na jakiej dawno nie byłeś. I musisz wrócić, musisz wrócić do tych, których kochasz.

Kocham?

Tak, a oni kochają ciebie. Nie wątp.

Nie wszyscy...

Nie wszyscy. Nie można sprawić by ktoś nas pokochał, na siłę. I to też wiesz i umiesz już kochać mimo wszystko. Ciepło, które przepływa, pamiętasz?

"Trzy, cztery razy dziennie napadało mnie straszliwie, by skończyć. Ale walczyłem, walczyłem, chwytałem się powietrza, walczyłem o życie, oczywiście nie dla siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie i bałem się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze, przez to właśnie że ja formalnie skończę moje od dawna od wielu miesięcy zakończone życie. " E. Stachura, Dzienniki.

Nikt nie może mi w tym pomóc, bo wszystko zależy ode mnie. To mój ból, który na nowo się zrodził, to moje wspomnienia, demony, chaos. To wszystko moje, nie oddam nikomu, jak szalony egoista. Nawet, jeśli mam się w tym utopić, nawet jeśli mam zaginąć w własnej głowie, nawet jeśli mimo to i tak krzyczę tak, by nie słyszał nikt...
Nawet jeśli udaję sam przed sobą. Bo od jakiegoś czasu udawałem, to mnie wykończyło, unikanie ciosów, udawana walka, zamiast tej prawdziwej. Tej, którą muszę stoczyć właśnie sam.

Nie miałem już siły, ale wiedziałem, że muszę znaleźć jej echo, żeby zrobić choć jedną rzecz, jedną, która zawsze pomaga, choć nie jest łatwa. Muszę zmierzyć się z tym, co przyniesie.
Zwlokłem się na dół. Jeszcze jedna maska, chwila bycia błaznem.
Poprosiłem, żeby nikt mi nie przeszkadzał przez dwa dni, bo tyle musi mi starczyć. Żeby nikt do mnie nie wchodził, nie interesował się. Nieraz zamykałem się u siebie, medytując godzinami, dniami, choć zawsze wolałem las i swoje święte miejsca, ale gdy ich nie można mieć...
Wszyscy w domu do tego przywykli, choć teraz trudniej było ich przekonać. Bo serce, bo jak coś się stanie, bo jak...
Ale ja tego potrzebuję. Właśnie tego.

Powiedziałem, komu trzeba, że będę milczeć. Nie chcę, ale muszę. To też boli, zostawiać ludzi, to boli być skupionym tylko na sobie, na swoim świecie...ale gdy ten jest chory, trzeba go wyleczyć. Żeby potem móc i cudzym światom pomagać. Żeby przekazywać miłość dotykiem masażu, żeby pokazywać spokój medytacji, żeby móc po prostu czasem się uśmiechać, bo czasem właśnie o uśmiech chodzi, nic więcej.

"Wszystko mnie boli. Gdziebyś mnie nie dotknął, to mnie boli. Gdziebyś nie strzelił, to trafisz mnie." E. Stachura, Siekierezada

Zapomniałem o tym, że czasem nie można walczyć z bólem. Nie można też go unikać. Trzeba go przyjąć w całości, otworzyć ramiona i znaleźć w nim brata, siostrę, matkę, ojca, kochankę. Nie można walczyć ze strachem,. Trzeba go wpuścić do serca, do umysłu, do duszy i pogodzić się z nim. Trzeba go pokochać i uczynić swoim sprzymierzeńcem. Wiedziałem to, ale zapomniałem. Zapomniałem jak powinno się to czuć. Te który innym mówi o odwadze, sam zagubił się przez chwilę w strachu. Hipokryta, słabeusz? Och, jakże się nim poczułem!

"Bałem się i bałem wszystkiego. ale przecież niemniej jednak szedłem w noc, w każdą noc, jak trzeba było". E. Stachura, Wszystko jest poezją.

Ale to już nieważne, kim byłem. Jak bardzo stałem się obłudny dla siebie podczas tej próby, którą dostałem od życia. Bo to wszystko, to przecież próba.

Czasem własna dusza to jednak za mało. Trzeba poprosić o pomoc dawne duchy, poprosić tych, którzy żyją w nas, choć zamknięci. Własna dusza to za mało, choć ty sam sobie musisz starczyć. Trzeba otworzyć drzwi, zejść na samo dno jaskiń we własnym ogrodzie, stracić światło z oczu, tak że myśli się, że się oślepnie. Trzeba otworzyć drzwi i wypuścić dzikie i nieuchwytne po raz drugi.
Trzeba umrzeć, żeby żyć. Z nimi, bo od teraz, bez nich nie można. To ma swoją cenę, wiedzieć, widzieć po otwarciu ale...trzeba.

Niecałe dwa dni walki, która zmęczyła jak najcięższa podróż. Bo podróże wgłąb siebie są najtrudniejsze, zwłaszcza te, w których nie szukamy dobrego i ciepłego. A te, które są jak pływanie na tratwie w czasie sztormu.
Otworzyłem więc kraty więzienia, z którym tkwiły duchy, kraty za którymi namacalny ja zamknął tych poprzednich. Otworzyłem drzwi wszystkim dawnym, martwym dzieciom, wojownikom, szamanom.

Rozwarłem ramiona zamykając oczy. Wpuściłem cały ból. Cały stałem się bólem, jedną wielką raną. Przesuwałem kulę jaskrawego czerwonego światła, kulę krwi i spazmów po całym swoim ciele. Koniuszki palców, włosy, stopy, pośladki, ramiona, głowa. Aż do samego serca, które karmiło się tym bólem, trzepocząc szalenie, trzepocząc tak, że momentami brakowało oddechu, na którym przedtem się skupiałem. Karmiło się więc serce moje swoim własnym bólem i wyzbywało się go jednocześnie.
Bolała mnie cała dusza i bolało mnie całe ciało. Wyłem w środku jak zwierzę, jęczałem na zewnątrz jak bity kot. Aż do łez. Gorących łez.
W łzach umarłem i na nowo się rodziłem.

Musi boleć. Musi boleć, bo w życiu nie uniknie się bólu. Można zwalczać ten codzienny, można stawiać mu czoła, ale ten największy trzeba po prostu przyjąć. Trzeba się nim stać. Znaleźć w nim truciznę i antidotum.

Dwa dni jak dwa lata bez snu, dwa dni rozmów we własnym ogrodzie mojej własnej duszy. Rozmów z krukiem, lisem i koniem. Dwa dni defilady duchów, walki przez poddanie się. Dwa dni szeptów, łkania, mdłości, łez. Dwa dni bez jedzenia, z wodą tylko, bo ona jest niezbędna, jeśli chce się to przeżyć. Dwa dni na dusznym poddaszu, pełne potu, kurczy mięśni. Dwa dni, gdy moje poddasze musiało starczyć zamiast tipi gdzie pali się ognisko pośrodku, polewa rozgrzane kamienie wodą, tipi w środku lasu. Zamiast tipi ze skóry konia i brzóz duszne poddasze.

Dwa dni w których zrozumiałem, dlaczego ciało przestało mnie słuchać. W których szybko przypomniałem sobie naprawdę, dogłębnie o znaczeniu strachu i bólu, choć przecież o tym mówiłem. Ale przestałem rozumieć, bo bałem się dopuścić do siebie największy ból. Największy, z jakim miałem do czynienia od lat. Bo przypomina i kumuluje wszystkie pozostałe. Jakby z każdym kolejnym było coraz trudniej a nie łatwiej ale...
Ból z życiem przychodzi większy. Ale walka jest coraz bardziej wprawna. Trudno unosić coraz większy miecz, ale ten skuteczniej siecze karki demonów.

Dwie niecałe noce, które sprawiły, że zapłakałem tak, jak płakać się powinno. A potem złapałem oddech. I choć moje ciało jest teraz słabe jak nigdy, jak nigdy w ciągu mojego życia, choć zaczyna się męczyć na schodach nawet, gdy wchodzę do siebie na poddasze, wiem, że zacznie mnie słuchać. Dogadaliśmy się. Dogadaliśmy się, każdym z serc. A nikt nie obiecywał, że ma być łatwo.

"Nie można zmartwychwstać, nie doznawszy najwyższych upokorzeń, czyli w górę nie trzeba być ciśniętym, rzuconym, kopniętym na samo dno, żeby móc ulecieć w górę. Żeby zmartwychwstać. To jest warunek sine qua non. Kto przetrwa wszystkie upokorzenia, aż do najwyższego, ten może dźwignąć się z grobu. " E. Stachura, Dzienniki

Otworzyłem oczy. Zachwiałem się wstając, moje nogi były odrętwiałe gdy przez dłuższy czas zajmowały jedną pozycję.
Otworzyłem okno, by wpuścić trochę świeżego powietrza, by wiatr przegnał wszystkie wypuszczone złe duchy, przegnał smród potu i rozkładającego się ciała, po tym, jak umarłem. I jak na nowo się urodziłem, w bólu. Zawsze przecież rodzimy się w bólu. W bólu też odchodzimy. I trzeba na to otworzyć szeroko ramiona.

Uśmiechnąłem się sam do siebie, zamknąłem znowu oczy i tak po prostu, wdychałem zimne powietrze tej nocy. Modliłem się chwilę wraz z duchami, które muszą we mnie żyć, muszą szeptać o przeszłości, muszą szeptać o przyszłości. Modliłem się z krukiem, lisem i koniem, już na spokojnie, wysyłając w przestrzeń dobre myśli, myśli dla każdego kogo kocham. Nie wiem, czy dotarły, bo to nie tylko od mojej woli zależy.
Modliłem się już w ciszy, w spokoju który do mnie wrócił. Który ze mną zostanie, pomimo tego, że tak bardzo się boję. Ale to nic złego się bać, to nic złego mówić, że tak bardzo boli i ciało i dusza. Teraz nie tylko to wiem. Teraz to rozumiem. Teraz to czuję.

Cisza, zimna noc i wędrówka nad obłokami. Serce śpiewa najczulej jak potrafi. Dla mnie samego. Dla tych, których kocham, bo przecież znów, miłość jest tu najważniejsza. Miłość którą można znaleźć też w bólu i strachu.

Byłem strasznie zmęczony. Całą walką przez poddawanie się, brakiem snu. Moje ciało było zmęczone, moja dusza była zmęczona. Moja głowa nie miała za to zbędnych myśli.
Zaśnij więc, powiedziałem sam do siebie. Zaśnij.
Po raz pierwszy od wielu lat przespałem więcej niż swoja 4-5 godzinna norma. Po raz pierwszy od dłuższego czasu tak po prostu zasnąłem. 7 godzin porządnego snu, ze spokojnymi snami, z twarzami, które muszę- nie, nie muszę, chcę- chcę kochać. Czy to były tylko sny, czy może znów...Nie ma to znaczenia.
Obudziłem się niesamowicie głodny, oczyszczone przed medytacją ciało chciało jeść. Było puste a chciało żyć.
Zszedłem więc na dół, wyspany i głodny, zjadłem późne jak na mnie śniadanie. Po raz pierwszy od paru dni bez tych cholernych mdłości.




I nie powiem, że będzie dobrze. Po prostu, banalnie, będzie dobrze. Będzie trudno nieraz w życiu. Będzie boleśnie i przerażająco. Będzie zawsze czule i miłośnie. I o to chyba chodzi, prawda? Bo przygoda, jaką jest życie nie może być za nudna.  

"Bo krew na razie jeszcze mi się nie zmęczyła nigdy" E. Stachura, Dzienniki

wtorek, 23 września 2014

And the Buffaloes used to say be proud of your name

Cały tydzień obfitował w dobre wiadomości. Ktoś będzie ojcem, ktoś wychodzi za mąż ( tak tak, wiadomo kto), wygrana wymarzona płyta, osobiste małe szczęście. Cały tydzień pełen dobrych informacji, nowe pola możliwości, małe radości, łaskocące przyjemnie serce lub wypełniające je śpiewem. Wiele powodów do tańca zwycięskiego szczęścia.

Cały tydzień obfitował w dobre wiadomości, aż do stanu słodkiej euforii, która mnie przepełniła wczoraj i kazała tańczyć na poddaszu do muzyki ślicznej Francuzki, Zaz. Nie ma nic lepszego nieraz niż osobiste oczekiwanie, nie ma nic lepszego niż świadomość wielu dobrych nadchodzących rzeczy. Ale nie ma czasem i nic gorszego, niż czekanie na wyroki. Ich niepewność.

Wszystkie dobre wiadomości które podtrzymują na duchu, pozwalają przetrwać. Bo przetrwać wcale nie jest tak łatwo. Zresztą, nikt nigdy nie mówił, że łatwo będzie. I może nawet dobrze, bo gdyby było stale łatwo, to nic nie miałoby znaczenia. Nie uśmiech po jednej wiadomości. Może cenniejszy, gdy przetrwanie wymaga wysiłku.
Może za często ostatnio używam tego słowa, przetrwanie. Ale chyba jest ono tym, co najbardziej oddaje mój obecny stan. Stan mojego życia.

Czuję rozdarcie. Między pięknem tej jesieni i szczęściem innych ludzi, a dopadającą mnie w nocy melancholią. Bo jest przecież pięknie. Ale wcale nie jest dobrze. Uśmiecham się dużo i naprawdę cieszę z wielu rzeczy, śmieję się i bawię dobrze, ale i momentami się boję. I czuję, że moje ciało coraz bardziej się buntuje. Mówię mu nocami "zaśnij" a ono nie chce. Nad ranem wzbierają mdłości od leków. Klęczę w łazience próbując wymiotować, ale to nic nie daje. Po prostu mdli, a to, co skręca od środka wnętrzności nie chce wyjść na zewnątrz, nie chce się wydobyć. Ani moje ciało, ani ja po prostu nigdy nie lubiliśmy ćpać tych wszystkich kolorowych pigułek, od których ma zależeć życie. Przeżycie.
Zaczęły się krwotoki z nosa. Może to przez uderzenie przy małym wypadku, kiedy to kot powyrzucał parę kubków z szafy tuż nad moją głową. Czasem mam wrażenie, że koty, z którymi żyję chcą mnie zabić. I krew z nosa, niby nic takiego, ale męczy. Zwłaszcza, gdy to nie jeden epizod, w powtarzająca się już 3 raz rzeka, którą trudno zatamować. Nic dziwnego, przecież moja krew nie doszła jeszcze do siebie, nie może normalnie krzepnąć. Nie mogą się normalnie goić moje rany i to niepokoi. Bo czy jednak czekanie na wyrok się nie przedłuży? Po dzisiejszej pobudce w kałuży dookoła głowy, po zmywaniu z włosów czerwonych strug, całkiem jakbym zwierzęcą posoką chciał je pofarbować, stwierdziłem, że wypada zadzwonić do lekarza, zanim Sisi i reszta zorientują się, że coś może się dziać. Tym razem będę rozsądny. W czwartek mam przyjść na badania. Mam nadzieję, że tylko na nie, że tym razem nie będą chcieli mnie zatrzymać.
Więc znowu czwartek. Ida będzie musiała mnie zawieźć, z jednej strony może się ucieszy, że znowu w swoje łapki dostanie garbusa.

Moje ciało całkiem się sypie. Uśmiecham się i mam dużo energii, ale nie tyle, co miałem jej przedtem. Jestem po prostu zmęczony. Nawet nie brakiem snu, a nadmiarem myśli w nocy, które zjawiają się, gdy ciało nie słucha znużenia kończyn i płuc. Nawet nie nadmiernym wychudzeniem po tak krótkim pobycie w szpitalu, a panicznymi próbami przytycia przed kolejnym. Nawet nie spędzanymi w łazience godzinami podczas krwotoków i prób wymiotowania, a przerażeniem, że któryś z domowników to odkryje i będzie się martwił, przerażeniem, że to wszystko zmienia i trzeba będzie czekać jeszcze dłużej.
Czekać na wyrok. Więzień w celi śmierci, który nie wie, kiedy czeka na niego krzesło, cierpi najbardziej.

Cieszą mnie wszystkie wizyty, odrywają myśli. Potrzebuję ludzi, jak dzisiejszego popołudnia. Fridy i Majkego, przynoszących wieści z frontu jak ja to mówię, wesołego szczebiotu Wery i Lipy wpadających na chwilę po pracy, rozmów z wieloma innymi przez wszelkiego rodzaju komunikatory, pisania maili, potrzebuję ludzi i jednocześnie się nimi męczę. Może dlatego, że nie chcę ich obarczać pewnymi swoimi fanaberiami? Bo to wszystko fanaberie. Staram się nie popadać w stany socjofobiczne. Bo wiem, że to by tylko bardziej zaszkodziło. Ale jestem zmęczony i więcej biorę, niż daję. A nie znoszę tylko brać, więc i to męczy.

To nie jest tak, że tkwię w wielkiej depresji. Ale coś mnie męczy. Wiadome mnie męczy. Nie sposób, żeby było inaczej, prawda? Nadal dni wydają mi się piękne, hedonizm i sztuka gotowania, cudność czytanych książek, dotyk kociego futra i psiego języka. To wszystko jest piękne, doceniam to...ale jednocześnie coś drąży dziury w sercu i umyśle.

Nie wychodzę nawet z domu za daleko, bo nie mam na to chwilowo siły. Dzisiaj bałem się po prostu, że zacznę krwawić na ulicy, jakby ktoś porządnie mi przyłożył z pięści w ten krzywy i tak nos. Fanaberie, po prostu fanaberie. Po euforii wczorajszej dopadły ze zdwojoną siłą, razem z drastycznym przebudzeniem w tej kałuży krwi. Może po prostu się przestraszyłem, jak dziecko, odruchowo jak każdy człowiek gdy widzi taką ilość niezakrzepłej czerwonej farby, wypuszczonej na wolność. A ona powinna być przecież zawsze zamknięta w łożysku tętnicy, żyły, powinna trzymać się jednego kursu. Niepokorna, jak i reszta mojego ciała. Nie chce mnie słuchać. Więc dzisiaj z tego powodu mi przykro.

Szukam sobie zajęcia. Dużo czytam, przyjaciele odwiedzają i rozmawiają, oglądam z siostrami i bratem filmy, gram z dziadkiem w szachy. Siedzę przy komputerze i piszę dużo bzdur. Ale to mało. Brakuje głównych. Nie mogę wyjść za bardzo w domu, wybiegać się jak koń, tkwię w zamknięciu. Nie mogę też grać.

Boję się zagrać przez tą zwichniętą rękę, przez uszkodzony nadgarstek. Choć już może za gitarę mógłbym chwycić, nie nadwyrężając dodatkowo nawet wyjęczeć na skrzypcach pewne sprawy...ale to kolejna fanaberia. Zdaję sobie z tego sprawę, że mam po prostu blokadę. Postawiłem mur między sobą a tym, co zawsze ratowało mnie w najtrudniejszych czasach, wysoki mur między sobą a swoją muzyką. Może boję się zagrać bo usłyszę, jak bardzo mam spierdolony ruch nadgarstka. A może boję się dostrzec w dźwiękach znów coś, czego nie chcę do siebie dopuszczać. Mętne przeczucia, które wykrystalizują się w bolesnych nutach. Może boję się wypuścić wszelkie emocje, spuści ogary ze smyczy. Na razie po prostu nie potrafię.

Boję się trochę, że znowu tracę coś w życiu. Wiem, że to tak nie działa, że wszystko co nas otacza nie sprawia, że doznajemy straty ale...
Dostałem świetną propozycję pracy. Po raz kolejny, pracy, o której mogłem marzyć. Pracy, na któą teraz bym się właśnie zdecydował. Pracy która wymaga ruchu, podróżowania i spełniania się w pewnej, jakby nie patrzeć misji naprawy pewnych rzeczy na świecie. Ale ona musi poczekać, aż nie wyzdrowieję. Czy poczeka? Stale się nad tym zastanawiam. Czy okazja nie przechodzi mi koło nosa. Czy potem nie będzie za późno.

Co więcej, zastanawiam się, czy tak naprawdę wyzdrowieję. Operacja jest kamieniem milowym ale...nie oszukujmy się. Do końca życia będę miał problemy. Do końca życia będą potrzebne pewne leki, nie tak silne jak te teraz, ale jednak. Okolicznościowe badania. Moje serce prawie na pewno szybciej wyczerpie baterie. 20 lat? 30? Czy tyle starczy? Dlatego wkurzają mnie coraz bardziej te teksty "żyj szybko, umieraj młodo". Wkurzają mnie teksty "i tak nie dożyję..."które pobrzmiewają jaskrawiej ( w ciągu tygodnia naliczyłem ich 7- obsesja?).. Ja mogę naprawdę nie dożyć, a nie chcę, żeby tak było. I nie, to nie żadne użalanie. To fakt, który drażni.

Nie zakładam żadnego czarnego scenariusza, wręcz przeciwnie. Po prostu liczę się z tym, że mogę mieć mniej czasu. Liczę się z tym, że być może nigdy nie będzie idealnie. Aż tak dobrze. Dlatego chcę po wszystkim stanąć na nogi jak najszybciej...a to, co teraz się dzieje, wcale nie pomaga w wierze, że to tak szybko nastąpi. Zaczynam się zastanawiać, czy pewnych marzeń nie trzeba będzie odłożyć na bok. Czy na przykład ta praca, w której liczne wyjazdy będą normą, życie nomada, będzie możliwa w momencie, gdy muszę być pod stałą opieką kardiologa?

Ale ja nadal marzę, mimo małego, ale jednak ,prawdopodobieństwa czarnych scenariuszy. Jakiś czas temu zobowiązałem się Anelise, że napiszę o swoich marzeniach, miałem być jedną z osób, które to zrobi. Ale z czasem było mi coraz trudniej. Bo mam wrażenie, że niebezpiecznie jest teraz trochę marzyć. A jednocześnie nie umiem się tego wyzbyć, ani trochę.

Marzyłem od zawsze o rzeczach niemożliwych. Jako dziecko chciałem być porwany przez cygański tabor, to naprawdę było marzenie. Chciałem stać się magikiem i żyć w cyrku. Wszystkie niemożliwe, absurdalne, mrzonki dziecka. Zrezygnowałem z tego, poddałem się rzeczywistości. Ale z czasem to wcale nie ustępowało, marzenia, coraz śmielsze i czasem coraz dziwniejsze dopominały się tego, by mogły wyjść na scenę i zacząć śpiewać. Śpiewać, one nigdy nie krzyczały, jak u niektórych ludzi. Zawsze pozwalały przetrwać najcięższe chwile.
Aż w pewnym momencie same marzenia to było za mało. Postanowiłem- tak, właśnie postanowiłem- że w moim życiu nie będzie niemożliwego. Niemożliwe nie istnieje, tylko moje wybory, czasem dyktowane sercem Jak ten wybór, by póki co żyć w Poznaniu z rodziną- bo ich kocham i ich samych nie zostawię.

Ale niemożliwe to tylko bzdurne bariery w mojej głowie, które tylko ktoś mi wpoił. Niemożliwe to tylko brak wiary w siebie, który wpoił mi ojciec dręcząc mnie na różne sposoby. Niemożliwe to tylko strach, którego nie znaliśmy jako dzieci, zanim podniesiono na nas rękę. Niemożliwe to tylko społeczna drwina, której się poddajemy.

Więc przestałem tylko marzyć i zacząłem działać. A najważniejsze w tym wszystkim były marzenia o podróżach. O kolejnych zdobywanych historiach. Bo podróże to coś więcej niż ładne widoki. To coś więcej, coś...o czym nie umiem wam powiedzieć. Życie to podróż. Więc ja po prostu marzyłem o życiu. Zacząłem słuchać zrywu serca, tego wiatru, który nawołuje z oddali, z północy i południa, tego deszczu przychodzącego ze wschodu i zachodu. Chciałem się uczyć, poznawać, doznawać. Ale o tym już przecież mówiłem.

Przestałem mówić niemożliwe. Zacząłem mówić "trudne, ale da się zrobić". Przestałem mówić chciałbym, zacząłem mówić zrobię.
Kiedyś niemożliwe wydawała mi się podróż do Indii. W tych spędziłem w tym roku kilka tygodni. Niemożliwe wydawało mi się biwakowanie na dziko w górach. W tym roku spędziłem w Gruzji, w sercu Kaukazu sporo czasu.
Kiedyś marzyłem o graniu na ulicy w Paryżu, w wielki miastach świata. Wczoraj pewna muzyka przypomniała mi, jak to właśnie robiłem. Jak grałem. Zatęskniłem za tym, za tamtą podróżą, za byciem anonimowym ulicznym grajkiem...za samym graniem.
I ja tak jeszcze zagram. Nie ma niemożliwego. Jest tylko mało prawdopodobne.

I teraz los rzuca mi kłody pod nogi. Osłabia ciało aż do obłędu duszy, która przecież nadal chce się wyrywać. Osłabia wolę i wiarę. Ale ja jej nie pozwolę zgasnąć. Bo zagasić ten płomień, moje postanowienie że nie będzie niemożliwego- to dla mnie jak umrzeć. Nie chcę życia z "niemożliwym". Po prostu nie chcę. Odwykłem od niego.

Słuchałem więc dzisiaj znów muzyki brzmiącej jak z przypadkowego baru na pustkowiu i pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy tylko marzą. Marzą, ale nie sięgają dalej, bo się boją. Pomyślałem o pielęgniarce Róży, która kochała słuchać opowieści z podróży, ale sama bała się gdziekolwiek wyruszyć, pomyślałem o tych wszystkich którzy nienawidzą swojej pracy, ale boją się ją zmienić, znów pomyślałem o tych wszystkich ludziach idących jednym schematem :szkoła- studia- praca/rodzina- śmierć. Jeśli tego naprawdę chcą- niech się spełniają, to naprawdę cudne, że to robią, bo schematy są wszędzie, tu chodzi o ich prawdziwe chcenie. Ale jeśli tkwią w tym tylko dlatego, że świat zaszczepił im strach, tylko dlatego, że ktoś powiedział im "niemożliwe"? Bogowie, jakie to jest smutne, jaka smutna ta myśl!
Smutna i jednocześnie...kłująca. W ten inny sposób, ten nieprzyjemny. Kłująca pewną złością chorego człowieka. Pomyślałem o tym, że do cholery, oni mogą wszystko, nie muszą czekać na wyroki ( choć wszyscy jesteśmy skazanymi, ale czasem o tym nie wiemy) , a i tak tkwią w miejscu. Snują tylko mrzonki, mówiąc "nigdy się nie zdarzy". Nie zdarzy się, jeśli nie ruszysz tyłka. Nie zdarzy się, jeśli sam to sobie wmówisz. Ale tak? Nie ma niemożliwego, nie ma, nie ma!
Przez chwilę poczułem się pokrzywdzony, jak dziecko któremu zabrano największego lizaka świata sprzed nosa. Bo przecież już tego posmakowałem, a teraz to? Dlaczego muszę się borykać z tym, że mogę stracić całe pole możliwości, dlaczego muszę się borykać z tym, że moje serce chore, moje kałuże krwi mogą sprawić, że coś będzie niemożliwe?! I to nie tylko przez jakiś czas ale...zawsze? Zawsze mniej możliwości? Nie chcę tego.

Ale po chwili to mija. Przychodzi mój prawdziwy głos, ten łagodny, opanowany.

Kordianie, nie ma niemożliwego. Może właśnie o to chodzi? Może to po prostu pewna próba, nic więcej? Bo przecież, nawet jeśli coś cię ograniczy...będziesz żył na maksymalnych obrotach według swoich możliwości. Bez kończyn można zdobyć bieguny. Z jednym płucem można zdobyć Mount Blanc. Ograniczenia to tylko głowa, nic więcej. Nawet, gdy będziesz uszkodzony do końca życia, będziesz musiał brać leki których nienawidzisz, nawet jeśli momentami będziesz zmęczony jak teraz, słaby, złamany nocami- to nic. Wyjdź poza to. Nie ma niemożliwego chłopcze. Po prostu nie ma. Musisz tylko podsycać wiarę i mieć odwagę. Nic więcej. Wybierać tak, jak do tej pory. Zgodnie z miłością i odwagą szaleńca momentami.

Odwaga. Może jest najważniejsza? Mówią, że żeby mieć odwagę wobec pewnych rzeczy trzeba być szalonym właśnie. Więc ja cieszę się łaską szaleństwa. Jestem wariatem. I nic nikomu do tego.

Muszę tylko przetrwać, a potem...nawet teraz, nie ma niemożliwego. Tylko trzeba być rozsądnym. Rozsądnym, by wykorzystać jak największą ilość lat. Nie 2, a 20. Wykorzystać maksymalnie, jak tylko ciało pozwoli. Poczekać pomimo, że wiatr woła. Nie sprawić nadmiaru łez, bo mimo że nie ma niemożliwego, nie można tym nikogo krzywdzić. Swoimi wyborami.
To też piękne, wypośrodkować między wyborem zewu, wezwania świata do poznania go a miłością i korzeniami. Dlatego nigdy nie będę całkowitym trampem ,szaleńcem, którego szaleństwo krzywdzi innych. Ale ja nie muszę nic być. Jestem Kordianem, Białym Królikiem z Krainy Czarów, Indianerem który tańczy do własnej melodii, melodii serca. Tyle starczy, bo nie ma niemożliwego. Są moje wybory, moja miłość, wiara i odwaga. A w nich wolność.
Dzięki nim można czuć się nagle tak lekko, mimo, że ciało jest zmęczone.

Włączam więc znów muzykę, tą samą co wczoraj, muzykę w której się zakochałem i pozwalam sobie marzyć. Zamykam oczy i widzę zimę. Widzę że jeszcze nie mogę sobie pozwolić na szaleństwa na stoku, ale mogę już wędrować po niskich górach. Widzę drogę i pożółkłe liście drzew Jukonu, które widziałem w pewnym artykule. Widzę piękny ocean odcinający się od opanowanego smogiem LA. Widzę przyszłoroczny wyjazd, który zaczynam planować z pieczołowitością. Widzę cudowną drogę USA i wioskę w lesie północy, gdzie żyją moi bracia, ci, co dali mi imię. Widzę wszystkie kolejne. Widzę i słyszę opowieści. Widzę zniszczony, stary bar na odludziu, gdzie podają strasznie podłą whiskey. Widzę jak śpiewam, tańczę i gram na ulicy kolejnego przypadkowego miasta. Znowu płaczę i śmieję się muzyką, tak jak umiem najlepiej.

Trzeba się tylko odważyć. Nie ma niemożliwego.
Biorę więc skrzypce i delikatnie, jakbym pierwszy raz w życiu je widział, oglądam przez chwilę. Chwytam smyczek, zatrzymuję myśli i gram na nich chwilę, podczas tego dziwnego, zimnego choć słonecznego popołudnia, tylko chwilę, bo ból ręki zaczyna dokuczać, aż do jęku i wykrzywienia warg. Ale to nic. Gram. Chwilę, ale gram. Mimo bólu, prawie tak dobrze jak przedtem. Nic się nie zmieniło w rękach.
Tak wiele zmieniło się nagle w sercu, które tylko troszkę momentami kłuje dosłownie.
Zagram jeszcze nieraz.
Odwaga i wiara niszczą każdy mur. Trzeba sobie tylko na to pozwolić. Bo po co rzucać sobie kolejne kłody pod nogi, gdy robi to za nas los? Pozwolić, nic więcej. Tylko i aż tyle.
Marzenia pozwalają przetrwać najgorsze momenty-zwłaszcza, gdy w swojej duszy jesteś pewien, że się spełnią.
Spełnią się, bo przecież nie ma niemożliwego. Nie dla ciebie.

Więc przetrwam, nie prześpię wielu nocy, stanę się wrakiem człowieka, stracę znów krew i siłę, stanę się wrakiem- ale nie wrakiem na dnie. Nie zatonę. Przetrwam, bo kocham życie i kurz drogi, która nim jest. Przetrwam i nie uwierzę w niemożliwe, bo inaczej nigdy nie mógłbym być dumny z tego kim jestem. Nie nosiłbym dumnie swojego imienia, będąc tchórzem.



Jimmy, ty nie chcesz wrócić do domu,
gdzie trawa jest zielona i bawoły wędrują
Drogi, stary Jimmy, zapomniałeś, że jesteś młody
Ale nie możesz ignorować piosenki bawoła

I bawoły mówiły: bądź dumny ze swojego imienia
Bawoły mówiły:bądź, jakim jesteś
Bawoły mówiły: wędruj gdzie wędrujesz
Bawoły mówiły: rób, co robisz

Jeśli pamiętasz, że jesteś nomadem

Świat bawołów będzie twoim domem

niedziela, 21 września 2014

Zgub swój język w smaku owocu.

Mówisz, że chcesz, by było ostro? Och, jakże mógłbym ci tego odmówić.

Będzie więc ostro, tak, by w oczach pojawiły się łzy. Tak, by chciało się krzyknąć, ale język nie wie, co zrobić, jak wydobyć z siebie dźwięk, cały ogłupiały. Ogłupiały nadmiarem doznań.
Bo przecież jestem artystą w tej sztuce. Jestem artystą, to moje sprawne dłonie pracowały w wilgoci miąższu owocu, mój język, a nie twój próbował szczypty smaku. Preludium wzbudzanego potem ognia.
Jestem w tej sztuce artystą, wiesz, tu też znaczenie miały dźwięki. Więc skoro nim jestem, nie mogę pozwolić, by grała tylko jedna nuta. Och, jakież to by było nudne, samo powtarzający się akord, z każdym uderzeniem wywołujący to samo doznanie.
Nie, skarbie. Nie obejdzie się bez pikanterii, wiesz doskonale. Ale zaraz potem, po piekle, którego doznasz, przyjdzie słodycz. Zalewająca, zniewalająca twoje usta. Język, przedtem zdezorientowany zgubi się jeszcze bardziej, doznając jednoczesnej ulgi. Zatopi się w słodkości, jakże innej, niż ta, którą do tej pory znasz. Zatopi się w doznaniu łaknąc i prosząc o więcej.

Obliżesz wargi nieświadomie, ciężko oddychając i przymykając oczy. Tak, właśnie tak to powinno smakować. Tak powinno odurzać, prowadzić na manowce aż do zmysłowego spełnienia.

Widzisz, dzisiaj znów zaczynam czuć się jak więzień.
Doceniam przeszłe chwile, ale roztapiają się one w deszczu. Tym wspaniałym chłodnym deszczu. Zaczęło się wczoraj, gdy wyszedłem na swój dach, tak wiem, to ironia losu wręcz, nie mam balkonu, mam sekretną przestrzeń na dachu. Tej nocy nie grałem, nadgarstek nadal boli. Wiesz, nawet trochę boję się spróbować zagrać. Boję się, że może jednak coś się stało. Że Paganini i symfonia dla ciebie nie zabrzmią tak, jak powinny.
Wyszedłem więc wczoraj na dach, nic trudnego, mały sekret, żeby babcia nie wiedziała, żeby nikt nie wiedział. Podciągnąć się trochę na chudych ale silnych rękach, usiąść jak kot o 2 w nocy i patrzeć w niebo. I poczuć deszcz, moknąć, moknąć, moknąć. Aż do szpiku kości.
Wczoraj obudziła się tęsknota gdy nie mogłem spać, tęsknota za nieznanym i wolnym. Jesienny wiatr woła, nawołuje jak co roku. A ja muszę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem, pozamykać okna. Muszę moknąć na dachu, zabijając pożądanie wobec całej zmysłowości, muszę zastanawiać się nad księżycową tęczą. Wypatrywać horyzontu, wypatrywać na nim doznań, przyszłych obietnic. Skulić się i mówić "jeszcze trochę, musisz wytrzymać". A potem próbować zasnąć, przespać trzy godziny i znów zacząć dzień. Przetrwać do nocy, kolejną noc, kolejny dzień. Udawać, że nie słyszy się krzyku nocnych pożądliwych stworzeń. Teraz skończyły gody, muszą się nasycić inaczej przed zimą. Ale czy to nie jedno i to samo? Zaspokojenie pragnień, które my, ludzie w swojej fanaberii sprowadzamy do strefy sacrum.

Zatęskniłem za sacrum więc, obudziłem pożądanie, ciche pożądanie, bo przecież nie można go tłumić, nie sposób tłumić.
Bo nie mogę nawet grać, boję się. Cała moja wrażliwość, wszystkie emocje, pikantne i słodkie słyszane w muzyce, nie mają ujścia. Boję się grać choć tak kocham. A wiatr woła, wiatr wzywa.

Teraz? Teraz! Teraz! Teraz!

Obudziłem zmysłowość, dłonie artysty, dzisiaj artysty potrzebowały zajęcia. Nie mogły chwycić twardych bioder skrzypiec, objąć w nocy łagodnych łuków gitary, szarpnąć włosów strun. Pożądanie zmysłowych doznań paliło. Deszcz wcale tego nie gasi. Deszcz to roznieca, nie tylko ten letni. Ale ten jesienny, szary, z pozoru nieprzyjemny.

Wiesz, skarbie, może dlatego, że trzeba się rozgrzać. A to, co ostre zawsze cię rozgrzeje. Szczypta chili na czubku języka, szczypta na czubku języka i płoniesz. Mówisz, że chcesz to ugasić, ale wiesz, że woda wcale nie będzie rozwiązaniem, tylko sprawi, że zaczniesz cierpieć. Dlatego ja przynoszę ci też i słodycz.

Widzisz, czuję się więc więźniem i nie mam co ze sobą zrobić w tej celi. Zajmuję oczy literami, ale dłonie wiecznie pracują, obracają w palcach obłe kształty, nieświadome nawet tego co robią. Ja musiałem je czymś zająć, musiałem, uwierz.
Musiałem więc rozniecić smak.
Czuję się jak więzień, a moje zmysłowe doznania są daleko. Wiesz, że wiele potrafię uśpić, na wiele lat. Innego rodzaju przyjemności. Ostre i słodkie zarazem. Wiesz że potrafię wiele uśpić, a ty jesteś daleko. I och, skarbie, jak ja chciałbym, żebyś dzisiaj właśnie tak mrużyła oczy i paliła swój język przy mnie. Ale jesteś daleko, więc musiałem oddać te doznania innym. Mam nadzieję, że jeszcze zdążysz, kiedyś przyjedziesz i będę mógł dać ci to samo. Mam nadzieję, że może i o wiele więcej, jeszcze inną ostrość i czułość do mdłości wręcz słodkim smakiem doprowadzającą...ale to odległe mrzonki. Na razie ta pikanteria, to zniewolenie języka się liczy.

Wiesz, zawsze mówili, że właśnie te dwie cielesne przyjemności są najbardziej do siebie zbliżone. I ludzie zachowują się w naszych czasach wobec nich tak samo. To aż smutne, jak szybko dochodzą do nasycenia, nie odczuwając po drodze rozkoszy, prawdziwie jej nie celebrują. Nie poświęcają jej wielu godzin, docierając cierpliwie do sedna sprawy. Nie próbują najpierw delikatnie tych miękkich części, by potem szarpać zębami to w czym ostatecznie można zatopić kły, wręcz wyjąc. To smutne, jak nie widzą potrzeby, by zobaczyć coś więcej. Przełykają bez smaku mówiąc, że wszystko załatwione, to już koniec, rozchodzą się w swoją stronę, nie potrafiąc potem o tym nawet pomówić. Nie zostają na deser rozmowy. Bo w naszych czasach deserem jest rozmowa, a nie preludium. Bo w naszych czasach po szybkim nasyceniu miejsca na deser nie zostaje.

Tak, te dwa doznania są cholernie podobne. Tak samo nie umiemy bez nich żyć ( choć niektórzy twierdzą, że zdarzają się takie cuda, choćby wśród indyjskich mnichów, że tego nie robią i żyją, nawet i 40 lat. Naukowcy zachodzą w głowę, jak to możliwe.), choć umiemy się powstrzymać od części tej przyjemności. Bo przecież, tak naprawdę, w jednym i drugim chodzi o przyjemność. Ba, przyjemność. Chodzi o rozkosz skarbie. Rozkosz oszalałych od przyjemności zmysłów.
Te dwa doznania są momentami takie same i tak naprawdę- nic nie znaczą przypadkowe, przełykanie szybko w bramach, smakowanie tylko tak. Ja wierzę że i jednemu i drugiemu trzeba się całkowicie oddać. Ja wierzę, że bez tego to bez sensu. Bez uwielbienia głównego składniku, który łechce zmysły. Bez miłości do niego.

Choć oczywiście, to zupełnie inna miłość i dlatego, choć tak podobne, nie są tym samym. To zupełnie inne sacrum, inne nieba. Jednego nie zastąpi się drugim. Ale moje dłonie pożądały kształtu, mój język pożądał smaku. Miało być ostro. Miało być słodko. Tak, jak lubię. Miało karmić zmysły.

To nigdy to samo, ale musiałem się czymś zająć, będąc na wiecznym głodzie doznań, czując się jak więzień, nienasycony od lat pierwszym, przesycony momentami drugim doznaniem. Znów wybrałem drugie. Bo ty jesteś daleko. Daleko w moim życiu jeszcze, a ja nie mam zamiaru jeść w bramach. Ani jednego, ani drugiego. Ja wierzę w sacrum.

Zabrałem się więc za to drugie, moje ręce artysty, bo dzisiaj się nim stałem, ociekały sokami, sokami płynącymi po idealnie zadanym pchnięciu. Owoc rozpadł się na pół. Pękł wręcz, choć nigdy tego nie robi, sok padł na moje wargi, które oblizałem łapczywie. A to nadal, dopiero początek.
Delikatny, miękki miąższ poddawał się pracy moich długich palców. Wyłuskane centrum nie było mi wcale potrzebne, ale żal, och jak żal było je wyrzucać. Ale i ono potem znalazło miejsce w moim świecie, kiedyś zakwitnie i wyda inne owoce. Być może tego nie doczekam, być może będę za stary, by te soki spijać...ale nie szkodzi. Naprawdę, nie szkodzi.

Boję się grać, ale moje ręce widzisz, nawet i teraz potrzebowały muzyki. Ona bywa i potrzebna w tym pierwszym nieraz ale...to drugie potrzebuje i bardziej tej inspiracji. Głowa kołysała się w takt, deszcz uderzał o szyby, ręce pracowały, język czekał na doznania.

Ma być ostro w to wrześniowe popołudnie, pamiętaj Kordianie. Ma być ostro.

Moja ręka sięgnęła więc po całkiem inny owoc, podłużny, pachnący groźbą, pachnący zdradą słodyczy. Ten pachnie dziko, nie waż się przykładać do języka, bo zapłaczesz rzewnymi łzami. Niejedna tego żałowała, pochopnie biorąc do ust. Najpierw nic nie czujesz a potem zalewa cię ogień. Płacz, tak, płacz skoroś nierozważna moja droga. I pamiętaj, długo nic tego nie ugasi.

Niebezpieczny owoc i ten słodki. Przyszła pora, by je połączyć w jedno, by stały się idealne dla złaknionych doznań zmysłów. By na chwilę uciszyły wołanie wiatru, przywołując wspomnienia rozkoszy plaż w Tajlandii i Bangkokou, gdzie na każdej ulicy stała piękna dziewczyna.
Pora, by złączyć je w ostre i słodkie zarazem. Idealnie okrągły kobiecy kształt, pęknięty na pół i podłużny, męski i dziki, sam w sobie krzywdzący pierwotną siłą.

Przyszła pora by we wrześniowe popołudnie stworzyć danie idealne, zjeść ze smakiem potrawę, której recepturę przywiozłem ze sobą Tajlandii. Idealne popołudnie, by w nudzie więźnia chcącego wybiegać na deszcz zająć czymś swoje ręce, a potem dzielić się tym smakiem i z najbliższymi, choć, to danie pasowałoby na..całkiem inną okazję. Zmysłową kolację sam na sam podczas jesiennego wieczoru. Nikt mi nie powie, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego, prawda? Wiecie, o czym mówię :>
Kształt ostryg, brzoskwiń, szparagów...półotwarte usta...Ale nie o tym. Bo jeszcze za dużo myśli wam przyjdzie do głowy. A cóż, po prostu, we wszystkim, w całym naszym życiu po prostu chodzi o zmysły.

Po prostu, przyszedł czas na przyrządzenie kurczaka z mango i chilli. Łechce zmysły. Smakuje wybornie. A gotowanie i jedzenie to przecież tajemna alchemia, cudowna sztuka. Sacrum, moi drodzy. Zdecydowane, sacrum, o którym jak już pisałem, nieraz zapominamy. Zapominamy w różnych dziedzinach życia.

A przecież mamy teraz sezon na mango. Chcesz wpaść na obiad? Tylko nie zwlekaj. Owoce nie czekają długo. Choć...ja mogę czekać. Prawie- czekać.  Nie mogąc się doczekać. 



I can hardy wait

Lips cracked dry
Tongue blue burst 
Say angel come
Say lick my thirst

I'ts been so long
I've  lost my taste


sobota, 20 września 2014

Bajka o Zającu i Króliku, czyli opowieść o kolejnym wspaniałym człowieku który królicze życie czyni wspanialszym.

W piątek rano, gdy młodsze rodzeństwo wybrało się już do szkoły, zostaliśmy z dziadkami i Idą sami.
-Królik...a może usmażyłbyś pancake'y? Kupiłam wczoraj syrop klonowy...
-Nie chce mi się.
-No Króóóóóliiiik....-zaczęła wyć Ida. Długo mnie nie trzeba było namawiać, w końcu jestem naszym domowym mistrzem w robieniu tych "jankeskich naleśników" jak to mawia mój dziadek. Zabrałem się do roboty. Podczas gdy wszyscy domownicy którzy zostali w ten piątkowy poranek w domy zajadali, aż się uszy trzęsły, a ja stałem nad patelnią, usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.
-Kogo to licho niesie?- zapytała półgębkiem Ida. Fakt, o tej porze rzadko kto dzwoni do drzwi, chyba że kurier z kolejną paczką z allegro, z którego tak chętnie korzystają moje siostry.
-Nie wiem, idź otwórz.
-Sam idź!
-Ja smażę!
-A ja jem!
Typowa wymiana zdań między rodzeństwem. Sisi przewróciła tylko oczami, a dziadek, nie mogąc dłużej tego słuchać wstał i poszedł do drzwi. Nie interesowałem się za bardzo kto to, pracując nad patelnią i tworząc kolejnego mistrzowskiego "jankeskiego naleśnika".
-Dobra, to ja też chcę jednego!- usłyszałem za sobą słowa wypowiedziane z tym cudnym wschodnim zaciąganiem i głośny śmiech.
"Niemożliwe" przemknęło mi przez głowę, zanim się obróciłem. A gdy to zrobiłem, zrobiłem klasycznego karpia, szczęka mi opadła tak, że omal nie wybiłem sobie zębów o podłogę.
-No siema Króliczku.- moja mina wyraźnie go bawiła.
-Zając!! Co ty tu kurwa robisz brachu?
Dla kogoś z boku to jak mówimy do siebie per "Zając" i "Królik" może brzmieć dość zabawnie. Troszkę, jak byśmy byli rodzeństwem. On należy do dzikich zajęczaków zamieszkujących Bieszczady, ja jestem królikiem z miejskiego lasu, urodzonym mieszczuchem. Oboje jednak nie nazwaliśmy tak sami siebie, a zyskaliśmy te przydomki od swoich rodzin w dzieciństwie. Z trochę podobnych nawet powodów. Zbyt dużej ruchliwości i za szerokiego uśmiechu.

-Na naleśniczki sobie wpadłem, swołocz! - zaśmiał się rubasznie, jak to tylko on potrafi. Padliśmy sobie w ramiona na misia. Na misia jest tu dobrym określeniem. O ile ja jestem wysoki, o tyle Zając bije wszelkie rekordy. Ponad dwa metry wzrostu, postura rosyjskiego drwala albo przerośniętego wikinga. Ostatnio zresztą oglądając serial "Vikings" stwierdziłem, że Zając wygląda troszkę jak brat głównego bohatera. Też, tak samo wiecznie zarośnięty i nieokrzesany.
-Te, ale chyba coś ci się jara.- rzeczywiście, naleśnik na patelni zamieniał się w węgiel. Zapomniałem o nim zupełnie w tym szoku.
-Ja pier...-zacząłem i odwróciłem się w stronę kuchenki, ratując już nie tyle pancake'a, a patelnię.
-Widzisz, coś narobił?
-Ja?! Ja?! Toś ty dupa a nie kucharz!
-No to się zaczyna..-rzuciła znad stołu Sisi, wyrywając nas z dyskusji, w której widzieliśmy tylko siebie.
-Dobra, dobra, to ty se smaż Królik, a ja sobie pojem, długa droga za mną.
Tak więc jak gdyby nigdy nic usiadł sobie za stołem, wziął talerz od dziadka który już nie jadł, zamiast wziąć świeży z szafy i zaczął mleć w ogromnych paszczękach moje kulinarne dzieło. Zając zawsze czuł się w moim domu jak u siebie. Zresztą, ja tak samo czuję się w jego domu. Tym, który wcale nie jest tak blisko.

Zając bowiem urodził się w osadzie w Bieszczadach, w lesie, jak mówi, co zresztą jest prawdą. Jego ojciec jest leśniczym. Adaś vel. Zając rodził się, gdy wszystkie drogi po wiosennych roztopach były nieprzejezdne. Jego ojciec, wychowany na ukraińskiej wsi ( tak, Zając jest w połowie Ukraińcem właśnie, stąd ten śpiewny akcent), wprawny w odbieraniu porodu krów odebrał i poród swojego syna. Więc, tak naprawdę, to jeden z niewielu ludzi których znam, który może o sobie naprawdę powiedzieć, że jest z lasu. Tak po prostu, zawsze, jak się go człowiek pyta, skąd pochodzi, ten mówi "z lasu" i wiele więcej nie tłumaczy.
Spędził w lesie całe dzieciństwo i wiek nastoletni, chodząc do szkoły oddalonej o wiele kilometrów od jego chatynki malowniczo położonej w lesie nad strumykiem. Nieraz wracał i pijany, będąc w liceum i gubiąc się w lesie i prawie usypiając na śniegu. Co to dla niego? Ano nic. Nawet twierdzi, że kiedyś goniły go wilki. Niby możliwe, ale był pijany, więc ja nadal jestem bardziej przekonany, że była to banda zdziczałych psów. Albo delirium tremens, jak nieraz z niego żartuję.

-Dobra, Zając, serio, co ty tu robisz?- zapytałem, gdy skończył jeść a moja rodzina cicho i niepostrzeżenie ulotniła się z kuchni do swoich spraw.
-No jak to co, bratku. Miałeś przyjechać w jakiś weekend do mnie i Starej ( Zając i jego żona dla żartu mówią sobie per "stary" i "stara") a że się wszystko rozdupczyło, to wpadłem sobie na kawę.
-Ale brachu....po co? Na co ty tyle kilometrów robiłeś?
-A żeby ci życie urozmaicić widzisz. i stęskniłem się- zaśmiał się tym swoim donośnym śmiechem, który rozniósł się po całym domu.
-Co ci do tego łba durnego wpadło?!
-Nie udawaj. Myślisz, że ja nie wiem?

Nie mogłem powiedzieć nie. Zając wie. Zając rozumie. Więcej niż ktokolwiek.

Z Adaśkiem poznaliśmy się w dość dziwnych okolicznościach. Mieszkał wtedy w Poznaniu, bo tu kończył studia, prestiżową fizykę medyczną, pracował przez jakiś czas w Wielkopolskim Centrum Onkologii i ożenił się po raz pierwszy.
Ale ja nie poznałem go w czasach, gdy był świetnie zapowiadającym się naukowcem w szpitalu, który stale dłubie przy swoim niewiarygodnie odkrywczym doktoracie. Nie poznałem jego pierwszej żony, z którą chciał mieć śliczne dzieci, córeczki- blondyneczki, jak i ona.

Poznaliśmy się w szpitalu.
Było to parę lat temu, gdy paskudnie złamałem sobie podudzie. Otwarta rana, potrzaskana kość. No nic, konieczna operacja, śruby i długa rehabilitacja, która i tak, między Bogiem a prawdą, trwała u mnie krócej niż u innych ludzi. Chodziłem więc sobie popołudniami na zabiegi do sadystycznych pań rehabilitantek, które miały mnie usprawniać, przywracać do formy. To nic, że ze złamaną nogą wcześniej biegałem tak, że mi prawie śruby powypadały, jak śmiała się moja była dziewczyna.

I na rehabilitacji poznałem Zająca. Nie był w tak dobrej formie jak ja. Zdecydowanie, nie.
Widzicie, Zając w jednym z najlepszych momentów życia, zaraz po ślubie i dostaniu fantastycznej pracy przeszedł straszliwy wypadek, który przewrócił jego życie do góry nogami. Wpadł między dwa tiry, rozpędzone na autostradzie. Ten z przodu wpadł w poślizg, ten z tyłu nie wyhamował. Zając był pośrodku. Jego auto zgięło się jak harmonijka. A on już nigdy nie miał chodzić. Nie miał nawet żyć.
Po paru tygodniach śpiączki farmakologicznej obudził się z afazją. Nie wiem, czy wiecie co to afazja. Wyobraźcie sobie, że widzicie jabłko, wiecie, że to jabłko, ale mówicie na nie "szafa". W takim stanie właśnie obudził się mój druh. Strzaskana miednica, naprawiany kręgosłup, mówienie, że nigdy już sobie nie pobiega. A może i nic nie powie poprawnie. Więzień własnego ciała, które przedtem nigdy nie zaznało słabości.
Do tego w momencie, gdy on sobie spał w najlepsze, jako tako dochodząc do wraku, jakim było jego ciało gdy się obudziło ( ale żyło, prawda?) jego żona dosłownie "puściła się" z jego kumplem i zaszła z nim w ciążę. Szok, prawda? "Ale to zła kobieta była" jak mówi Zając, ucinając jej temat.

Poznałem więc Zająca, gdy był w totalnej rozsypce. Gdy naprawiano jego ciało, uczono go na nowo mówić i chodzić i gdy trwał jego rozwód. A wszystko zaczęło się od szlugów i mojego niesamowicie mocnego wówczas nałogu. Dwie paczki dziennie, wyobrażacie sobie? Ćmiki to zło. Ale przyjaźń z Zającem to naprawdę dobra rzecz, którą szlugi mi dały.

Sale rehabilitacyjne w szpitalu ortopedycznym znajdują się bowiem na parterze. A mi nieraz w czasie ćwiczeń tak bardzo chciało się jarać, że po prostu przerzucałem chorą nogę za okno, siadałem okrakiem na parapecie i zeskakiwałem za nie, żeby urwać 5 minut dymku, gdy panie "fizjoterapeutki -pożal- się- boże" wychodziły sobie z sali, zostawiając nas nieraz samym sobie, gdy trwały niektóre zabiegi.

Okazało się, że Zając też pali. Jakimś cudem dogadaliśmy się ze sobą, między innymi na migi, bo jeszcze wtedy za dobrze nie mówił, że też by sobie buchnął ćmiczka. A ja już wtedy miałem pstro w głowie i nie lubiłem zasad, a przede wszystkim nie lubiłem tych sadystycznych pań fizjoterapeutek które się nami zajmowały. Pokalkulowałem trochę, ile mamy czasu mniej więcej zanim wrócą, zdjąłem nogę z dziwnego urządzenia do jakiejś magicznej terapii którą miałem gdzieś i usadziłem Zająca na wózku, porywając go na dwór.

Doprawdy, musiało to komicznie wyglądać, gdy ja, kulawy, próbowałem biec przez boczne korytarze szpitala, pchając przed sobą wózek z wielkim wikingiem, który śmiał się jak wariat. Wydostaliśmy się więc na słoneczko, którymiś tylnymi drzwiami (później dowiedziałem się, że tamtędy pacjentom nie wolno chodzić), odpaliliśmy sobie po papierosku i zaciągaliśmy się tak po prostu dymem, dwaj nałogowcy, połamane dzikusy, które dla dymku zrobią wszystko.
Zrobiliśmy tak parę razy, dostając zresztą reprymendy od naszych rehabilitantek. Ja nawet nie dokończyłem wtedy zabiegów, zresztą, nie sądzę, żeby komukolwiek mnie tam brakowało.

Zostawiłem Zającowi kontakt do siebie. Pewnego dnia, po długim dość czasie dostałem telefon.
-To co, brachu, idziemy na ćmika?
Zając! Jednak zadzwonił, mój koleżka o fantazji kozaka, który tak jak ja lubił łamać regulaminy.
Na ćmiku się nie skończyło, skończyło się na piciu wina z bukłaku, wina domowej produkcji Zająca ( nikt nie robi takich win truskawkowych i poziomkowych, jak on) i rozwalaniu połowy chaty, którą dostał po rozwodzie. Widzieliście kiedyś w filach sceny gdzie pijani ludzie biegają po domu z kijem baseballowym i rozbijają wszystko w drobny mak? Tak, tak to z boku mogło wyglądać.

Bo widzicie, była żona Zająca, była, co tu dużo nie mówić, dość bogata. Więc po rozwodzie z jej winy dostała mu się ogromna willa na Sołaczu i parę innych wartościowych przedmiotów, które i tak nie potrafiły ukoić goryczy. Wtedy więc Zając podarł parę jej rzeczy, które jeszcze zostawiła i po które, pewnie przez wyrzuty sumienia, nie mogła wrócić. Tłuczenie porcelany którą kochała było nawet ...zabawne, jakkolwiek to nie brzmi.

Z Zającem często tworzyliśmy- i do tej pory tworzymy- dość nieodpowiedzialny, ale wesoły duet. Albo zwariowany. On kozak, ja ułan, jak to lubi porównywać dziadek.

Do legendy przeszła historia o tym, jak Zając gonił dziki za rozwalanie mu śmieci pod domem na Sołaczu, gonił je z szablą która przedtem wisiała na ścianie jego domu, a ja goniłem pijanego Zająca, żeby się uspokoił, bo dzikom się przestanie podobać uciekanie i go rozszarpią. Ostatecznie skończyło się obdartymi kolanami po tym, jak z prędkością meteoru skoczyłem mu na plecy, żeby go powalić i wybić z rytmu szaleńczego pościgu.

Do legendy przeszła historia, jak będąc u niego w Bieszczadach ukradłem konia, a on się za mnie tłumaczył, o czym już pisałem.

Do legendy przeszła historia, jak przez jego porywczość wywiązała się iście teksańska burda w jednym z rzeszowskich podejrzanych barów, podczas której bić po mordach zaczęli się inni, a my po podłodze wyczołgaliśmy się, zanim przyjechała ochrona.

Takich wspólnych historii można wymieniać wiele. Ale widzicie, Królik i Zając to nie tylko anegdotki o łamanych szczękach i nocnych wariactwach po nadmiarze wina- głównie z jego strony. To też wspólne wyprawy w jego góry, milczenie sobie pod czystym niebem, gdy nic nie trzeba mówić. To momenty, gdy jeden wpada do drugiego, bo znowu złamane serce albo inne problemy i trzeba pogadać, trzeba się oderwać. To zrozumienie na innej płaszczyźnie, może dlatego, że ja go poznałem wtedy, gdy był złamany tak, jak bardzo złamać można człowieka, a on moje rany też poznał aż za bardzo.
Po prostu, Zając to "brachu". I Zając wie. Zając rozumie to, co czasem innym trudno zrozumieć.
I nie musimy się widzieć nawet co parę miesięcy, dzwonić do siebie regularnie. To nie na tym polega. Jak jednemu źle, to drugi wie i wpada na wino, kawę... Chciałoby się nieraz i na ćmika...ale oboje rzuciliśmy palenie.

Więc Zając wpadł, ot tak, na kawę, jadąc z tego drugiego końca Polski, mimo, że może i mam dobry humor, ale on wie, jak żałuję tego że nie mogłem w ten weekend jechać do Berlina i na wesele innego kumpla ( a swoją drogą, wesele Zająca zapamiętam na ZAWSZE), żałuję tych Bieszczad i paru innych spraw. Wie, jak bym sobie pohasał z nim i jego żoną po Połoninach, na grzbiecie konia przed swoim wyrokiem małym, na oklep nawet był pohasał. Posiedziałbym z nim przy ognisku i ponarzekał na życie.
Zając wie, jak to jest być w klatce i teraz też już wie, że nie można odcinać się od ludzi, co kiedyś zrobił. Gdy rzucił wszystkich dawnych przyjaciół po tym, jak jego życie się skończyło i musiało zacząć na nowo.
Zając wie, jak nieraz jego wariacka morda mnie cieszy, grzmocenie pięściami w stół i mówienie "bladź" i "swołocz" i " aż ty w rzopu jobany!"
Zając wie i chociaż miał przyjechać dopiero w październiku do mnie, jak będę dochodził do siebie, bo i na to się uparł, to zrobił to już teraz, niespodziewanie, gdy tylko napisałem mu maila jeszcze ze szpitala, w którym przepraszałem, że przyjechać przed operacją nie mogę.

To moja zwariowana bratnia dusza, człowiek, który tez pokazuje, że choć wali się i pali, to można się podnieść. I zacząć żyć na nowo, szczęśliwie. Naprawdę, uwielbiam tego człowieka. I dziękuję za to, że też jestem jednym z tych, dla których warto się może i starać. Bo on wie, że czasem człowiek tego potrzebuje. Cudzej determinacji, może trochę nieodpowiedzialnej, jak moje wywożenie go wtedy na papieroska. Nawet gdy mówisz, że nie trzeba.

Zając po prostu wie. Bo pomimo powierzchowności draba i wariata, to niesamowicie inteligentny i wrażliwy facet, który ma ogromne serce w tej wielkiej klacie i gdy ktoś w nim zamieszka- to zamieszka na dobre.

Przyjechał więc tak sobie na kawę, miała troszkę może zamienić mój żal z niemożności bycia u niego i niemożności załatwienia paru innych spraw w sporą dawkę śmiechu. Która przedłużyła się do obiadu, kolacji, nocnych rozmów. Nadrabiania całego czasu, tego, w którym się nie widzieliśmy.
Rozmawialiśmy doprawdy o wszystkim, dużo się śmialiśmy, ale też i nie zawsze było do śmiechu, podczas poruszania niektórych tematów. Nieraz miałem ochotę mu przywalić w momentach gdy wygłaszał swoje mądrości na temat związków damsko- męskich i kobiet. Ale cała ta wizyta...bogowie, jak jego niespodzianka podładowała mi baterie. Na maska, całkowicie, choć przecież jeszcze duży zapas energii miałem. Ale teraz wiem, że może wystarczyć, Dzięki jego wiariactwu, żeby jechać przez całą Polskę na kawę- może starczyć.
O 3 nad ranem siedzieliśmy jeszcze, plotąc i plotąc.
-A teraz stary, w ogóle, najlepszy news, zostawiłem na koniec. A chciałem ci powiedzieć osobiście, wiesz.
-No co takiego?- zastrzygłem, już senny jednak, uszami.
-Właściwie to można powiedzieć, że tak serio to po to przyjechałem, tak to byś się dowiedział pocztą pantoflową, w ogóle wiesz, to taki dumny jestem i w ogóle..
-Zając, skończ pierdolić, o czym ty gadasz?
-Zostanę ojcem brachu!

Czy mogła być lepsza wiadomość?
Zwłaszcza, że tak naprawdę te wariactwa Zająca to pozory. Nie ma drugiego tak odpowiedzialnego nieraz za innych człowieka. Będzie wspaniałym ojcem.

Po gratulacjach i wypominaniu, że jak wyzdrowieję, to będziemy musieli to oblać, przyszła refleksja.
-Hm....to ja będę wujkiem?
-A jakże!
Cóż, po raz kolejny. Ale coś czuję, że tym razem nikogo nie będę musiał wyręczać w zmienianiu pieluch. Wreszcie!

Rano, po przespaniu paru godzin ze mną na jednym wyrku i zjedzeniu olbrzymiego śniadania pojechał z powrotem do siebie. Dziki Zając górski wrócił do swojego lasu, do swojej własnej nory po odwiedzinach u brata- mieszczucha. Zostawiając go z głową pełną różnych myśli, ale i niesamowitą energią.


Królikowi została też myśl o cudnie ośnieżonych Bieszczadach i zaokrąglonym brzuch zajęczej żony. Zima by się zrewanżować niespodzianką? No bo dlaczego by nie?


  

czwartek, 18 września 2014

It's a beautiful day , don't let it, get away

A więc wróciłem do domu. W końcu, po tygodniu badań i zamykania mnie w szpitalnym pokoju, jestem w domu. Na swoim poddaszu, otoczony swoimi kotami, wyśliniony przez swojego psa, nakarmiony domowym obiadem. W końcu w domu.

Choć, na szpital też nie narzekałem. W niedzielę po raz pierwszy mogłem wyjść na świeże powietrze do szpitalnego parku. Zacząłem aż nucić z radości, rozkoszując się ciepłym, miękkim słońcem wczesnej jesieni. Wiatr uderzający w twarz. To jak wyjście z grobowca, zmartwychwstanie dawno zapomnianego przez świat człowieka. Spędziłem tam kilka godzin, czytając książkę, co rusz zbierając kasztany spadające z drzewa i zaznajamiając się z kolejnym kotem. Był trochę nieufny, jak wszystkie te półdzikie koty włóczące się pośród budynków, które może postawili ludzie, ale są też i ich domem przecież.

Wróciłem wtedy, w tą niedzielę do swojej sali z kieszeniami pełnymi kasztanów. Po co mi one? Nie miałem pojęcia, mam po prostu straszną słabość do nich. Zawsze mam upchane, przez cały rok kasztany w kieszeniach wszystkich kurtek i bluz. Nie wiem po co, po prostu to takie małe talizmany, które z radością daje mi zawsze jesień. Nie wiem po co mi one ani komu innemu, ale kilka najładniejszych dałem jednej z pielęgniarek o ślicznym imieniu Róża, jednej z pielęgniarek, która świeżo skończyła studia i przeszła ze mną na „ty”, bo aż głupio było mówić sobie per pan i pani. Uśmiechnęła się wtedy zdziwiona, zawstydzona jakby. Ale nie wyśmiała mojego wątpliwej wartości prezentu, gdy śmiałem się jak dziecko. Zresztą, ona właśnie nadaje się na pielęgniarkę, choć może jest właśnie zbyt nieśmiała...to jednak te duże, ciemnoszare oczy mają w sobie właśnie taką powagę i czułość, jakiej nieraz chorzy ludzie potrzebują.
Nie wyrzuciła tych kasztanów do końca mojego pobytu na pewno. Jeszcze wczoraj były w dyżurce, gdzie wkradałem się nieraz. Może je zostawi, na pamiątkę naszych rozmów i swoich pisków "ojeju, naprawdę, zjadłeś pająka?!". Bo Róża lubiła opowieści z podróży, sama chciałaby, a boi się, jak wielu ludzi. Więc w swojej głowie korzysta z cudzych przeżyć i nie ma w tym nic złego. Tak więc parę razy siedziałem z nią, stałem oparty o framugę dyżurki gdy była sama (pozornie sama, cóż) i opowiadałem o różnych cudach świata, a jej oczy robiły się okrągłe jak spodki. Już nie była nieśmiała, chciała więcej słów, dopóki nam nie przerwano.
-Pacjenci nie powinni przebywać w dyżurce! - przypomniał mi się wrzask mojej prywatnej "siostry Ratched". Siostra oddziałowa mnie na pewno nie polubiła. I chyba z jakąś wzajemnością. Bo gdy tylko odzyskałem siły, wielką radość sprawiało mi prowokowanie jej, psocenie i droczenie się, jakbym miał lat 10, a nie prawie 30.
Moja mała wojna z siostrą oddziałową zaczęła się od leków nasennych, które przepisał mi lekarz. Nie chciałem ich brać, chociaż nocami w ogóle nie spałem. Nie i koniec, od zawsze mam problemy ze snem, nieprzespanie przeze mnie 48h to żadna nowość. Więc po co mi leki? Poleżę sobie po prostu w nocy, nikomu nie wadząc i sam opowiadając sobie bajki w myślach (choć, z bajkami to jeszcze inna historia, ale o niej kiedy indziej). Więc nic nie mówiąc, udawałem, że biorę tabletkę, chowając ją pod językiem, jak pacjent z "Lotu nad kukułczym gniazdem" właśnie, choć kardiologia to przecież nie psychiatria, co nie? Wypluwałem ją zaraz i wyrzucałem przez okno, modląc się, żeby żaden ptak czy inne stworzenie tego nie połknęło zamiast mnie. Nie chciałem, żeby coś zdechło przez moją bezsenność. Ale "siostra Ratched" się zorientowała i zaczęła na mnie fukać jak wściekła kotka. Było to dość zabawne, kobieta postawy rosyjskiej kulomiotki, z siatką pierwszych zmarszczek na ustach i tlenionymi wiórkami włosów na głowie. Gdy tak fukała, zadziałała moja wyobraźnia i zacząłem się śmiać. To dopiero ją zdenerwowało.
-No nie chcę tabletek to nie chcę, mi brak snu nie przeszkadza.
-Ale lekarz kazał! - i tak w koło Macieju, co wieczór. Bo lekarz kazał, a jej prosta natura służbistki ( tak, ona też by się nadawała na metaforę totalitaryzmu) mówiła, że to co szef każe, jest święte i trzeba. Nie ma odstępstw.
Tak więc miałem swoją prywatną wojnę, którą specjalnie momentami prowokowałem, bo obudziło to moją drugą naturę, tego złośliwego chochlika, który wszystko psuje i ma z tego całkiem niezły ubaw. Nawet jak ubaw ma oznaczać kłopoty. A ją właśnie najbardziej denerwował mój śmiech i mój brak poszanowania dla pewnych zasad, które wydawały mi się głupie.
"Siostrę Ratched" więc zdenerwowałem ostatecznie przedostatniego wieczoru ( nie wiedząc nawet, że jest przedostatni) gdy wyganiała mnie jak zwykle z dala od siostry Róży. Chwyciłem ją jak najcudowniejszą damę, za rękę i kibić i zaproponowałem szalony taniec. Jak ta nie zacznie wrzeszczeć!
-Ok, ok, mam rączki przy sobie!- zaśmiałem się i czmychnąłem do pokoju, słysząc jeszcze jej fukanie za mną i słowa kierowanie do ślicznej jak kwiat Róży "ten chłopak to same kłopoty, nie rób takich maślanych oczu!".
Gdy wczoraj oddziałowa dowiedziała się, że mam dziś wypis, wzniosła tylko oczy ku niebu i westchnęła "łaska boska, że już, bo nie zdążysz mi całego oddziału roznieść w drobny mak chłopcze, biegając tak jak jakiś źrebak!".
Dzisiaj wychodząc posłałem jej pięknego całusa a ona..odmachała mi i też mi przesłała cmoka w powietrzu. Bo tak naprawdę ta wojna momentami i ją bawiła. Choć, pewnie nigdy się do tego nie przyzna. Wracam tam za miesiąc, może wtedy się dogadamy.

W szpitalu nie tylko z pielęgniarkami było zabawnie. Mimo, że najczęstszym pytaniem jakie słyszałem od nich było :

Boże, co pan robi?
-Jogę sobie ćwiczę. Nie widać?
To tak można się wygiąć?
-Aham!

Boże, co pan robi?
-Żongluję sobie. Nudzi mi się.

Boże, co pan robi najlepszego?
-Zamówiłem sobie pizzę, to źle? Nie miałem zawału przecież.

Boże, co pan robi?
- Zrywam kasztany za oknem.
Ale pan wypadnie!
-Wcale nie!

Poznałem dwoje bardzo miłych i ciekawych ludzi, starszego pana Zbyszka, inżyniera z bypassami i ognistowłosą Martę, która z problemami związanymi z sercem walczy od dziecka i na kardiologii już się zadomowiła. To ją tak naprawdę najbardziej śmieszyła moja wojna z pielęgniarką i też trochę przez nią to robiłem. Żeby się śmiała, bo miałem wrażenie, że mało śmiechu miała w życiu.
Dziwnie wyszło, gdy poznaliśmy się na parkowej ławeczce, a nie na oddziale, choć jej sala była niewiele dalej niż moja. To ona mnie kojarzyła, to, jak w niedziele przemykałem jak meteor pod prysznic gwiżdżąc sobie pod nosem utwory Ravela. Poznała, że to Ravel. Plus dla niej, zdecydowany.
Usiadła więc w poniedziałek koło mnie, gdy sobie czytałem w parku ( tym razem nie wymykałem się na papierosa, jak wiele lat temu, a na czytanie, inny nałóg, cóż). i powiedziała prosto z mostu
- To moja ławka.
A bury kot, w stosunku do mnie nieufny wskoczył jej na kolana. Opadła mi szczęka, wyjąkałem nieśmiałe "czy mam sobie iść?"
Zaśmiała się.
-Na oddziale to taki niemrawy nie jesteś.
I tak zaczęła się ogólna dyskusja, którą kontynuowaliśmy przez parę dni. Choć, czułem się zawsze nieswojo, gdy zaczynała narzekać na mężczyzn, jakie to z nas podłe istoty. Zawsze czułem się nieswojo, jakbym to ja ją zawsze zostawiał, gdy zaczynały się kłopoty i to ja wlał w jej serce ten jad, który uciekał wraz z kolejnymi słowami. Tylko dlatego, że mam chromosomy XY. Czasem zastanawiam się, czy naprawdę, "mój gatunek" jest aż tak nieodpowiedzialny, bardziej niż kobiety, czy tylko my to przeżywamy inaczej?
W każdym razie, chciałem tą gorzkość, nie tylko dotyczącą mężczyzn, ale i życia po prostu w niej jakoś złagodzić, to aż się prosiło o troszkę uśmiechu. To cyniczne spojrzenie młodej jednak, choć starszej niż ja, piegowatej kobiety, która też lubi koty. Starałem się więc być momentami dla niej błaznem, jednego dnia poprosiłem Idę, żeby przyniosła najlepszą bagietkę w mieście z mojej ulubionej piekarni i ten karmelizowany dżem z jabłek Sisi. Nic nie poprawia tak humoru jak dobre jedzenie i wtedy naprawdę było wesoło, gdy tak zajadaliśmy i marudziliśmy na szpitalny wikt. Smutne było tylko to, gdy westchnęła, że do mnie to tabuny ludzi po oddziale biegają. A u niej zjawia się tylko matka. Cóż mogłem powiedzieć?
Ona dostała ode mnie ludzika z kasztanów, skonstruowanego naprędce nad ranem, zanim wyszedłem ze szpitala. A gdy tylko będę mógł się ruszyć w domu bez fukania Sisi ( bo ta stała się teraz moim prywatnym strażnikiem) odwiedzę ją, jeśli jeszcze tam będzie, zanim ja tam trafię z powrotem. Może nie jestem jak tabun, ale ona lubi bagietki i ogólnie dobre jedzenie. A to już coś.

Z panem Zbyszkiem rozmawiałem o szachach i sytuacji politycznej co chwila. Ale jemu kasztanów nie zostawiłem, bo chyba dzieci z drugiego małżeństwa, maluchy całkowite, same mu naprzynoszą ich do szpitala.

W szpitalu było więc miło. Nie nudziłem się ani trochę, marudziłem tylko na rozerwane żyły. Nie pisnąłem jak ściągali mi szwy, bo przecież to nic, co boli.
Tak naprawdę, ten szpital, to, że trafiłem do niego wcześniej, ma swoje dobre strony. A jakże, jak wszystko. Owszem, popsuło mi to parę planów i jestem na to ciągle zły. Ale do reszty podchodzę z uśmiechem.
Przypomniałem sobie, że szpitale to przecież nieraz miejsca, gdzie mimo wszystko można dobrze żyć. To miejsca pełne ciekawych ludzi i ładnych lub smutnych opowieści. A ja opowieści kocham. Przypomniałem sobie, że przecież zawsze w szpitalu stawałem się pewnego rodzaju chochlikiem, kiedyś przez okna uciekając na papierosa, porywając jeżdżącego na wózku Zająca z oddziału rehabilitacyjnego w tymże samym celu. Zawsze miało mi się na śmiech i kłótnie się z zasadami. Bo tam, będąc ograniczonym przez swoje ciało jeszcze bardziej unikam regulaminu. Jeszcze bardziej prowokuję życie do tego, co zdaje się być niemożliwym. Zawsze żył we mnie mały buntownik, mały sabotażysta. Wrodzona w serce anarchia, nawet, gdy nie ma ona sensu, cóż.

Dobrze, że znalazłem się w szpitalu, bo ten zator, cała ta nagła sytuacja paradoksalnie ukoiła moje lęki. Bo nie bałem się tego, że mogę umrzeć, nie boję się tego do tej pory- choć nie chcę. Bałem się ograniczenia. Bycia uwiązanym. Ten pobyt, tydzień siedzenia na szpitalnym łóżku uspokoił to trochę. Jasne, teraz siedząc już na L4 będę marudny pewnie jak nigdy, w domu też obudzi się we mnie chochlik łamiący zasady, które będzie mi próbowała wyznaczyć babcia. Ale to nic. Szpital, te godziny kroplówek, poczucie bezwładu własnego ciała, paradoksalnie to wszystko uspokoiło. Wiem już, że da się to przetrwać i są w tym też dobre rzeczy.
Tak dobre rzeczy, że każdy dzień można określić pięknym, nawet ten, w którym jest tak dużo bólu i niepewności. Wiecie, wtedy piękno dostrzega się jeszcze bardziej. Wszystkie te miłe, radosne rzeczy, wszystkie te uśmiechy nagle kradzione ładnym dziewczynom. Wszystkie Rozmowy, cudzą troskę docenia się jeszcze bardziej i cóż, okazuje się, że wcale a wcale nie trzeba się wstydzić.
Nie trzeba się wstydzić tego, że ktoś musi się o ciebie martwić. Wręcz przeciwnie, to nawet miłe. Miłe, że ktoś się troszczy, że się martwi. Miło, że Ona się troszczy. To znaczy, że ludziom zależy. Wtedy, gdy ich potrzebujesz, im zależy. Mimo wszystko, nawet ja tego poczucia potrzebuję, ja, chochlik roznoszący oddział z wenflonem wbitym w łapę.

A teraz jestem już w domu i chce mi się śpiewać. Same dobre, jasne piosenki, choć nie mogę chwycić za gitarę ani skrzypce, bo muszę rękę zaleczyć.
Zostałem już znokautowany przez swojego psa, który waży jakieś 60 kg i skokiem z rozpędu powalił mnie na ziemię w ogródku mojej babci, gdy tylko mnie zobaczył. Zostałem obśliniony. Tak bardzo tęskniła. Jej też zależy.
Najadałem się domowego jedzenia, najlepszej szarlotki. Będę musiał zanieść taką Marcie, bo tylko ta tak smakuje, a szpitalne żarcie jest podłe.
Jestem teraz obłożony wszystkimi kotami, z którymi żyję. One też za mną tęskniły.
A dzień jest piękny. Nic, tylko złamać zasady ustalone przez Sisi do końca tygodnia i wyrwać się na spacer nad Rusałkę. Może ucieknę jeszcze przez okno, kto wie?

To dobry dzień, mimo wcześniejszego zagubienia. To piękny dzień, choć przedtem zdawało się, że takie długo się nie zdarzą.
Gdzieś na świecie właśnie ktoś też cię uśmiecha, pomimo tego, że ktoś płacze. Gdzieś rodzi się dziecko, ktoś umiera w szpitalu po długiej chorobie. Kwitną kwiaty, z drzew opadają liście. Ziemia zatacza krąg wokół własnej osi, słońce daje szansę na przeżycie czegoś cudnego każdemu z nas. Ktoś wychodzi ze szpitala i cieszy się, że dzisiaj być może zaśnie w swoim łóżku. Ktoś śpiewa na cały głos, bo tylko tak można nieraz wyrazić całą radość. Ktoś uśmiecha się do tych, co byli i będą. Do tej, co też wyciąga rękę i się troszczy. Ktoś akceptuje to, że na pewne rzeczy, do których się rwie dusza, trzeba jeszcze poczekać. Ktoś cieszy się całym sercem z tego, że żyje- i ma zamiar żyć tak jeszcze długo, długo mimo kaprysów serca.
To dobry dzień, każdy z kolejnych podczas naszego życia. Nigdy nie wiesz ile jest ci dane. Doceń każdy z nich. 

Tak, to jest naprawdę piękny dzień.



To był piękny dzień
Nie pozwól mu uciec
To był piękny dzień

Dotknij mnie, zabierz mnie do innych miejsc
Naucz mnie, że nie jestem beznadziejnym przypadkiem.

Czego nie masz, nie potrzebujesz mieć teraz
Czego nie wiesz, możesz poczuć
Czego nie masz, nie potrzebujesz mieć teraz
Nie teraz

To był piękny dzień

sobota, 13 września 2014

Historia pewnej piosenki, historia pewnego romansu.

Najbardziej intymna, najbardziej rozdzierająca. A teraz....najbardziej aktualna. Jakże teraz aktualna.
Połóż się a podłodze, najlepiej z drewna, tak, żeby było czuć każde drganie. Tak, żeby móc być rozrywanym, na nowo wracać, lirycznie szeptać, aż wreszcie krzyczeć i wić się.
Najbardziej istotna, bo przecież mówi o tym romansie, w który wplątałem się dawno temu. Mówi o wilgotnych, rozwartych ustach, których nie wolno całować. Które rozsądek zabrania posiąść na dobre.

Kiedyś powiedziałem swojej byłej dziewczynie, jak rozumiem ten kawałek. Najważniejszy, najbardziej szarpiący. Nie była zazdrosna o nią, wręcz...przeciwnie. Nawet mnie wyśmiała, może dlatego, że przedtem spaliła ogromnego jonita z jakimś kumplem na pół. Ale potem nie mówiłem, dlaczego ona jest właśnie taka ważna. Po prostu wstydziłem się jakoś, że tak głupio można ją rozumieć, po swojemu, bo przecież ona to wyśmiała. Głupota. Mówiłem, że jest istotna, ale nie z jakich powodów, od paru lat. Kryłem się z tym, dlaczego przy niej zamieram, dlaczego czasem zaczynam się trząść, niezrozumiale. Dlaczego ciarki pokrywające moje ciało nie mają już naturalnych rozmiarów. To wspomnienie uzależnienia, wspomnienie rozkoszy i cierpienia zarazem. To myśl o spokoju i walce zarazem. Myśl o treści życia i jego nieodłącznej części.
Rozbija moje serce na kawałki i jednocześnie ponownie składa.
Zabiera oddech i pozwala oddychać.

Tylko raz, za namową chłopaków zaśpiewałem to na scenie. To nie był dobry pomysł. Inne kawałki tego zespołu? Proszę bardzo. Nawet to Prison Sex, które wywołuje wspomnienia jeszcze tragiczniejsze. Ale nie przynosi pragnienia. Niech będą. Ale nie to.
Wszyscy byli przerażeni. Gdy wydarłem się „theres no love in fear” nie zauważyłem, że pociekły mi łzy. Gdy śpiewałem „as i blow your fucking throat away”, gdy śpiewałem inne frazy nie zauważyłem że jak wariat poraniłem się swoimi własnymi paznokciami, nie zauważyłem, że wijąc się w tym transie poraniłem się do krwi.
Nigdy więcej.
Można tylko słuchać, leżąc na drewnianej podłodze. Rozpadając się i scalając. Wprawiając każdy atom duszy w drganie.
Czasem się chce, by ktoś był obok i chwycił za rękę. Czasem chce się, żeby to była Ona, dzisiaj nad ranem, przebudzony, chciałem, gdy leżałem w nocy na szpitalnym łóżku zamiast na podłodze, czując muzykę do głębi w sercu ale...potem pomyślałem, że może to nie fair.

Nie fair, bo przecież ten kawałek mówi o moim najstarszym romansie.

Choć nie. Pierwsza była muzyka i o nią każda kobieta może być zazdrosna, bo jest obecna stale. Ale ona, ta druga...bywa bardziej zachłanna. Bywa tą, co pociąga i tak trudno nieraz z nią walczyć. Trzeba przed nią zamknąć drzwi. Bo muzyka nie rozdziela wiecznie, drganie strun skrzypiec może pogodzić jedną miłość i drugą, tej do kobiet z krwi i kości. Ale ta druga...ta się nie dzieli. Odbiera w pełni. Gdy zakładasz jej obrączkę na palec, znikasz zupełnie.

Widziałem dziś tę szczelinę
Kiedy błagałaś mnie, bym został
Lepiej upewnij się, że nie wejdę
Bo jeśli zdołam to uczynić, oboje możemy zniknąć”.

Bo tak naprawdę, w momencie, gdy zostanę z nią na zawsze, zniknę nie tylko dla tej, którą kocham ziemską ludzką miłością. Zniknę dla samego siebie i dla tej ponętnej, w jej prywatnym, osobistym aspekcie. Śmierć zabija wtedy siebie samą. Ta osobista, dotycząca tylko ciebie samego. Zresztą...umrzeć, to tak jak się narodzić. Tylko w drugą stronę. A życie też należy tylko do ciebie.

Pierwszy raz pomyślałem o niej będąc już dzieckiem. Ale nie słyszała moich nawoływań, zresztą, kto by traktował je poważnie..

Spotkałem ją naprawdę, mając 14, prawie 15 lat. Wtedy miała twarz starszej ode mnie kobiety, którą owszem, zawsze się podglądało przez dziurkę od klucza albo przez niezasłonięte okno. Widziało się, jak wiesza pranie złożone z kuszącej bielizny, ale nigdy nie miało się, jak to chłopiec, odwagi sięgnąć po więcej. Aż przychodzi do ciebie sama. Piękna i kusząca, a zarazem tak ciepła, dająca tak wielką ulgę...z jej objęć, z jej ramion nie chciało się wychodzić.
Paradoksalnie, w tym okrutnym świecie, w tym świecie w którym rządy objął sadystyczny król- ojciec, te ramiona były bezpieczną przystanią. Dawały ukojenie, dawały słodki spokój zapomnienia. Matczyne ciepło i erotyczny zapach podwiązek. Tego potrzebują zagubieni, krzywdzeni chłopcy. Szczęśliwy ten, kogo taka kobieta zostaje pierwszą erotyczną nauczycielką być może. Być może, bo to zawsze zostawia ślad. Zawsze się za tym goni.
Widzicie, śmierć, paradoksalnie, uczy życia.
Tak bardzo spodobało mi się w jej ramionach, tak rozkoszne były czułe pocałunki, iż długo broniłem się, by wrócić do tego świata, do którego przynależałem.
Jeszcze nie czas na to, żebyśmy zamieszkali w jednym domu. Zostawiła mnie wtedy, choć nie chciałem, wtedy chciałem, by wzięła mnie ze sobą.
Obudziłem się na sali szpitalnej, a raczej- wybudzono mnie ze śpiączki. Obudziłem się z tym piętnem, które mi zostawiła. Raz umarłeś chłopcze, raz zaznałeś pocałunków śmierci dosłownie, na parę minut, gdy zmarło ci serce. Raz umarłeś i nie chciałeś wracać, zapadłeś w śpiączkę na krótki czas. Ale trzeba wracać, trzeba żyć.
Mam wrażenie, że wtedy wygoniła mnie siłą. Może to tylko kolejna z jej gier?
Bo wiedziałem, że choć mnie wygnała...pokochała mnie szczerze. Może trochę obsesyjnie. Od tego momentu bowiem jakaś część jej zawsze będzie należeć do mnie.

Odszedłem więc od niej, ale stale ją nawoływałem. Tęskniłem. Raz zaznawszy- można za nią tęsknić, choć to przeczy ludzkim instynktom. Ona uzależnia, jak żadna inna, uzależnia. Bo gdy już się ją dotknęło, czasem ma się wrażenie, że tylko stojąc u jej drzwi w ulewnym deszczu można jeszcze cokolwiek czuć.

Wślizguję się znów w tą szczelinę
Jestem żywy, gdy mnie dotykasz
Jestem żywy, gdy spychasz mnie w dół

Wślizguję się, wślizguję się...

Ale zamieniłbym to wszystko
Na choć jeden mały fragment umysłu”.

Człowiek jej pragnie, pragnie zatopić się w niej, kochać się z nią aż do samego końca...ale przecież ona, piękna i ostateczna i tak nadejdzie. I tak przyjdzie, więc jeśli zaznać rozkoszy....cóż, nie można w niej być pochopnym. Ale to zrozumiałem później. Po tym, gdy słuchając innego kawałka, o niej chciałem się zabić. Potem, gdy słuchając tego kawałka o nas dochodziłem do siebie. Do tego czym jest ta miłość. Do tego, co może mi ona zaoferować, a co może przetrwanie.
Słuchałem tego kawałka po tym co zrobiłem, płacząc. Po raz pierwszy od wielu lat szczerze płacząc. Pozwalając sobie na łzy, a nie tylko zwierzęce wycie pod wiaduktami pociągów.

Tak, chciałem przedtem do niej wrócić, nie tylko stawać przed jej domem i zaglądać w okna, chciałem w pełni znów ją odczuć, jej giętkie, delikatne i silne zarazem ciało. Złączyć się z nim na dobre. Chciałem na nowo wejść do jej łóżka, zamknąć przy niej oczy i odzyskać spokój.

Stałem więc u drzwi, ale nie otworzyła mi wtedy. Potem wstydziłem się tej słabości i wielu ludziom kłamałem, że nie, przecież te blizny to od czego innego, wcale nie chciałem się wykrwawić na śmierć. Wstyd, że się nie udało, potem wstyd, że w ogóle się chciało. Do dzisiaj nieraz tak kłamię, zwłaszcza na początku znajomości jakiejkolwiek. Bo odzyskałem choć mały fragment umysłu.

Oswoiłem swoje lęki przez wiele lat. Oswoiłem zniszczonego chłopca, zniszczonego bólem, który myślał, że jej dom jest ukojeniem które powinien dostać tu i teraz. Chłopcze mój, ona jest dla ciebie za stara, musisz jeszcze zdobyć doświadczenie. Więc odeszło się od niej. Inne rzeczy bolały, mentalne wymioty...ale ona przestała być rozwiązaniem.

Będę się dławił, dopóki nie przełknę
Dławił się tym płodem który jest przede mną
Czymże on jest, jeśli nie moim odbiciem?
Kim że ja jestem, żeby osądzać i spychać w dół”

Zbiłem wszystkie krzywe zwierciadła. Podlałem wszystkie kwiaty żeby ożyły. Zawiązałem krwawiące nadgarstki.

Nieraz nadal przychodziła. Oczywiście, nigdy się nie kochaliśmy, nie całowaliśmy nawet. Nie wymienialiśmy pozdrowień na szpitalnym korytarzu. Wtedy bowiem miała inne oblicze. Była cudza. I to bywało najgorsze.
Nie byłem po prostu, po męsku zazdrosny. Ale cudze odchodzenie sprawiło mi ból. I wtedy przychodziły myśli, że może to kara. Że może to mnie powinna wtedy zabrać, może nie powinienem dać się wygonić z jej łóżka będąc jeszcze chłopcem. Może każe mnie za to, że zapomniałem.
Ja tylko wyciszyłem wspomnienia. Zapomnieć się przecież nie da. Nigdy.
Gdy zabrała niektórych, których kochałem znów miałem myśl, że powinienem z nią odejść. Znów ją wołałem, żeby choć chwilę porozmawiać.

Połóż twój spust na moim palcu
Roznieś moją głowę ponad linią winy
Lepiej upewnij się, że nie wejdę
Bo jeśli zdołam, oboje możemy zniknąć”

Stała pod moimi oknami, nigdy nie wchodząc. Nie zamieniliśmy ani słowa, ale wiedziała w moich oczach, że jednak ją kocham. Mogąc być z kobietami, z tamtą którą kochałem, mogę kochać i ją. Kochając innych ludzi, będąc za nich odpowiedzialnymi, mogę kochać i ją.

Wspomnienia o niej, gdy przyszła do mnie, gdy przychodziła do innych, dotykały nieznacznie i pozwalały właśnie żyć. Pewność, że w końcu i w niej nastąpi spełnienie, w dobrym momencie, gdy zakończę, być może, wszystkie swoje sprawy.
Szliśmy obok siebie, moje nadgarstki z tatuażami blizn, mówiąc o tym, jak można jej pragnąć. Szliśmy zgodnie, każde robiąc swoje. Ja kochając całe życie, którego i ona jest częścią, ona obserwująca, wciąż się uśmiechająca. Naturalna. Przyobiecana przyszłości.

Przestała być matczyną, erotyczną zarazem kobietą obfitych piersiach, stała się dziewczyną o promiennym uśmiechu. Swojską kumpelą, z którą przeszedłbym się na piwo. Nie kusiła podwiązkami i grą znaczeń, rozmawiała ze mną nieraz nocami, wracała do myśli. Ale ta twarz się jej chyba znudziła. W moim życiu znów zapragnęła być kimś innym.

Nie oszukała mnie. Po prostu, zaczęła się bawić. Otworzyła drzwi do swojego domu, wyszła na próg i zaczęła wołać, odziana tylko w swoją nagość dosłowności. Odziana tylko w obietnice i groźby. Kusząca.
Ale ja jej nie chcę. Mój kawałek rozumu mówi jej nie. Zdecydowanie, nie.

Przywiodłaś mnie tam, gdzie nie chcę być.
Widziałem miejsce, którego już nigdy nie chcę widzieć
Już nigdy więcej nie chcę widzieć tego miejsca”

Nie chcę do ciebie wracać moja droga. Nie teraz. Jeszcze nie, gdy czuję, że żyję, z tobą obok, ale nie razem. Nie chcę znów cię dotykać, całować, wplatać palców w twoje włosy. Nie dorosłem do tego, mylisz się, nie dorosłem.

Widziałem znów tę szczelinę
Kiedy błagałaś mnie żebym został
Chciałaś, bym sam się odepchnął
I ciebie również, kochanie.”

Może to co się stało, to była tylko jej gra. Może właśnie chciała mi przypomnieć, kim jestem i gdzie jestem. I kim ona jest w moim życiu. Nie chciała być może, bym zostawał na dobre, ale się stęskniła.
Znów bowiem sięgnęła moich ust, szarpiąc za włosy, a jednocześnie szepcząc mi do ucha, że wcale tego nie chcę. Kocham ją, ale nie mogę jej chcieć. Gdy mdlałem, znów widziałem jej uśmiechniętą, tym razem drapieżnie twarz. Gdy chwyciłem jej biodra, poczułem, że to nie teraz. „Jeszcze nie teraz, Kordianie”, zdawała się śmiać, odpalając papierosa. Ja rzuciłem przez jej jedną zdradę palenie.
Jakby mieszała mi w głowie, śmiała się z mojej bezsilności wobec niej. Jednocześnie chcąc mnie i odpychając, gdy nie jestem już chłopcem, a mężczyzną, który chce żyć. Powinien żyć.

Jeżeli, gdy mówię, że mógłbym ucichnąć jak westchnienie, gdy zostanę
Ty i tak bagatelizujesz moje ruchy
Muszę cię przekonać w inny sposób”

Może tak naprawdę, to ona nakazała mi żyć. Może tak naprawdę, tym razem nie mam jej przekonywać, że jej dom jest już teraz moim miejscem, w którym znajdę spokój?

Ten głos w głowie, który należy do mnie i do wszystkich obcych zarazem. Ten głos, który jest i jej głosem. „Musisz żyć, nie możesz ucichnąć, spokojnie odejść. Masz po co żyć. Masz dla kogo żyć. Nie możesz sprawić, by płakali bardziej, niż już teraz.”

Nie boję się jej. Znamy się za dobrze bym miał się bać. Kocham ją.

Nie ma miłości w strachu!”.

Kocham ją, w spokojny sposób, nawet gdy teraz tak igra ze mną. Nie mam jej tego za złe.
Kocham ją i wiem, że jest dobra, chociaż wielu jej tak nienawidzi. Robi, co musi. Przychodzi, gdy na każdego przyjdzie kolej. Tylko ja nie chcę, żeby kolej przyszła na mnie.
Nie chcę, by wpychała mnie w szczelinę. Nie teraz.

Wbrew pozorom, wbrew trudom i wbrew moim wyborom, wyborom przetrwania, dała mi wiele. Dała mi prawdziwe życie, znacząc mnie sobą na ciele i w sercu. Wiem, że kiedyś znowu się spotkamy i padniemy sobie w objęcia jak starzy przyjaciele, jak kochankowie, jak brat i siostra, jak matka i syn. Bo ona bywa wszystkimi naraz.
Wiem, że się spotkamy...tylko powstaje pytanie, kiedy.
Kocham ją, ale teraz jeszcze będę z nią walczył. Nie będzie mi miała tego za złe, wszyscy walczymy z nią, jeśli się obsesyjnie nie zakochamy, jak ja, będąc poranionym szczeniakiem.
Mogę ją kochać jako część życia, ale kocham i samo życie. I chcę jeszcze przetrwać, trochę jeszcze przetrwać, zanim zaznam z nią ostatecznej rozkoszy. Choć, przecież to nieuniknione, kiedyś gdzieś...

Nie ma miłości w strachu!
Znów gapię się w tę dziurę
Znów ręce na moich plecach
Przetrwanie to mój jedyny przyjaciel
Przeraża mnie to, co może nadejść
Tylko pamiętaj, że zawsze będę cię kochał
Nawet, gdy oderwę się od twojego pierdolonego gardła
Ale to nie skończy się w żaden inny sposób.”

Moje życie zawsze, nawet gdy o tym nie mówię, gdy tego nie widać, zawsze było przepełnione obecnością śmierci. Mojej, innych. Zawsze ten kawałek mi o niej przypominał. Nieraz musiał, bo przecież... ja przetrwałem. Ja, ocalony. Ja, rozbitek wyrzucony na brzeg.

Więc przetrwam jeszcze raz? Odnajdę kolejny dom, z daleka od jej pociągającej wody? Mam taki zamiar. Mam zamiar pomimo rozpadania się na kawałki. Pomimo tego, że ona jest piękna i mądra i nadal ją kocham. Pomimo tego, że lubię ją prowokować, stąd mam tyle blizn przecież.

To nie skończy się w żaden inny sposób, ale nie musi już teraz.

A teraz, mój drogi czytelniku, odpłyń ze mną. Zrozum mnie, zamykając oczy, marnując ze mną 14 minut życia, słuchając o historii pewnego romansu, który i ty prowadzisz z moją ukochaną od momentu, gdy się począłeś. Flirtujesz z nią przechodząc przez ulicę i pływają, nawet o nim nie wiedząc. Więc nie będę zazdrosny, bo i ty też, kiedyś ją pokochasz. Może nie tak jak ja. Może jak matkę, siostrę, przyjaciółkę, brata, ojca. Bo ona nimi wszystkimi jest. Też ją pokochasz, gdy nie będziesz miał odwrotu. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.




Zamknij oczy i słuchaj, rozpadając się ze mną na kawałki. Bo żadnej miłości nie można się bać. Można przez nią cierpieć, odczuwać rozkosz. Może być trudna i cisnąć łzy do oczu. Ale nie można się jej bać. Nawet, gdy jej imię to Śmierć.