"Zrozumiałem wtedy, że przed
obłędem uratowało mnie absolutne zmęczenie, absolutne dokładne
wycieńczenie. Po prostu nie miałem sił na obłęd, na to, by
rzucić się skądś, gdzieś, pędzić, biegać, krzyczeć, wyć,
śmiać się, płakać i tak dalej. Nie miałem na to siły. Bezsilny
byłem i tylko dzięki temu myślę, nie oszalałem". E.
Stachura, Fabula rasa
Miałem już dość. Po prostu dość.
W sobotę wszystko, przed czym się broniłem, przed czym uciekałem
w czarny humor, w cudze opowieści, w nadzieje na przyszłość,
dopadło mnie ze zdwojoną siłą.
Przyszło całkowite zmęczenie.
Przyszło to okropne poczucie
bezsilności.
Przyszły uczucia, do których sam nie
chciałem się przyznawać. Nawet uczucie bezradnej miłości, bo z
czasem coraz bardziej docierało do mnie przecież, że ta nie ma
żadnych szans. I nie chodzi o moje fanaberie, pewne rzeczy po prostu
się nie udają. Nie mogą po prostu być.
Przyszedł ból. Ból po kolejnym
zabiegu, niby nic. Bo fizycznie ten ból nie był niczym, lecz mój
mózg go wyolbrzymiał. Złudny ból fizyczny, wcale nie tak wielki
przecież, bo bywały gorsze o wiele gdy dopadł ciało otworzył i
inne rany, które przedtem były zaleczone.
Gdy wróciłem ze szpitala jeszcze, po
południu ćwierkałem jak ptaszek. Żartowałem z dziadkiem ze
smrodu wypalania naczyń, śmiałem się że jestem jak Kmicic.
Interesowały mnie cudze sprawy. Było jak zwykle, gdy zajadałem
sobotnie ciasto drożdżowe mojej babci.
A potem to dopadło. Najpierw po prostu
ból, ze zdwojoną siłą, ból czegoś, co wcale nie powinno robić
na mnie wrażenia. Przyszła panika. Tracenie oddechu. Kolejna fala
mdłości. Strach i ból, ból i strach. Te dwa, z którymi nikt nie
mógł mi pomóc.
"Płaczę. Idę ulicą i
płaczę. Łzy mi wchodzą do ust. A taki byłem wesoły nie tak
dawno, tak sobie szedłem w podskokach wesoło. A teraz płaczę.
Cały brzuch mi się trzęsie od płaczu. " E. Stachura,
Przyszło nagle, dopadło mnie. Tak po
prostu. Ale ja nie mogłem płakać, jakbym zupełnie zapomniał, jak
to się robi. Byłem po prostu potwornie zmęczony, zbyt zmęczony
nawet na płacz. Przyszły głupie myśli. A może by tak jeden ból
ukoić innym, jak za dawnych lat.? A może by po prostu skończyć,
skoczyć po raz ostatni, rozkrwawić wszystko w sobie dokumentnie,
tak ,by nic nie dało się uratować. Milion głupich myśli, bo ja
rozpadłem się w jednym momencie na milion małych kawałków.
Nie daję rady, po prostu nie daję
rady. W swojej głowie, w sobie. Sam ze sobą sobie nie radzę, od
jakiegoś czasu, a nie chcę się przyznać. Na nic, po prostu nie
mam siły. Skulić się w kłębek i wyć. Skulić się w kłębek i
zasnąć, zniknąć w tym śnie, zniknąć na dobre, żeby już z
niczym nie trzeba było walczyć. Żeby już przed niczym nie trzeba
było się bronić. Żeby było tak, jakby nigdy nic się nie zaczęło
po prostu.
Proszę, nich ktoś coś z tym zrobi.
Niech ktoś mi pomoże.
Cholerny głosik w głowie, wyłonił
się wśród innych.
Jak ktoś ma ci pomóc,
Kordianie, skoro nikt nawet nie widzi, jak wołasz, bo wołać nie
umiesz nawet? Zawsze radzący sobie sam, zawsze przecież optymista.
Wszystkim mówisz, jak to nie ma niemożliwego, wszyscy mówią ci,
jaki jesteś silny. Bo przetrwałeś ojca, bo realizujesz marzenia,
bo teraz masz chore serce, ale wyliżesz się z tego, jak zawsze
przecież. Wszyscy, do kurwy nędzy przywykli, że sobie radzisz. Nie
umiesz nawet mówić o tym, że cię boli, zawsze, nawet gdy ci
najgorzej pod słońcem, nawet w takich momentach to ty wolisz
słuchać ich. Jak ktoś ma ci pomóc, jak? Nie bądź naiwny. A jak
sobie nie poradzisz teraz, świat ostatecznie poderżnie ci
gardło...cóż. Kordianie, będą wiedzieć, jak się mylili.
Będziesz widział, jak sam się myliłeś, bo zawsze się w końcu
mylisz. Wcale nie wygrywasz w życiu, stale jesteś porażką.
Wieczną porażką. Tym razem też ci się nie uda, a ty tylko
będziesz udawać, że to nic takiego. Tak samo jak było z twoim
ojcem. Zresztą, czy to co się dzieje teraz, nie jest dowodem na to,
jak bardzo właśnie jesteś przegrany?
Zamknij się, zamknij się, zamknij
się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij
się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij się, zamknij
się, zamknij się....
Jesteś sam Kordianie. Sam ze
swoją naiwnością. Nikt ci nie pomoże, znowu po prostu przegrasz.
Przestań udawać tego błazna. Weź za dużo tabletek które
dostałeś na bezsenność. Zaśniesz na dobre, odpoczniesz tak
jakbyś chciał. Bo chcesz, prawda? Chcesz przestać wiecznie się
szarpać. Tylko udajesz wojownika, nie umiesz przecież nawet
walczyć. Jesteś nikim, więc możesz zniknąć na dobre. Nie będą
mieli zmartwień.
Zamknij się, zamknij się, zamknij
się, zamknij się....
Och, płakali? Nikt nie będzie
płakał. Twój ojciec miał rację. Przecież nawet Ona cię nie
pokocha, nawet nie widzi, jak się dla niej starasz. Bo chciałbyś,
żeby widziała, żeby wiedziała, prawda? Ale ciebie nie można
kochać. Twój ojciec miał rację, powinieneś zdechnąć gówniarzu.
Zresztą, może nawet niedługo będzie po kłopocie.
ZAMKNIJ SIĘ!
Atak paniki. Gorszy niż wszystkie inne
z ostatnich lat. Krótki atak paniki, taki jak za dawnych, dawnych
lat, których prawie nie pamiętam.
W nim nie ma logiki.
Dość, dość, po prostu dość. Nie
mam już siły, nie mam siły na wszystkie dawne głosy, które
wracają, nie mam siły na strach, nie mam siły na ból i znużenie
ciała, które bardziej niż zwykle nie chce spać, nie chce jeść.
Jakby zdecydowało za mnie, że się poddaje, zanim dojdzie do tego
moja głowa i mentalne serce. Nie mam siły, żeby nawet zejść na
dół, porozmawiać z kimkolwiek, nie mam siły.
Tonę sam w sobie. Zgubiłem swój
spokojny ląd, który kiedyś stworzyłem. Może to ułuda, może tak
naprawdę go nigdy nie było, nigdy być nie mogło. Majaki rozbitka,
fatamorgany na pustyni zmarłego tak naprawdę przed laty serca.
"Byłem, chyba jak każdy
człowiek, światem samym w sobie i kiedy było mi źle, chowałem
się w sobie, miałem w sobie schronienie. Teraz nie mam tego
schronienia. Nie mam własnego, swojskiego świata. Jestem cały
odkryty, nagi, wystawiony na razy". E. Stachura, Pogodzić
się ze światem
Może głos miał rację. Stanąłem na
krawędzi.
"Na krawędzi tu stoję,
Gdy poruszę się to po mnie".
E. Stachura
Bałem się ruszyć więc w
którąkolwiek ze stron. A jeśli w którąś to...zrób tak, żeby
było, jakby nigdy się nie wydarzyło. Jakbyś nigdy się nie
zdarzył, bo i tak przegrałeś na starcie, to proste, poderżnąć
sobie gardło życiem, nie jakoś efektownie, a cicho, wiesz
doskonale jak to zrobić, wiesz...
Wiesz przecież, że nie miał
racji, prawda?- dopadł mnie inny głos, spokojny, wyłoniony
z całego chaosu.
Skąd mogę wiedzieć?
Wiesz, ty wiesz. Wiesz też, co
musisz zrobić, już dawno powinieneś, ale to wcale nie było łatwe,
to wcale nie było bezpieczne dla ciebie...ale ty wiesz Kordianie.
Nie czekaj, już nie masz na co czekać. Jesteś pod ścianą. Jesteś
naprawdę na krawędzi, na jakiej dawno nie byłeś. I musisz wrócić,
musisz wrócić do tych, których kochasz.
Kocham?
Tak, a oni kochają ciebie. Nie
wątp.
Nie wszyscy...
Nie wszyscy. Nie można sprawić
by ktoś nas pokochał, na siłę. I to też wiesz i umiesz już
kochać mimo wszystko. Ciepło, które przepływa, pamiętasz?
"Trzy, cztery razy dziennie
napadało mnie straszliwie, by skończyć. Ale walczyłem, walczyłem,
chwytałem się powietrza, walczyłem o życie, oczywiście nie dla
siebie, ale dla kogoś, komu ciągle przyznawałem sumienie i bałem
się, że będzie temu komuś czasami być może trochę niedobrze,
przez to właśnie że ja formalnie skończę moje od dawna od wielu
miesięcy zakończone życie. " E. Stachura, Dzienniki.
Nikt nie może mi w tym pomóc, bo
wszystko zależy ode mnie. To mój ból, który na nowo się zrodził,
to moje wspomnienia, demony, chaos. To wszystko moje, nie oddam
nikomu, jak szalony egoista. Nawet, jeśli mam się w tym utopić,
nawet jeśli mam zaginąć w własnej głowie, nawet jeśli mimo to i
tak krzyczę tak, by nie słyszał nikt...
Nawet jeśli udaję sam przed sobą. Bo
od jakiegoś czasu udawałem, to mnie wykończyło, unikanie ciosów,
udawana walka, zamiast tej prawdziwej. Tej, którą muszę stoczyć
właśnie sam.
Nie miałem już siły, ale wiedziałem,
że muszę znaleźć jej echo, żeby zrobić choć jedną rzecz,
jedną, która zawsze pomaga, choć nie jest łatwa. Muszę zmierzyć
się z tym, co przyniesie.
Zwlokłem się na dół. Jeszcze jedna
maska, chwila bycia błaznem.
Poprosiłem, żeby nikt mi nie
przeszkadzał przez dwa dni, bo tyle musi mi starczyć. Żeby nikt do
mnie nie wchodził, nie interesował się. Nieraz zamykałem się u
siebie, medytując godzinami, dniami, choć zawsze wolałem las i
swoje święte miejsca, ale gdy ich nie można mieć...
Wszyscy w domu do tego przywykli, choć
teraz trudniej było ich przekonać. Bo serce, bo jak coś się
stanie, bo jak...
Ale ja tego potrzebuję. Właśnie
tego.
Powiedziałem, komu trzeba, że będę
milczeć. Nie chcę, ale muszę. To też boli, zostawiać ludzi, to
boli być skupionym tylko na sobie, na swoim świecie...ale gdy ten
jest chory, trzeba go wyleczyć. Żeby potem móc i cudzym światom
pomagać. Żeby przekazywać miłość dotykiem masażu, żeby
pokazywać spokój medytacji, żeby móc po prostu czasem się
uśmiechać, bo czasem właśnie o uśmiech chodzi, nic więcej.
"Wszystko mnie boli. Gdziebyś
mnie nie dotknął, to mnie boli. Gdziebyś nie strzelił, to trafisz
mnie." E. Stachura, Siekierezada
Zapomniałem o tym, że czasem nie
można walczyć z bólem. Nie można też go unikać. Trzeba go
przyjąć w całości, otworzyć ramiona i znaleźć w nim brata,
siostrę, matkę, ojca, kochankę. Nie można walczyć ze strachem,.
Trzeba go wpuścić do serca, do umysłu, do duszy i pogodzić się z
nim. Trzeba go pokochać i uczynić swoim sprzymierzeńcem.
Wiedziałem to, ale zapomniałem. Zapomniałem jak powinno się to
czuć. Te który innym mówi o odwadze, sam zagubił się przez
chwilę w strachu. Hipokryta, słabeusz? Och, jakże się nim
poczułem!
"Bałem się i bałem
wszystkiego. ale przecież niemniej jednak szedłem w noc, w każdą
noc, jak trzeba było". E. Stachura, Wszystko jest
poezją.
Ale to już nieważne, kim byłem. Jak
bardzo stałem się obłudny dla siebie podczas tej próby, którą
dostałem od życia. Bo to wszystko, to przecież próba.
Czasem własna dusza to jednak za mało.
Trzeba poprosić o pomoc dawne duchy, poprosić tych, którzy żyją
w nas, choć zamknięci. Własna dusza to za mało, choć ty sam
sobie musisz starczyć. Trzeba otworzyć drzwi, zejść na samo dno
jaskiń we własnym ogrodzie, stracić światło z oczu, tak że
myśli się, że się oślepnie. Trzeba otworzyć drzwi i wypuścić
dzikie i nieuchwytne po raz drugi.
Trzeba umrzeć, żeby żyć. Z nimi, bo
od teraz, bez nich nie można. To ma swoją cenę, wiedzieć, widzieć
po otwarciu ale...trzeba.
Niecałe dwa dni walki, która zmęczyła
jak najcięższa podróż. Bo podróże wgłąb siebie są
najtrudniejsze, zwłaszcza te, w których nie szukamy dobrego i
ciepłego. A te, które są jak pływanie na tratwie w czasie
sztormu.
Otworzyłem więc kraty więzienia, z
którym tkwiły duchy, kraty za którymi namacalny ja zamknął tych
poprzednich. Otworzyłem drzwi wszystkim dawnym, martwym dzieciom,
wojownikom, szamanom.
Rozwarłem ramiona zamykając oczy.
Wpuściłem cały ból. Cały stałem się bólem, jedną wielką
raną. Przesuwałem kulę jaskrawego czerwonego światła, kulę krwi
i spazmów po całym swoim ciele. Koniuszki palców, włosy, stopy,
pośladki, ramiona, głowa. Aż do samego serca, które karmiło się
tym bólem, trzepocząc szalenie, trzepocząc tak, że momentami
brakowało oddechu, na którym przedtem się skupiałem. Karmiło się
więc serce moje swoim własnym bólem i wyzbywało się go
jednocześnie.
Bolała mnie cała dusza i bolało mnie
całe ciało. Wyłem w środku jak zwierzę, jęczałem na zewnątrz
jak bity kot. Aż do łez. Gorących łez.
W łzach umarłem i na nowo się
rodziłem.
Musi boleć. Musi boleć, bo w życiu
nie uniknie się bólu. Można zwalczać ten codzienny, można
stawiać mu czoła, ale ten największy trzeba po prostu przyjąć.
Trzeba się nim stać. Znaleźć w nim truciznę i antidotum.
Dwa dni jak dwa lata bez snu, dwa dni
rozmów we własnym ogrodzie mojej własnej duszy. Rozmów z krukiem,
lisem i koniem. Dwa dni defilady duchów, walki przez poddanie się.
Dwa dni szeptów, łkania, mdłości, łez. Dwa dni bez jedzenia, z
wodą tylko, bo ona jest niezbędna, jeśli chce się to przeżyć.
Dwa dni na dusznym poddaszu, pełne potu, kurczy mięśni. Dwa dni,
gdy moje poddasze musiało starczyć zamiast tipi gdzie pali się
ognisko pośrodku, polewa rozgrzane kamienie wodą, tipi w środku
lasu. Zamiast tipi ze skóry konia i brzóz duszne poddasze.
Dwa dni w których zrozumiałem,
dlaczego ciało przestało mnie słuchać. W których szybko
przypomniałem sobie naprawdę, dogłębnie o znaczeniu strachu i
bólu, choć przecież o tym mówiłem. Ale przestałem rozumieć, bo
bałem się dopuścić do siebie największy ból. Największy, z
jakim miałem do czynienia od lat. Bo przypomina i kumuluje wszystkie
pozostałe. Jakby z każdym kolejnym było coraz trudniej a nie
łatwiej ale...
Ból z życiem przychodzi większy. Ale
walka jest coraz bardziej wprawna. Trudno unosić coraz większy
miecz, ale ten skuteczniej siecze karki demonów.
Dwie niecałe noce, które sprawiły,
że zapłakałem tak, jak płakać się powinno. A potem złapałem
oddech. I choć moje ciało jest teraz słabe jak nigdy, jak nigdy w
ciągu mojego życia, choć zaczyna się męczyć na schodach nawet,
gdy wchodzę do siebie na poddasze, wiem, że zacznie mnie słuchać.
Dogadaliśmy się. Dogadaliśmy się, każdym z serc. A nikt nie
obiecywał, że ma być łatwo.
"Nie można zmartwychwstać,
nie doznawszy najwyższych upokorzeń, czyli w górę nie trzeba być
ciśniętym, rzuconym, kopniętym na samo dno, żeby móc ulecieć w
górę. Żeby zmartwychwstać. To jest warunek sine qua
non. Kto przetrwa wszystkie upokorzenia, aż do
najwyższego, ten może dźwignąć się z grobu. " E.
Stachura, Dzienniki
Otworzyłem oczy. Zachwiałem się
wstając, moje nogi były odrętwiałe gdy przez dłuższy czas
zajmowały jedną pozycję.
Otworzyłem okno, by wpuścić trochę
świeżego powietrza, by wiatr przegnał wszystkie wypuszczone złe
duchy, przegnał smród potu i rozkładającego się ciała, po tym,
jak umarłem. I jak na nowo się urodziłem, w bólu. Zawsze przecież
rodzimy się w bólu. W bólu też odchodzimy. I trzeba na to
otworzyć szeroko ramiona.
Uśmiechnąłem się sam do siebie,
zamknąłem znowu oczy i tak po prostu, wdychałem zimne powietrze
tej nocy. Modliłem się chwilę wraz z duchami, które muszą we
mnie żyć, muszą szeptać o przeszłości, muszą szeptać o
przyszłości. Modliłem się z krukiem, lisem i koniem, już na
spokojnie, wysyłając w przestrzeń dobre myśli, myśli dla każdego
kogo kocham. Nie wiem, czy dotarły, bo to nie tylko od mojej woli
zależy.
Modliłem się już w ciszy, w spokoju
który do mnie wrócił. Który ze mną zostanie, pomimo tego, że
tak bardzo się boję. Ale to nic złego się bać, to nic złego
mówić, że tak bardzo boli i ciało i dusza. Teraz nie tylko to
wiem. Teraz to rozumiem. Teraz to czuję.
Cisza, zimna noc i wędrówka nad
obłokami. Serce śpiewa najczulej jak potrafi. Dla mnie samego. Dla
tych, których kocham, bo przecież znów, miłość jest tu
najważniejsza. Miłość którą można znaleźć też w bólu i
strachu.
Byłem strasznie zmęczony. Całą
walką przez poddawanie się, brakiem snu. Moje ciało było
zmęczone, moja dusza była zmęczona. Moja głowa nie miała za to
zbędnych myśli.
Zaśnij więc, powiedziałem sam do
siebie. Zaśnij.
Po raz pierwszy od wielu lat przespałem
więcej niż swoja 4-5 godzinna norma. Po raz pierwszy od dłuższego
czasu tak po prostu zasnąłem. 7 godzin porządnego snu, ze
spokojnymi snami, z twarzami, które muszę- nie, nie muszę, chcę-
chcę kochać. Czy to były tylko sny, czy może znów...Nie ma to
znaczenia.
Obudziłem się niesamowicie głodny,
oczyszczone przed medytacją ciało chciało jeść. Było puste a
chciało żyć.
Zszedłem więc na dół, wyspany i
głodny, zjadłem późne jak na mnie śniadanie. Po raz pierwszy od
paru dni bez tych cholernych mdłości.
I nie powiem, że będzie dobrze. Po
prostu, banalnie, będzie dobrze. Będzie trudno nieraz w życiu.
Będzie boleśnie i przerażająco. Będzie zawsze czule i miłośnie.
I o to chyba chodzi, prawda? Bo przygoda, jaką jest życie nie może
być za nudna.
"Bo krew na razie jeszcze mi się nie zmęczyła nigdy" E. Stachura, Dzienniki