czwartek, 31 lipca 2014

Czy wiesz czemu wilk tak wyje w księżycową noc?

I wtedy w pełni czujesz, że żyjesz.
Twoja krew wrze w tym biegu, jesteś niesiony jak na skrzydłach. Czujesz drugie ciało pod sobą, pędzące, niosące cię w przestrzeń. Jeśli człowiek może zaznać lotu, uczucia tak zbliżonego być może do tej ekstazy, to tylko na końskim grzbiecie.
Tylko wtedy, gdy jedno szanuje drugie.
Znów dzisiaj doznałem tej wspaniałości, gdy po południu wpadliśmy do zaznajomionej stadniny.

To gonienie marzeń wprost, poczucie radosnej wolności. Euforia zmienia się w śmiech, bieg zmienia się w powolne stąpanie, ukojenie. Kołysanie dzięki cudzym nogom, którym jest się wdzięcznym za to, że można tego zaznać. Dziękuje się potem za to, że on zechciał cię ponieść. Bo jak może być inaczej? Jeśli w tym byłoby jakiekolwiek zmuszanie, poczucie wyższości....nie można by było latać. Nie tak.

Pełna dzikość, serce tętni w we wspólnym rytmie jak dziś pośrodku lasu, na grzbiecie srokatej łagodnej klaczy o cudnym, spokojnym spojrzeniu.
Nic nie pozwala oczyścić umysłu jak to porozumienie. Nic nieraz nie pozwala na chwilę uciec od demonów i zaznać piękna świata. Nic tak nie uskrzydla, nie karmi nieraz hedonizmu i zarazem nie ubogaca wewnętrznego wszechświata.
To jak taniec. Wymaga porozumienia ciał i dusz. Jak pisał pan Evans, „to to samo cholerstwo. Wymaga zaufania i przyzwolenia. Jedno się trzyma drugiego. Mężczyzna prowadzi, ale nie ciągnie jej na siłę, proponuje współpracę, a ona czuje to i idzie za nim. Są w harmonii i poruszają się we wspólnym rytmie, po prostu na wyczucie.”
Związek z drugą istotą nie wymaga, by była ona człowiekiem. Wystarczy otworzyć serce, pozwolić przepływać porozumieniu między jednym. Odrzucić zwykłe pojmowanie. Szkoda, że tak rzadko to rozumiemy i nie okazujemy odpowiedniego szacunku. Szkoda, że tak rzadko potrafimy się dogadać, po prostu jak w tańcu. Tak wiele przez to tracimy. Choć...ślepy nie wie, jak bardzo brakuje mu kolorów, głuchy nie wie, jak można tęsknić za płaczem skrzypiec.

Związek człowieka z koniem jest skomplikowany. W dawnych czasach był brutalnym prawem natury, była to relacja drapieżnika z ofiarą, konsumującego z pożywieniem. Z czasem człowiek wszedł w inną relację, pewnego rodzaju współpracy. Nie było to łatwe. Wymagało czasem oswojenia. Czasem, niestety brutalności, która nadal wkrada się w zachowanie człowieka, pierwotnej istoty, która kieruje się instynktem, lub co gorsza, swoim wybujałym ego. Bo dla mnie to jest wybujałość....

Bo w relacji z inną istotą można zatopić się w uczuciu zjednoczenia, zaufania a nawet przyjaźni czy miłości, choć wielu uznaje, że powinno to być przecież tylko poddaństwo. Bo jakże ma być inaczej?

Ludzie w naszej kulturze w ogóle uznają zwierzęta, inne żywe istoty ( tak, uznaję też i duszę roślin, drzew tych wspaniałych i traw) za gorsze. Poddane sobie. Ludzkie ego rozlewa się jak rzeka, zalewając, topiąc to, co tak naprawdę mogło by pięknie współpracować. Często wiąże się to ze spadkiem religijnym, jak mam wrażenie.
Nie chcę tu negować żadnej religii, ale ma ona niezaprzeczalny wpływ. W wielu wiarach monoteistycznych- a przecież żyjemy w naszym Zachodnim Świecie w kręgu judeochrześcijańskim- to Ziemia jest poddana człowiekowi. Założonym jest z góry, że przecież on, istota ludzka pochodzi od Boga jako jego najdoskonalsze dzieło, jako jedyny ma duszę i szansę na zbawienie- jak to w Chrześcijaństwie. Założonym z góry jest, że to człowiek jest istotą idealną. Nie neguję tego, bo każdy ma prawo wierzyć w to co chce, każdy ma prawo mieć swoje poczucie pewnej boskości wręcz, tego rodzaju wyjątkowości. Dziedziczymy to w wielu momentach, nawet będąc ateistami. W takim świecie wyrośliśmy, pielęgnowania ludzkiego ego, chwalenia naszego umysłu i kultury.

Ale mi to nie odpowiada. To nie jest dla mnie, moje serce mówi inaczej. To nie moje wiary i ten spadek odrzucam. Mam przecież indiańskie imię, wszedłem na Czerwoną Drogę i mam zwierzęta symboliczne, tak ważne w umyśle i sercu. Moje symbole, podświadome, szamańskie, które pozwalają rozmawiać z tym, co nieodkryte. Te zwierzęta, o których kiedyś pisałem, te, wśród których jest i koń. Zwierzę pełne siły i spokoju, który potrafi przerodzić się w istne szaleństwo. Zwierzę w pędzie tak przecież żyjące, z mocnym sercem, nigdy się nie zatrzymujące. Potrzebujące biegu i dzikości, choć patrzące z taką melancholią.

Indianie nie czynili sobie koni i świata poddanymi. Zawierali z nimi głębokie przyjaźnie, które działały w obie strony. Bo jedno szanowało drugie. Jedno nie czuło się lepsze od drugiego. Żyli ze sobą blisko, jedno obok drugiego, nie zamykając się na przepływ między ciałem i umysłem.
Nierzadkie są opowieści o tym, jak koń ratował rannego jeźdźca , swojego przyjaciela a nie pana przecież z pola bitwy. Echa tych słów widoczne są choćby w literaturze, choćby w słynnej scenie z Władcy Pierścieni, kiedy to Brego ratuje Aragorna nad brzegiem rzeki. Koń ratował swojego przyjaciela.

Wielu powie, że to wyszkolenie. Że zwierzęta nie mają uczuć, że nie czują jak my. Owszem, wszyscy jesteśmy różni. Ale czym nasze czucie ma być lepsze od czucia zwierząt? Ktoś powie, jest bardziej złożone, przecież my mamy uczucia wyższe, rozumujemy.
Byłeś kiedyś w umyśle psa, kota? Dlaczego możliwe są przyjaźnie międzygatunkowe? Zatracony instynkt? A my czymże innym jesteśmy, jak nie zwierzęciem ze stępionym instynktem?
Dlaczego słonie opłakują swoich zmarłych? Dlaczego mają miejsca pewnego rodzaju pochówku? Dlaczego papugi, żyjące w monogamicznych związkach całe życie umierają jedna po drugiej, gdy partner odejdzie szybciej? Dlaczego kotka potrafi przygarnąć obce kocięta gdy sama niedawno powiła? A co powiecie na roślinny strach? Wydzielanie enzymów stresu u kukurydzy, która jest ścinana, informowanie o „krzywdzie”?
Ludzie znajdą na to miliony wytłumaczeń. Budowa mózgu, hormony, cokolwiek. Nie szkodzi. Mi nie szkodzi. Ja widzę duszę.
Dla mnie wszyscy jesteśmy tym samym. Mówimy tak samo, tylko niektórzy nie używają słów. Ale słowa są niepotrzebne. Sami między sobą nieraz twierdzimy, że rozumiemy się bez słów. Że widzimy sercem. Czasem starczy otworzyć serce też na drugą istotę. Widzieć coś więcej niż słowa. Naprawdę, nie potrafię pojąć, jak możemy być ślepi.

Być może się mylę, mam bowiem swoje poglądy po prostu i swój świat. Tak po prostu. Trudno mi czasem poza niego wyjść i trudno mi zrozumieć. Ale nie neguję, póki ktoś nie krzywdzi. Jakiejkolwiek z istot. Nie neguję, póki nie zrywasz nieprzemyślanie gałęzi drzew.
Mam swój świat pełen szacunku wobec każdej istoty, niezależnie, czy chodzi wyprostowana czy na czterech łapach, czy ma korzenie w ziemi. Mam świat, w którym staram się rozumieć i słuchać. Kto wie, może dlatego wszystkie bezpańskie koty pozwalają mi się głaskać i znajdują u mnie dom, odchodząc kiedy chcą? Może dlatego nie wierzgają przy mnie najbardziej uparte konie i czasem ptaki siadają na ręce, gdy karmi się je ziarnem?

Może po prostu potrzeba szacunku i poczucia wspólnoty pewnego rodzaju. Szacunku też pełnego respektu dla każdej z sił każdej żyjącej istoty.
Może to kwestia pojmowania wolności i władzy.
Bo ja nie chcę posiadać. Chęć posiadania drugiej istoty odrzuciłem dawno. Nie można mieć psa, kota, można żyć z psem, kotem. Porozumiewać się, kochać, przyjaźnić. Tyle starcza. Ludzie ego niestety jest często zapalczywe, lubi czuć władzę. Żądza władzy jest dla mnie jedną z najgorszych. Bo właśnie ona uprzedmiotawia. Czujesz się lepszy, więc zaczynasz traktować inne istoty jako przedmioty. Krzywdzisz je, bijesz, głodzisz. A potem traktujesz tak też ludzi.

Wiecie, że kiedyś ukradłem konia? Właśnie przez to, parę lat temu. Nieraz opowiadam to jako anegdotę, ale to wszystko wiązało się z krzywdą posiadania i niezrozumienia.
Parę lat temu w Bieszczadach, w wiosce kumpla, do którego nieraz jeżdżę była ( jest zresztą do tej pory ale wolę się tam nie pojawiać) stadnina koni należąca do starego gospodarza. Wszystkie konie były zadbane, szczęśliwe, oprócz jednego. Gospodarz twierdził, że jest niepokorny i niebezpieczny, więc trzymał go na osobnym małym wybiegu. Jak dla mnie był po prostu nieszczęśliwy. Łamany za młodu z buntowniczą naturą, sfrustrowany przez brak biegu i wolności. Niebezpieczny.

Dla mnie nie ma niebezpiecznych stworzeń. Są tylko stworzenia które są nieszczęśliwe, sfrustrowane lub przerażone- i wtedy dopiero stają się zagrożeniem. To tyczy się również człowieka. Często człowiek zaczyna niedobrze wybierać, stając się złym wtedy, gdy był nieszczęśliwy. Z wielu powodów, czasem istniejących tylko w swojej głowie. Ale i tego można oswoić.
Żadne ze stworzeń nie jest niebezpieczne, jeśli wiemy gdzie jest granica. Nawet wąż i pająk. Nawet górski niedźwiedź. Atakuje gdy ma powód, jeśli się wycofasz, nie sprawisz że poczuje się źle, jeśli go rozumiesz i szanujesz z respektem pewnym- nie zrobi ci krzywdy. Możecie współżyć ze sobą. Nie bojąc się wcale. Strach jest zbędny w rozumieniu. Tak samo było i z koniem.

Pewnego dnia więc lekkomyślnie, nie myśląc o konsekwencjach- bo jakże by inaczej- zakradłem się do jego zagrody. Na początku straszył, choć nie atakował. Siedziałem w bezruchu, patrząc na niego. Następnego dnia pozwolił się pogłaskać, podejść- więc znów lekkomyślnie według wielu o świecie po prostu go ukradłem. Pożyczyłem, można rzec i zniknąłem z nim na parę godzin. Tak, wydawał się szczęśliwy, że mógł w końcu biec, choć z kimś na plecach. Sprawa prawie otarła się o policję i grożono mi prokuraturą nawet, koń nawet niepokorny jest cennym stworzeniem...ale było warto. Dla tych paru godzin było warto, zresztą rozeszło się wszystko po kościach przez moje tłumaczenie i wzięcie mnie za miejskiego głupka. Zając, ów pochodzący z bieszczadzkiej leśniczówki kumpel mówił później, że konia „ułożono”.
Może musiał odzyskać zaufanie do człowieka a człowiek musiał zrozumieć, że trzeba spróbować?

Więc, posiadanie nie jest dla mnie. Władza nie jest dla mnie. Ja chcę tylko rozumieć, rozmawiać z całym światem, uczyć się i go kochać. Może znowuż, dla wielu to naiwne.

Jak w ogóle można posiadać coś, co ma duszę? Osobną, choć zjednoczoną?

Bo ja wierzę w Ducha Świata. Tego, który każda żywa istota nosi w sobie. Tego, który jednoczy wszystko w niepowtarzalną całość ( jedno jest wszystkim, wszystko jest jednym ). I tego, który nakazuje właśnie szacunek i miłość. Tego, o którym zapomnieliśmy w swoim Świecie Postępu ( tak, to ironia, zgadliście. Dla mnie ten „postęp” bywa krokiem w tył w wielu sprawach)

Hołdujemy wspaniałej nauce lub ją ignorujemy nawet, siedzimy w książkach, wiemy jak polecieć na Księżyc, a może niedługo i polecimy na Marsa. A zapominamy o tym, co najważniejsze. O własnym świecie, o słuchaniu jego serca. Oślepliśmy na głos duszy. Dla mnie nie wiemy nic, nawet jeśli znamy równania kwantowe pana Feynmana i rozumiemy wszystkie genetyczne zawiłości. Nie wiemy nic o świecie, póki nie znajdziemy w sobie samego Świata, oceanu i nie nauczymy się w nim pływać. Możemy zwiedzić wszystkie miasta i kąpać się we wszystkich jeziorach, możemy poznać wszystkie krajobrazy, ale nie zobaczymy nic, póki nie otworzymy tych oczu w sobie. Możemy rozmieć psychikę człowieka, ale nie pojmiemy siebie do końca nigdy, póki nie zrozumiemy wielkiego związku z Domem, Z Którego Wszyscy Pochodzimy. Nie wiemy nic o świecie, póki nie jesteśmy dla świata. Po prostu. Nie wiemy nic o świecie, póki nie żyjemy z nim w zgodzie. I nie będziemy nigdy szczęśliwi, póki swój Dom Z Którego Wszyscy Pochodzimy traktujemy jak coś, co posiadamy.
Może się mylę. Może sam nic nie wiem. Ale tu, gdzie jestem, jest mi z tym dobrze.

Nie widzimy już w lasach, górach i oceanach wspaniałych świątyń, jak nasi przodkowie. Bo przodkowie każdego z nas kiedyś to w nich dostrzegali. My uznajemy to za chore i naiwne. Prymitywne. Więc ja będę prymitywny, nieraz tygodnie spędzając w lasach, urywając się od ludzi na wyprawach w dzikich górach, w których tak wiele można się nauczyć i dostrzec, tak wiele odczuć.
Będę prymitywny, zacofany i naiwny okazując swój szacunek światu i medytując wiele godzin nad jeziorami. Kąpiąc się w nich nago i im dziękując. Bo miłość i szacunek sprawiają, że aż chce się dziękować.

Zamykamy się w murach, żyjemy w wirtualnym nierzadko świecie, za szybą, zapominając, jak możemy biec. Widzimy wszędzie wrogów, a nie jedność, czujemy zagrożenie. To jest wolny wybór, ja widzę to po prostu inaczej. Tylko zadajmy sobie nieraz pytanie, takie szczere. Czy jesteśmy w ten sposób szczęśliwi? Jeśli tak, to w porządku. Ale czy mimo to nie czujemy nieraz, że nam czegoś brakuje? Że coś zgubiliśmy w wielkich miastach?
Bo moim świecie zgubiliśmy. Choćby widok nocnego nieba. Choćby śpiew ptaków, które opowiadają swoje historie. Ja nie umiem bez nich żyć.

Ja po prostu odczuwam swoje. Jest mi z tym tak dobrze! Wielu ludzi ma mnie za dziwaka, niededukowanego dzikusa. Niech tak uważają, nie szkodzi. Kiedyś wielce się z tego nawet śmiano. Z mojego poglądu i czucia. Wiele osób nazywa mnie Indie- i nie, nie chodzi o kraj, w którym niedawno byłem. To skrót od Indianer. Pierwotnie bowiem, nazywano mnie Męską Pocahontas.
Nie, żebym jakoś specjalnie lubił tą bajkę, wręcz przeciwnie. Denerwuje mnie trochę przez moje przewrażliwienie pokazanie cukierkowo historii Indian, którzy potem zostali wyrżnięci albo uczynienie niewolnikami Wspaniałego Białego Człowieka. Ktoś kiedyś po prostu zwrócił uwagę, że moje poglądy brzmią jak tekst z Kolorowego Wiatru, jednej z piosenek z bajki. Wywołało to wówczas powszechną wesołość. Bo jak to, z bajki? Dziecinada z taką wiarą, takim postrzeganiem świata! Dla kogoś może dziecinada, ale mi to nie przeszkadza. Bo gdy zabawić się w metafory albo nawet dosłowności...cóż. Można powiedzieć, że ja słucham kolorowego wiatru płynącego z gór. I daję mu się porwać. W żaden sposób- nie jest mi z tym źle.
Można mnie więc mieć za głupiego dzikusa, który na nauce się nie zna, na wspaniałości gatunku ludzkiego i sile postępu miast. To nic. Ja wolę widzieć po swojemu. Czuć zjednoczenie z całym światem.
Wolę słuchać szumu drzew i odnajdywać w nim swoich bogów.
Wolę stąpać po leśnych szlakach i brodzić w strumieniach i czuć jak wszystko jest mi rodziną, braćmi i siostrami.
Wolę widzieć sercem nieraz, bez słów.
Wolę po prostu otwierać szeroko oczy i uczyć się pokory i miłości. Odrzucić swoje ego, które tak bardzo oślepia.
Dziwak? Każdy ma swoje dziwactwa. Wybrałem swoje.




Ty masz mnie za głupią dzikuskę 
Lecz choć cały świat zwiedziłeś 
Zjeździłeś wzdłuż i wszerz 
I mądry jesteś tak 
Że aż słów podziwu brak 
Dlaczego powiedz mi tak mało wiesz?
Mało wiesz..........
Na lądzie, gdy rozglądasz się lądując 
Chcesz wszystko mieć na własność, nawet głaz 
A ja wiem, że ten głaz ma także duszę 
Imię ma i zaklęty w sobie czas 
Ty myślisz, że są ludźmi tylko ludzie 
Których ludźmi nazywać chce twój świat 
Lecz jeśli pójdziesz tropem moich braci 
Dowiesz się największych prawd, najświętszych prawd 
Czy wiesz czemu wilk tak wyje w księżycową noc?
I czemu ryś tak zęby szczerzy rad? 
Czy powtórzysz te melodie co z gór płyną?
Barwy, które kolorowy niesie wiatr
Barwy, które kolorowy niesie wiatr...
Pobiegnij za mną leśnych duktów szlakiem 
Spróbujmy jagód w pełne słońca dni 
Zanurzmy się w tych skarbach niezmierzonych 
I choć raz o ich cenach nie mów mi
Ulewa jest mą siostrą, strumień bratem 
A każde z żywych stworzeń to mój druh 
Jesteśmy połączonym z sobą światem 
A natura ten krąg życia wprawia w ruch 
Do chmur każde drzewo się pnie 
Skąd to wiedzieć masz skoro ścinasz je?
To nie tobie ptak się zwierza 
W księżycową noc .
Lecz ludziom wszelkich ras i wszelkich wiar 
Chłonącym te melodie, co z gór płyną - 
Barwy, które kolorowy niesie wiatr
Możesz zdobyć świat 
Lecz to będzie tylko świat 
Tylko świat!
Nie barwy, które niesie wiatr...



Tak, mogę być Indianerem, Męską Pocahontas nawet i śpiewać to co ona. Słucham Kolorowego Wiatru, chłonę tą melodię świata. Bo on ma swoją melodię, zawsze miał i zawsze będzie ona istnieć. Tak po prostu.  

wtorek, 29 lipca 2014

"Give me my wings!" czyli o tym, że przeżyłem już 10 000 dni

-Stoimy pod twoim domem. Zejdziesz do nas?- Dostałem po 21 tajemniczy telefon od Fridy. Wyszedłem więc przed dom, w połowicznym negliżu...a tam całe stado ludzi. Wybałuszyłem oczy.
-Co to kurwa za zlot?- wyrwało mi się.
-My tylko na chwilę. Zaśpiewalibyśmy ci sto lat, ale nie o lata tu chodzi.
-Wszystkiego najlepszego Indie po prostu! Kolejnych 10 000 dni! A może i 100 000 dni najlepiej! -przekrzykiwali się ludzie.
-Hej, hej, hej, chwila, o co tu chodzi?!
-Kończysz dzisiaj 10 000 dni swojego życia! Frida policzyła! A jesteś fanem Toola, nie mogliśmy tego zignorować- zaśmiała się Natasza.

Tak oto dowiedziałem się, że kończę dzisiaj 10 000 dni życia. 27 lat z kawałkiem.

Zostałem mentalnie rozłożony na łopatki. Nie zostali długo, tylko tyle żeby wręczyć mi prezenty, mi, całkiem oszołomionemu całą sytuacją. Nie wiedziałem aż co się dzieje. Uściski, życzenia, drobne prezenty właśnie jak książki czy płyty, które teraz patrzę ze zdziwieniem, gdy leżą sobie spokojnie w pokoju.
Drobne prezenty i jeden największy, który, jak się okazało, Frida i Majki, razem z Nataszą, paroma innymi ludźmi jeszcze zrobili w porozumieniu z moją rodziną. Wielki skórzany album z napisem 10 000 days. W którym znajduje się 10 000 dni mojego życia. Może nie wszystkie po kolei...ale zdjęcie, wiersza, stare nutowe zapiski z czasów, gdy byłem jeszcze dzieckiem a które z sentymentu przechowywała moja babcia. Nie muszę chyba mówić, jak zaskoczony i jednocześnie wzruszony jestem. To aż nie do uwierzenia.

-Teraz nie masz czasu, ale my w Gruzji świętujemy, a zresztą obchodzisz swoje 10 000 dni jak wrócisz!- rzuciła jeszcze Deniz.
-I nie ma że nie pijemy!- jak zwykle musiał powiedzieć August.

No cholera, wzruszony jestem. Wzruszony jestem nimi. Tymi wspaniałymi ludźmi, którzy zapamiętali, że 27 lat z kawałkiem to 10 000 dni. Ludźmi, którym chciało się to obliczyć, choć jasne, są do tego specjalne kalkulatory, ale ludźmi, którzy w ogóle wpadli na tak szalony pomysł. Ludźmi, którzy wiedzą, jak 10 000 dni jest dla mnie symboliczne. Jakim wspaniałym bogom mam dziękować za takich przyjaciół? Za takich, którzy zawsze są, choć nieraz człowiek udaje, że poradzi sobie sam? Za takich, którzy wiedzą pewne rzeczy nawet gdy się nieraz o nich nie mówi? Za takich, którzy po prostu, po przyjacielski kochają i potrafią sprawić, że człowiek czuje się tak cholernie wyjątkowy? Bogowie, wspaniałe uczucie. I nawet nie będę wam dziękował, tylko im właśnie. Tym ludziom.

10 000 dni jest dla mnie symboliczne, ale nigdy nie pomyślałem o tym, żeby świętować jakoś ten dzień, który będzie moim dziesięciotysięcznym. Nigdy nie pomyślałem, żeby policzyć w ogóle, kiedy przemijam. Tak wyraźnie, tak jaskrawo, jeszcze bardziej, niż w urodziny.

10 000 dni jest ważne muzycznie. To jeden z moich ulubionych albumów mojego ukochanego zespołu. Jeśli muzyk umie powiedzieć ci, czyją muzykę najbardziej kocha i która najbardziej go rozrywa, to są poważne słowa, uwierzcie.
10 000 dni zostało stworzone po śmierci matki wokalisty, Maynarda. Która 27 lat spędziła w śpiączce, po czym odeszła, tak po prostu. Nie będę tutaj rozwodził się nad całą historią samej relacji Maynarda z matką, samym faktem choroby, nad śmiercią. 10 000 dni jest symboliczne. To jak nowe narodziny. Matka Maynarda odeszła do innego świata i poprosiła o swoje skrzydła. Ja....co ze mną?

Dziś więc jest mój dziesięciotysięczny dzień. Był dobry. Był zwykły, w ten dobry sposób. Bo w zwykłości tkwiła magia. W swoim dziesięciotysięcznym dniu mogę podziękować za wiele. Za cudowny spacer z psem o 5 rano. Za łaskę spokoju medytacji. Za uśmiech naprawdę ładnej dziewczyny na ulicy. Za cudowność smaku każdej z potraw. Za śmiech pracy. Za kolory, smaki dotyk. Tego dnia mogę podziękować za wyjątkowych ludzi, którzy ten dzień, jego koniec uczynili mniej zwyczajnym. I przypomnieli mi, że mam skrzydła. Bo ostatnio momentami o tym jakby zapominam. Czasem nocami mało latam mimo wszystko. Mimo pięknych rzeczy.

Dzisiaj mija 10 000 dni, od kiedy to przyszedłem na świat. Przyszedłem w płaczu i krzyku. Aż zaczerpnąłem oddech, ten tak ważny oddech. Ile oddechów już za mną? Ile uderzeń serca? 10 000 dni, w których nieraz cierpiałem, w których nieraz bolało. 10 000 dni w których nauczyłem się wiele o krzyku i płaczu z początku. Ale i dni, w których nauczyłem się oddychać właśnie spokojnie. Bez szarpanych urywanych wdechów. 10 000 dni do pełnego odczucia, jak powinno się to robić. A może jeszcze wiele muszę się nauczyć, kto wie? Dziś mija 10 000 dni w których stałem się sobą, tym, który nieraz wraca do złych demonów może, ale ma też i światło. Stałem się tym, kim jestem. A lubię tego człowieka- i nie chcę go zmarnować. Lubię tego człowieka i chcę, żeby zawsze mógł sobie tak powiedzieć. Po prostu, lubię cię, pomimo że nieraz masz swoje wariackie nawroty niepewności i nieraz dalej się wstydzisz człowieku. Ale to nic, jesteś w porządku.

To też 10 000 pięknych dni, które przeminęło bezpowrotnie. To dni deszczowe pierwszego pocałunku w życiu na oddziale rehabilitacyjnym. To dni pełne słońca, spędzane pod obcym niebem i pod tym, które doskonale przecież znam, a zawsze się zmienia. To dni z rodziną, spędzane wesoło. To dni pełne łez szczęścia. To dni w których zawsze gra muzyka, z której najważniejsza zawsze będzie tą, której rytm wyznacza serce. To dni rozkoszy, pożądania, kradzionych zmysłowości. To dni walki po której człowiek się śmieje. To dni pełne prozaicznych euforii i dobrego zmęczenia.

Te dni to moje życie.

( 10 dni w ogniu to wystarczająco długo, wracasz do domu...)

Te dni to moje życie, które przeminęło, ale zawsze we mnie zostanie.
Z tych dni tak naprawdę nic bym nie wymazał. Gdyby nie ból nie byłoby rozkoszy. Gdyby nie cierpienie nie byłoby szczęścia.
Wszystko w tym życiu, być może było po coś. Czasem po coś, co jeszcze ma się wydarzyć. Jak w życiu każdego z nas przecież.
Trzeba było nieraz coś zburzyć, żeby w sobie zbudować.
Trzeba było nieraz kochać, żeby potem móc pięknie cierpieć i tworzyć.
Trzeba było upaść, żeby móc się podnieść i czegoś nauczyć. Żeby unieść głowę z dumą.

(Jesteś jedyną która może podnieść głowę tak wysoko, potrząsnąć pięścią przed bramą i rzec: „wróciłam do domu”)

Te dni które przeminęły uświadamiają, ile mamy szans. Ile możliwości, zanim wrócimy do domu, w jakikolwiek nie wierzymy lub jakiemu nie dajemy wiary, widząc go po prostu jako dziurę w ziemi. Te dni co są przed nami są szansą nieraz, byśmy sami zbudowali sobie dom. Ten do którego odejdziemy, albo raczej- z jakiegoś świadomością będziemy odchodzić. Bo ja nie mam zamiaru jak Judith Marie pukać do bram Zbawcy. Sam jestem sobie Zbawcą i mam zamiar żyć.
Ze skrzydłami.
Być może to brzmi bojowo....ale wcale nie chodzi o walkę. Nie taką, jaką wielu by miało na myśli. Chodzi o przyjmowanie pewnych rzeczy wprost, także przemijania. Czy czasem przez to, że z nim walczymy, nie zapominamy o samym życiu? Czy często nie robimy tego na siłę? A czy czasem też być może, za mało doceniamy jego siłę?

Przemijamy codziennie, nie widząc wyjątkowości chwil. Kto powie, że wykorzystał całe 10 000, gdy przyjdzie jego kolej? No kto? Ja nie jestem w stanie, jeśli ktoś święty w nietrwonieniu czasu się tu znajdzie, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Nikt z nas nie jest w stanie doceniać każdego dnia w pełni. Zbyt wiele nam umyka. Ale to nie znaczy, że nie można próbować. Czy staranie, próbowanie nie jest właśnie...chwałą? Swego rodzaju chwałą właśnie?

Ja będę próbował. Tak po prostu. Bo dziś mija moje 10 000 dni. Pewna epoka symboliczna, choć tak naprawdę, mijamy codziennie...ale ta granica po prostu tak wiele uświadamia. Tak pięknie pokazuje, jak każdy z dni nam ucieka. Jak wiele chwil trwonimy. A także, jak wiele było pięknych i za ile możemy być wdzięczni.

Czy traktowaliście kiedyś każdy wschód słońca jako cud? Każde otwarcie oczu po nocy jako kolejną niesamowitą szansę, by ucieszyć serce i uspokoić oddech? By móc kochać i dawać coś z siebie innym? Bo tak naprawdę właśnie każdy dzień jest cudem. Często o tym zapominamy. Często gubimy to w biegu codzienności.
Przecież mamy całe lata, myślimy. Każdy kolejny rok tak odległy.
A co, jeśli liczą ci dni? Godziny? Minuty? Sekundy? Czy czujesz wtedy, jak to wszystko się oddala, całe to twoje „mam tyle czasu”?

Tak naprawdę czasu nie posiadamy nigdy. Nie możemy go zatrzymać, cofnąć, spowolnić ani przyspieszyć. On tylko przez nas przepływa.
Właściwie, czy posiadamy cokolwiek? Czy każde posiadanie nie jest tylko ułudą? Czy po prostu zamiast mieć, nie powinniśmy być i poddawać się biegowi zdarzeń? Przepływom miłości w świecie, przepływom energii, która nas scala? Czy nie powinniśmy po prostu poddać się każdemu z miliona cudów, który dotyka nas każdego dnia?

Może błędem jest, że to nie dotyka nas nachalnie. A może po prostu nieraz trudno przebić się przez ludzką ślepotę. Tak, gdy chcemy być niewidomymi, nic nas nie uleczy.
Ale czasem warto chociaż wsłuchać się w bicie swojego serca, w swój rytm. Czasem warto po prostu zamknąć oczy i posłuchać świata w sobie. Przepływu czasu i tego, jak mijają kolejne sekundy, minuty, godziny a nawet dni.
Wielu z nas boi się przemijania, zapominając, że ono tak naprawdę też pozwala docenić życie. Właśnie ono każe nieraz spojrzeć na niektóre dni i powiedzieć dobrze, że żyję. Bo żyję, kiedyś umrę, kiedyś to stracę. Ale póki co jestem i mogę cały być zachwytem. Tak właśnie, zachwytem, nad tym, co kruche i nad tym, co po nas wieczne.

Więc dzisiaj mija 10 000 dni od kiedy przyszedłem na świat, od kiedy krzykiem i krwią naznaczyłem swoją obecność. Wiele dni minie, zanim umrę, bo tak naprawdę nie mam zamiaru tego robić teraz, o czym już pisałem, pomimo niektórych proroctw. Mam zamiar przeżyć kolejne 10 000 dni. W ogniu, w wodzie, na ziemi, oddychając wspaniałym powietrzem.

10 000 dni w ogniu emocji, odczuwania energii całego świata, którą on symbolizuje.
10 000 dni pływania w oceanie doznań, które aż nieraz krzyczą, doznań, które karmią hedonizm i sprawiają, że śpiewa się na głos.
10 000 dni stąpania po ziemi z całego świata, dni wędrówki dosłownej ale i tej w sobie, dni nauki
10 000 dni odczuwania przepływów, oddechów w całym ciele, poczucia samego życia w życiu.

10 000 dni, w których będę miał skrzydła. W których mam zamiar oswajać w swoim tempie każdy lęk, doceniać każde dobre słowo i odczuwać każdą boską- a tak naprawdę przede wszystkim, po prostu ludzką- zmysłowość.

A może i więcej dni.

Gdy przyjdzie mi odejść z kolei, po kolejnych dniach, kolejnych setkach i tysiącach, których nikt chyba już nie będzie liczyć, podniosę właśnie dumnie głowę i powiem, że tak, teraz mogę wrócić do domu. Do własnego domu, jakkolwiek arogancko to nie brzmi, pomimo że jest pokorą.
Ale będę tym, który może się cieszyć wieloma dniami. Wszystkim, co doznał.
Bo będę tym, który pozwolił sobie na marnowanie jak najmniejszej ilości chwil. Uderzeń serca, choć to biło za szybko i nigdy się nie oszczędzało. Tym, który zrealizował siebie i może nieraz zapominał, że ma skrzydła....ale nigdy ich nie oddał tak naprawdę. Pomimo, że je łamano. Pomimo, że szarpano za ich pióra. Pomimo tego, że w niektóre noce samemu się w nie nie wierzyło, gdy wszystko na nowo bolało.

Nie powiem oddajcie mi moje skrzydła. Sam na nie zapracowałem, nikt nie musi mi nic dawać jak Judith Marie, nie będę niczego żądał. I te 10 000 dni minionych dogłębnie to uświadamia.
Mam nadzieję też że żaden z moich dni nigdy nie okaże się kłamstwem. Nie okaże się zasłoną, bo wtedy..czy nie byłoby nimi całe życie?

Ważniejsze niż wszystkie urodziny. Ważniejsze niż inne symbole. Piękne w miłości do świata nawet w cierpieniu dni, tak po prostu mijające dni.




10 000 dni które było i wszystkie te, które nadejdą. Bez znaczenia, ile ich. Bez znaczenia, póki nie zapomina się po prostu żyć.  

piątek, 25 lipca 2014

"Kradnij tylko dzikie konie, ujeżdżaj każdą burzę, kochaj każdy deszcz"

Królik kocha burze.
Deszcz lejący się z nieba, ciemne chmury przecinane od czasu do czasu błyskawicami. Kocham burze na swoim poddaszu, gdy siedzę, jak to porównała kiedyś Anka, jak zafascynowany mały chłopiec w szeroko otwartym oknie i wpatruję się w niebo, w krople które już pode mną. Gdy widzę przejaśnienia, szybkie zakończenie żywiołu. Tak, to już słońce troszkę tylko przebija się przez chmury, już koniec tego popisu natury. Szum deszczu miesza się z dźwiękami fortepianu, miesza się z cudnymi magicznymi nutami stworzonymi w duszy Debussy’ego. Clair de lune. Krople. Widok, dźwięki, zapachy. Orgia zmysłowości na tym przestronnym poddaszu. By wprawić wszystkie atomy duszy w drżenie.



Debussy dalej gra. Słońce coraz bardziej przejmuje kontrolę na nieboskłonie, przez chwilę, przez chwilę, bo zaraz znowu deszcz. Ale tylko deszcz. Słońce, cisza, spokój. Do następnej burzy.
Królik kocha burze- także jako metaforę. To może chorobliwe. Kochać takie ryzyko. Ale coś musi sprawić, że dusza świata Królika zadrży nieraz tak samo jak jego własna. Bo to wszystko jest przecież jednym. Moja dusza jest wszechświatem, wszechświat ma moją duszę. Idealnie skomponowane, jak dźwięki grane na fortepianie, nienachalnie. Wszystko idealnie skomponowane, jak burze, przeciwności losu i słońce, ciepła radość gdy wszystkie się je pokona. Pokona łagodnością i uśmiechem, tak naprawdę nie walcząc.
Oho, teraz czas na Sarabandę, panie Debussy! Wyszło słońce, to Sarabanda komponuje się z jego melodią. Bezszumnym ciepłem. Zalanymi po burzy ulicami. Przez chwilę.




Bo wyczuwam znowu za chwilę deszcz. Już spokojny. Ale to nic, bo przecież deszcz jest najpiękniejszą rzeczą jaka nas dotyka. Świat, który spływa na nas dosłownie Jego pieszczota. Nie zrozumiem pewnie nigdy ludzi, nie zrozumiem tak w głębi serca, tych, co chowają się pod parasolami. Nie zrozumiem pewnie nigdy ludzi, którzy chowają się przed burzami. Przed burzami w życiu, zamiast śmiać się w nich, z nich, do nich i dalej tańczyć. Nie zrozumiem, rozumiejąc. Jak to paradoksalnie brzmi, bogowie!
Ale to nic.
Ale to nic, bo znowu rozkosz muzyki przeszywa.

Ale pan Debussy niech gra, Królik dalej porozważa siedząc w oknie ze swoim laptopem i podziwiając zalane ulice, wypatrując tęczy. Węsząc jak pies ten jedyny, niepowtarzalny zapach. Och, czy jest większa rozkosz, niż ten zapach?
Ta, którą pokocham, zawsze najpiękniej będzie pachnieć po deszczu. Zapach miłości miesza się z zapachem świata.

A więc burze.
Teraz mamy na nie „sezon”. Zarówno w pogodzie jak i w życiu- tym moim prywatnym, przez wypadki, wpadki, przez chore serce moje, które nadal spędza sen z powiek najbliższym. Teraz jest sezon na burze, na deszcz- ale i na słońce. Przecież, że na słońce, bo po burzy najpiękniej wychodzi. Wcale nie razi, choć moje oczy przecież na słońce takie wrażliwe.

.Wielu ludzi boi się burzy. Moja sąsiadka, z domu obok, pewna starsza pani, gdy tylko słyszy pierwsze grzmoty chowa się pod kołdrę, gasi wszystkie światła i jako chrześcijanka zmawia po kolei wszystkie znane sobie zdrowaśki, żeby przetrwać. Często babcia chodzi do niej pomagać jej to przetrwać, gdy trwają prawdzie nawałnice. Ta pani bywa bardzo trwożliwym człowiekiem w ogóle. Boi się wielu rzeczy.

Ja od dziecka chciałem wybiegać na dwór, gdy tylko usłyszałem pierwszy grzmot. Trochę się to zmieniło, gdy sam bałem się wielu rzeczy w życiu, gdy łamano mnie jak konia, gdy łamano mi kości i niszczono serce, nie tylko to fizyczne. Wtedy burza nie miała znaczenia, była obojętna. Ale gdy byłem jeszcze bardzo małym dzieckiem, zanim nauczono mnie naprawdę strachu i bólu, chciałem zmierzyć się z każdą burzą. Chciałem biegać w kałużach, miałem nawet do tego czerwone dziecięce kalosze. Nie zawsze się przydawały.

Ale pragnienie zapachu i czucia burzy było we mnie wrodzone. Mam to ponoć po ojcu. Tak, przyznaję to. Choć mój ojciec był jaki był, choć złamał mi skrzydła i na nowo musiałem uczyć się latać, mam po nim parę rzeczy. Nauczył mnie wiele wbrew pozorom, nie tylko tego, jak znosić ból. Mój ojciec był przyrodnikiem, można rzec. Wykładał na tym samym uniwersytecie, na którym ja się uczyłem. Zanim stało się wiele złych rzeczy, wpoił mi dziecięcą wówczas miłość do natury, pokazując każdego owada i ucząc, jak nazywa się każde drzew, Gdy byłem jeszcze całkiem mały. Gdy jeszcze nie miał obsesji nauczenia mnie sztuki wygrywania cierpienia na skrzypcach, tylko po prostu pokazywał mi, jak na nich grać. Gdy nie zmienił się jeszcze w bestię.
Moja matka mówiła mi nieraz, że bywam do niego podobny. Do „dawnego” ojca, zanim stał się moim prywatnym piekłem. Był porywczy i uparty, stanowczy. Tego po nim nie mam, pomijając parę rodzajów upartości życiowej. Ale on też nie bał się burz. Też wybiegał na dwór i nimi oddychał. Miał żyłkę podróżnika, miał żyłkę zawadiaki. Może mam to właśnie po nim. Kiedyś chciałem się tego wyzbyć, upierałem się, że to nie po nim, że przecież...nie chciałem nosić w sobie jego kości. Bałem się tego.
Bałem się, że jeśli raz wejdę w burzę, jaką on był, przyznam to, że mam jego uśmiech i wzrost, to stanę się nim.
Teraz już się nie boję, wiem, że po prostu był człowiekiem, który miał w sobie jak każdy, dwa wilki. Wściekłego, gryzącego świat i wilka łagodnego, wyjącego piękne czułe melodie pod księżycem. Zaczął po prostu karmić nieodpowiedniego. A ja nie jestem nim, ja nie muszę. A za parę rzeczy mogę mu podziękować nawet. Uznać, że były przecież dobre.


Więc mam wiele cech mojego ojca. Nie będę się tego wstydził już w żaden sposób. Bo też nauczyłem się od niego, co dzieje się, gdy wybieramy źle, że nie ma dobrych i złych ludzi. Są tylko wybory. Nawet nie wiedział, że taką widzę mi przekazał.

Ale od dziecka chciałem podziwiać burze wszelakiej maści, jak on. Te małe i te wielkie. Moja mama z kolei, nieraz strachliwa, nerwowa i nadmiernie łagodna, nie radząca sobie ze światem, ale karmiąca zawsze czułego wilka, moja mama zawsze zabraniała wybiegać mi na dwór, gdy w pobliżu nie było ojca. Bała się każdego grzmotu i błysku. Drżała, jak nieraz przed przeciwnościami losu. Pamiętam, jak jako dzieci nieraz ją przytulaliśmy podczas największych nawałnic. Jak to my, ja i Bea, moja starsza siostra, wdrapywaliśmy się na jej kolana i czując jej strach, kazaliśmy jej oderwać myśli. Zajmowaliśmy ją swoimi opowieściami o kolejnych dziecięcych przygodach.

Mama nieraz, gdy jeszcze żyła, panikowała podczas burzy, gdy byłem już starszy. Jednak się nie dawałem. „Nie stój w otwartym oknie podczas burzy!”-powtarzała mi uparcie, czasem histerycznie. A ja się śmiałem. „Nie w oknie mamo? Nie to nie!” śmiałem się jak wariat, chwytałem kurtkę i wybiegałem przed dom dziadków, na próg. I tak się stało nieraz, patrzyło z zachwytem i mokło, śmiejąc w głos. Każdej burzy, każdej, moja mama śmiała się na końcu razem ze mną, gdy już po wszystkim wbiegałem jak wariat, cały mokry, nic nie widząc prawie przez spływającą po twarzy wodę. Gdy wbiegałem do domu i ją przytulałem, rozdzielając między mną a nią tą burzę, mokrą burzę którą przecież pokonałem. Kiedyś właśnie zaśmiała się „jesteś jak ojciec”. Po chwili umilkła, widząc moją minę. Zmieszaną. Przerażoną. Złą wręcz.
Teraz rozumiem o co jej chodziło. I w tym jednym, w burzy, nie mam jej tego stwierdzenia za złe.

Wiecie, że moja mama bardzo go kochała? Nie mogła wyzbyć się tej miłości, nawet gdy zrobił co zrobił, nawet gdy stał się bestią jakaś cząstka jej zawsze go kochała. Tego, którego poznała zaczynając studia, tego z którym zaszła w nieplanowaną ciążę z moją siostrą, tego, który zabierał ją na szalone wycieczki i z którym huśtała się na placu zabaw o 4 nad ranem.
Tamtego kochała zawsze. Trochę tamtego w sobie wręcz powinienem chcieć w sobie nosić, prawda? I chyba to robię. Świadomie czy nie. Jednak mam w sobie jego kości. Człowieka, który kochał burze, aż sam nie stał się burzą.

Teraz nie mam ani ojca, ani matki. Ale mam innych ludzi których kocham. Ale mam wiecznie przecież burzę i słońce lub spokojny deszcz po niej. Mam to wszystko, tak bardzo, aż nieraz boli z radości. Pomimo prawdziwych burz życiowych. Pomimo strat, jakie przyniosły.

Często więc nadal, choć już nie rozśmieszam tym mamy (ale kto wie, może rozśmieszam, choć jest gdzie indziej?) biegnę do ogródka Sisi, w którym rosną róże. Czasem spijam z nich wodę.
Często, gdy jest upalny dzień i czuję pierwszy wiatr niosący żywioł, ten przepiękny żywioł, wybiegam z domu, nie mogę wytrzymać i idę przed siebie. Moknę do szpiku kości, być może kości cudzych, które w sobie noszę i się śmieję. Naprawdę, z głębi serca. Przeżywam burzę radośnie, jakbym nigdy nie nauczył się strachu i bólu jako dziecko. Jakbym ich nie znał.

Nie myślcie jednak, że lekceważę przyrodę czy żywioł. Bynajmniej. Mam do burzy przeogromny szacunek i zdaję sobie sprawę, jaka jest niebezpieczna. I przez to pociąga mnie jeszcze bardziej. Może jestem tym lekkomyślnym, może jestem wariatem. Ale szanuję to, co może przynieść. Ten respekt, który nie jest do końca mimowolny, nakazuje podchodzić mi coraz bliżej i bliżej, wzywając Peruna. Gdy jestem za blisko-każe odchodzić i pokazać pokorę. Z rozsądkiem wariata, ale nigdy ze strachem. Nie z tym strachem przynajmniej, który paraliżuje i przygniata. Który każe położyć się pokornie w łóżku i modlić.
O nie. Tej pokory w sobie nie mam. Nie wobec tej namacalnej, ani żadnej życiowej burzy. Nie mam w sobie pokory strachliwego człowieka, który próbuje przeczekać do końca.

W każdy upalny dzień więc czekam na burzę. Czekam, aż w końcu coś się zmieni, aż pociągnie mnie w wir wydarzeń, w które rzucę się głową w przód. Może powinienem więcej myśleć o konsekwencjach, ale nie przejmuję się nimi nieraz. Bo wiem, że jakiekolwiek by nie były, ja sobie z nimi poradzę. W końcu ja to ja, prawda? W końcu jestem człowiekiem. Tak po prostu człowiekiem, z ludzkim sercem i siłą całkiem ludzką. Taką, jaką ma każdy.

Bo widzicie, ja nieraz chyba tak samo czekam na burze w życiu. Nie pogodowe już. Bo wiem, że te życiowe burze zawsze muszą w końcu przyjść. A ja zawsze będę wychodził im naprzeciw i będę się śmiał, bogowie, jak ja nieraz będę się śmiał!

Mieszkając w terenie, gdzie są trzęsienia ziemi nie obawiasz się ich tak bardzo, gdy już cię dopadną, bo umiesz budować wstrząsoodporne budynki jak Japończycy. Gdy mieszkasz w Stanach w rejonie tornad, z czasem tak cię fascynują, ze zostajesz ich łowca. Oczywiście, tornado może porwać cię na strzępy a trzęsienie ziemi pogrzebać żywcem, jasna sprawa. Ale oswajasz to. Tak samo można chyba oswoić burzę. Stać się jej łowcą wręcz, złapać ją, zanim zrobi ci krzywdę. Jakkolwiek może absurdalnie to nie brzmieć.
Być może, gdy często spotykasz burzę, bez niej robi się...nudno?

Nie, nudno nie jest odpowiednim słowem. Ale czasem człowiek, wiedząc że leniwy upał nie trwa wiecznie, mając świadomość, że w końcu pogoda się zmienia- wyczekuje zmian. Zmiany zawsze rodzą się w bólu, w niepokoju, w porywach emocji jak huragany. Wielu z nas boi się zmiany, właśnie owej burzy. Stąpania po, jakby nie było, niepewnym gruncie. Zawsze może trafić cię piorun choć to skrajny przypadek. Możesz zostać przygnieciony gałęzią- bo przecież wiatr zmian, wicher wręcz, jest burzy nieodzowny. W końcu możesz tak przemoknąć i zmarznąć, że dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz. Może stać się z tobą wszystko...ale czy gdy stoisz w miejscu i nie jest to tak namacalne, czy nadal nie może cię spotkać wiele przykrych, przerażających rzeczy?

Może w burzach pociąga właśnie to ryzyko. Zawsze to przewrócenie świata do góry nogami, nie byle jaka zmiana koloru ścian ale zmiana łodzi na samolot jak mawia mój przyjaciel. Ale skoro nieraz potrzebujemy samolotu?

Większość burz pojawia się w naszym życiu samoistnie, rzadko które my prowokujemy. Ale hej-kto powiedział, że życie będzie przewidywalne? Nikt. Nikt ci tego nie obiecywał, że to linia prosta. Zresztą, gdyby ktoś mi obiecał przewidywalne życie, załamałbym się. Nie ma nic piękniejszego i bardziej motywującego jak wielkie pole możliwości życia. Nie ma nic piękniejszego nieraz, nic niepewność, niż czekanie na kolejne prezenty od losu. To cholernie ekscytujące, to każe przeć naprzód i dowiadywać się, co jeszcze tam życie w zanadrzu dla nas ma. To każe poszukiwać i samemu być w ruchu.
Och, jak ja kocham ruch! Nieustanny, pędzący ruch siebie w świecie i świata.

Burzy tak czy tak nie unikniemy. Więc skoro muszą być częścią spokojnych upałów-naucz się je ujeżdżać. Jak wszystkie kolejne dzikie konie. Kradnij je nawet. Nie ma nieraz większej frajdy, niż kradzież konia. Sam to zrobiłem i nie jest to metafora bynajmniej.
Więc skoro burze są częścią życia, nie bój się ich, śmiej się, nawet gdy płaczesz. To nic, w burzy nie widać łez, możesz sobie na nie pozwolić. A potem się śmiej, uparcie, wiecznie.

Zmiana frontu mówią ci? I co z tego? Mówi się trudno, jest się elastycznym. I czasem ten front jest nam o wiele bardziej przyjazny. Meteopaci wiedzą, jak stare złamania i głowy łupią przed burzą- po burzy jakby, jakby już lepiej. Ci którzy cierpią i boją się wyjść do świata, gdy przechodzi nawałnica, wiedzą, jak nieraz dobrze jest jednak zmoknąć i odkryć świat na nowo. Gdy wychodzi na nowo słońce.

Czasem burza to prawdziwa klęska. Ale i po klęsce można się podnieść. Jak widać ten dom był za słaby by przetrwać, poza tym- kto buduje się na terenach zalewowych małych rzeczek, które w czasie takich burz stają się rwącymi potokami? Czasem klęska w czasie burzy to tylko i wyłącznie nasza wina. Ten zalany dom jest jak choćby rozwód z partnerem, który zdradzał i kłamał już przed ślubem czy rak płuc u palacza. Ale wiecie co? Każdy dom daje się wyremontować. A jak nie można starać się o przytulne mieszkanko w innym miejscu.
Czasem nawet gdy nie prowokujemy, bywa, że burza jest dla nas za silna. Dla domu, którym jesteśmy. To się zdarza. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że niszczenie jest częścią tworzenia. Może to znak od losu, że musimy spróbować na nowo zbudować, coś lepszego, większego? Burza nas nauczy, jak to zrobić na nowo. Gdy widzisz, jak coś się niszczy wiesz, co robiłeś do tej pory źle.

Więc może burza to po prostu pole nowych możliwości? Królik nie lubi stagnacji, lubi zmiany w pewnych sferach siebie, więc może dlatego ich tak łaknie? Może wiecznie musi mieć tą możliwość?
Przysłowie, które wielu uparcie powtarza brzmi- po burzy zawsze wychodzi słońce. Uwierzcie, nie zawsze. Nie po każdej. No popatrzcie- po ilu burzach była nagłą zmiana frontu, rzęsiste deszcze przez tydzień czy dwa? Z 30 stopni nagle topi się do 0. Ale to dobrze. Słońce wychodzi później tak czy siak. Tylko czasem wymaga czasu. I tyle starczy, Przeczekać nawet największy deszcz. Znaleźć może cudzy dom, z pięknym kominkiem, w którym pomieszkamy jakiś czas, ogrzejemy się, zanim będziemy w stanie iść dalej lub budować na nowo tą zalaną posesję.

A może w tym uwielbieniu do burz chodzi właśnie o słońce? O to, której jest jedyne i niepowtarzalne, świeci tak cudnie i radośnie jak żadne inne słońce? Może chodzi o tęczę, która zjawia się na ukojenie po przypływach adrenaliny? Wszystko możliwe. To tak jak z Króliczym, swoistym uwielbieniem do cierpienia, bo pozwala docenić chwile szczęścia. To tak jak z pasją śmierci, która pozwala docenić życie. Musi coś zostać zburzone, by coś zostało zbudowane..krąg życia, naszego życia, które odzwierciedlone jest w upartej przyrodzie. W niej nic się nie marnuje- próchno staje się nową materią. Śmierć staje się życiem.

W każdym razie Królik dzisiaj rozkoszuje się burzą i dalszym deszczem póki co po niej. Dziś słońce nie wyszło od razu. Ale to nic. Wiecie, ziemia teraz bardzo potrzebowała deszczu. I Królik..chyba jakiś czas też potrzebuje. Do nocnych spacerów, w które pewnie i dziś wyruszy ze swoją psią towarzyszką.

Czy jutro znowu zagrzmi? Co tym razem? Gdzie uderzą pioruny? Nie jestem w stanie przewidzieć. Ale mogę powitać grzmoty, zapowiedź Peruna z uśmiechem. Bo cóż lepszego mi pozostaje, jak słodka niepewność i ekscytacja, która napędzi do działania?


Chociaż...lepiej, żeby jutro jednak świeciło słońce. Bo znowu może pokrzyżować to pewne plany. Cóż, może ja kocham i deszcz i burzę, ale ci których mam uczyć jogi jutro już niekoniecznie. Pożyjemy, zobaczymy. Piękne nieprzewidywalne. Ujeżdżanie burzy i fal. 


środa, 23 lipca 2014

Pechowy Włóczykij który kradnie prezenty.

Dzień Włóczykija, moje prywatne święto nie zaczęło się za dobrze. Nic nie wyszło z pierwotnych planów dotyczących jednej wycieczki, ten dzień nie miał być spędzony więc jak mam w zwyczaju. Plany wieczoru z graniem na harmonijce przy ognisku też się nie miały ziścić.

Przypaliłem tosty robiąc sobie śniadanie, skończyła się moja ulubiona herbata, perfidnie podpijana przez dni kiedy mnie nie było w domu przez moje siostry. Po drodze do pracy prawie wpadłem pod pędzącą taksówkę. Na szczęście tylko zdarłem sobie skórę z części twarzy, rozbiłem wargę i poobdzierałem dłonie szorując po asfalcie parę metrów gdy uniknąłem zderzenia. W pracy aż nie pozwolili mi iść do urzędów pozałatwiać paru spraw, przez co nudziłem się niemiłosiernie. Gdy wyszedłem z biura, oczywiście musiało się rozpadać. Zazwyczaj deszcz mnie cieszy, zazwyczaj jest moim wybawieniem, ale czułem się trochę jak w tej piosence „znowu w życiu mi nie wyszło”. Szedłem tak moknąc i patrząc melancholijnie na piękne kamienice Jeżyc, moich kochanych Jeżyc. Nagle zadzwonił telefon.
-Słuchaj, Indie, kiedy kończysz pracę? - to była Frida, wystrzeliwująca słowa z prędkością karabinu maszynowego.
-No właściwie już skończyłem.
-To słuchaj, jak zjesz obiad wpadnij do mnie na kawę, mam dla ciebie nietypowy prezent z okazji twojego święta podróżniku- zaszczebiotała wesoło.
-No ok, koło 16 będę- powiedziałem tylko i rozłączyłem się, z trochę lepszym humorem pomimo bolącej dalej twarzy.
Sisi widząc mnie od progu zaczęła lamentować, co ja to znowu wykombinowałem.
To nie koniec pecha. Gdy piłem ze szklanej butelki jeden z moich kotów, ten największy i najcięższy, Ganesz ważący prawie 10 kg spadł na mnie z impetem z szafki. Oczywiście uderzył w butelkę, która uderzyła mnie w ząb. Jest pięknie ukruszony na środku.
Oh, God.

Poszedłem więc do Fridy, ciekaw mimo wszystko, co tam dla mnie ma.


-Słuchaj, nie będziemy owijać w bawełnę. Jeśli coś będziesz chciał wydać, zgłaszasz się z tym do mojej siostry. Bo chcesz prawda? Musisz chcieć! O tym też chciałam z tobą pogadać. Aśka ma propozycję. Ja mam propozycję dla naszego Włóczykija!- powiedziała mi Frida, gdy siedzieliśmy, ona nad kawą a ja herbatą, bo tej pierwszej mi nie wolno przecież.
-Hę?- zgłupiałem nie całkiem rozumiejąc o co chodzi. Frida, moja przyjaciółka i zarazem żona mojego przyjaciela, mentalnego wręcz brata Majkiego ma starszą parę lat siostrę,Aśkę.

Po chwili zrozumiałem, o co jej chodzi. Że jak?!

Frida faktycznie coś wspominała, że jej siostra ma do mnie interes, niemrawo podczas wizyty u niej we Wrocławiu gdy stamtąd dzwoniła. Myślałem, że pewnie potrzebuje muzyka na jakiś event związany z redakcją albo wydawnictwem właśnie. Jednym z kierunków jaki skończyła Aśka bowiem jest polonistyka ze specjalnością krytyki literackiej. Więc pracuje sobie teraz dzielnie w jednym z czasopism wrocławskiej bohemy i w wydawnictwie literackim...
WYDAWNICTWIE LITERACKIM.
BĘDZIESZ CHCIAŁ COŚ WYDAĆ.
AŚKA MA PROPOZYCJĘ.

Dotarło do mnie o co jej chodzi.
-Fridel, coś ty, na łeb upadła? -zapytałem zaskoczony zanosząc się śmiechem.- To bardzo miłe ale...JA mam się zgłaszać z wydaniem czegoś u twojej siostry? Co to za propozycje, ludzie?! Ja nie robię w literackiej branży!- śmiałem się coraz bardziej, prawie rozlewając swoją herbatę, a Frida patrzyła na mnie z tą swoją drapieżną ironią taką jaką tylko ona nieraz się cechuje. Wcale się nie śmiała. Uspokoiłem się po paru minutach.
-Już, wyśmiałeś mnie i propozycję mojej rodziny, mogę kontynuować? Wyśmiałeś mój prezent niewdzięczniku?- zapytała wesoło.
-No możesz kontynuować- znowu parsknąłem śmiechem i wykonałem iście królewski gest przyzwolenia dłonią. Wolałem milczeć chwilę, nie przesadzać jednak. Fridy się nie irytuje.
-Świetnie. W każdym razie Indie, ja mówię poważnie. Jak będziesz chciał coś wydać, kieruj się do Aśki. Ona nawet chce jeden z twoich tekstów na już. Bo potrzebuje kogoś takiego jak ty. Dlatego ta propozycja. Widzisz, Aśka chce jakiś twój tekst o Indiach. Taki, jakiego jeszcze nigdzie nie publikowałeś, nawet na swoim blogasku. Bo ja wiem że ty masz i inne teksty stamtąd, wysyłałeś mi je, więc się nie kryguj czy coś.
-Ale ja nic nie chcę wydawać, ja nie jestem pisarzem! Jak już bym chciał coś wydać, to płytę, ale sorry, to nie twoja działka twojej starszej. Zresztą, mi się sława żadna nie marzy. Już nie.
-Indie, ja wiem że ty nie jesteś pisarzem. Aśka wie. Wszyscy wiedzą. Albo inaczej powiedzmy- ja wiem, że ty nie umiesz wymyślać żadnych historii. Twoja wyobraźnia pod tym względem leży, chyba że to coś opartego na religii czy mitach, nieraz się o tym przekonałam przy niejednym piwie. Ale ty nie musisz nic wymyślać. Nie umiesz tworzyć fabuły, plączesz wątki, udają ci się tylko krótkie opowiadania a to i tak oparte jakoś na twoim życiu albo twoich znajomych. Pisarz pod tym względem z ciebie żaden.
-No więc właśnie!- wykrzyknąłem w ulgą.
-Ale to nie koniec. Bo Aśce nie chodzi o takiego pisarza, Indie.
-Um?- zacząłem jej słuchać, bo Frida naprawdę była poważna. A jeśli ona jest poważna w jakiejś kwestii pracy, artystycznej, przedsięwzięć...to to jest poważne.
-Ty nie musisz zmyślać historii. Ty genialnie opowiadasz to czego doświadczasz. I o to mi chodzi. Pokazałam Aśce twojego bloga, już jakiś czas temu. Widzisz, ja byłam u niej i ona marudziła, że musi złożyć teksty do zbioru esejów podróżniczych. Wiesz, że jej wydawnictwo się w dużej mierze tym zajmuje, wiesz że wydawali książki pani X i pana Y...Teraz kompletują teksty takich mniej sławnych, amatorów. O Indiach właśnie jak się szczęśliwie składa. I ponoć ktoś się jej wysypał strasznie, szuka czegoś inspirującego..i ja jej pokazałam twoje ostatnie teksty z podróży. Wiesz, to o Waranasi, o Tamilnadu, o Kerali, Bombaju nawet i Darabi...
-Frida czyś ty na łeb upadła?!- wkurzyłem się w pierwszym momencie.
-Nie, nie upadłam. Indie, ty może nie jesteś pisarzem, ale jesteś świetnym opowiadaczem. Zawsze byłeś. I o to tu chodzi. Nie dość, że genialnie zawsze opowiadałeś wszystkie historie z podróży, to jeszcze świetnie piszesz. Znaczy, jasne, masz straszne braki warsztatowe, masz problem ze składnią aż rażący co zauważyła Aś, piszesz za długie zdania...ale masz to coś. Bo tamto można podszkolić, zresztą, od czego są korektorzy, trzeba im dawać zatrudnienie. Ale masz dryg do tego bracie. Aśka była zachwycona, powiedziała że cię bierze jeśli masz coś, czego nie umieściłeś na stronie żadnej, bo to nie może być rzecz jasna publikowane póki co.
-Do czego ty zmierzasz?
-Widziałam jak opisujesz ludzi, jak ich „dotykasz” i przekładasz to na papier. Jak świetnie opisujesz swoje podróże, bo niejednego maila od ciebie dostałam i niejedną opowieść twoją słyszałam przy ognisku. A to samo przekładasz na papier więc...
-Serio, Frida, o co ci chodzi? Przestań.
-Zacznij pisać o podróżach. Wiesz że Aśki wydawnictwo zajmuje się reportażami właśnie z podróży między innymi, ich specjalizacją nie jest beletrystyka teraz i...
-Frida ja nie jestem pisarzem do cholery!
-Jesteś podróżnikiem i masz smykałkę do pisania. Jesteś Włóczykijem w czarnym kapeluszu. Starczy.
-Ale ja nigdy nawet o tym nie pomyślałem.
-Dlatego my z Aśką pomyślałyśmy za ciebie i dlatego jesteś tu ze mną na tej kawie.
Nie, nie musisz padać mi do stóp że nieraz myślę za ciebie głupcze- zaśmiała się i zaraz potem spoważniała.-To ogromna szansa. Chwytanie pana Boga za nogi. Wiesz to Indie.
-Ale Frida..przecież książki nie wydaje się ot tak, przecież to są lata pisania, doskonalenia, to nie jest...Przecież nie pisze się jakichś głupot i trafia nagle do wydawnictwa, to tak nie działa.
-Od tego masz znajomości. Poza tym, nikt ci nie wydaje od razu książki. Tylko jeden krótki tekst.
-Ale to obrzydliwe, znajomości...Ja się nawet o to nie prosiłem. Ja nie chcę.
-Idiota jesteś, jeśli nie podeślesz niczego Aśce, wiesz? Ty nie masz wydać żadnej zasranej książki, ogarnij się i nie wyolbrzymiaj panikarzu zasrany. Zbiór esejów, zbiór reportaży, twój w tym? Czemu nie. Co do cholery ci szkodzi chociaż podesłać coś mojej siostrze i spróbować żeby zobaczyło światło dzienne? Nawet na tym nie zarobisz jakoś. Grosze, ale jednak. Co ci szkodzi? Zwłaszcza w twojej sytuacji. Wielki Indie co nie boi się wyzwań? Gdzie on jest, co? -zaczęła drażnić mnie Frida.
-Nie jestem też dziennikarzem. Ja nie umiem pisać. To nie moja działka.
-A musisz nim być dziennikarzyną, pisarzyną jakąś? Kto o tym decyduje? Nie kwestia papierku i ty doskonale o tym wiesz. Indie. Jesteś świetnym obserwatorem.
-Ja nie umiem opowiadać, czasem coś ale tak...
-Pierdolisz teraz, Indie. Umiesz to. Co ci szkodzi spróbować? Serio, jesteś aż takim tchórzem? Co ty się tak bronisz?
-Ja...ja nie wiem. A może wiem, ale to w ogóle nie jest logiczne i..
-Więc skoro nie jest, to przestań tak pierdolić z łaski swojej.
Milczałem chwilę. Oczywiście przyszedł mi na myśl od razu Włóczykij. Bo jakże by inaczej.

Stworzonko znów dotknęło plecaka i spytało ostrożnie:
- Może byś... Tyle podróżowałeś...
- Nie – odpowiedział Włóczykij. – Nie teraz. – I pomyślał rozgoryczony: „Dlaczego nie pozwolą mi nigdy zachować moich wspomnień o wędrówkach tylko dla siebie? Czy nie mogą zrozumieć, że gadaniem wszystko niszczą? Jeśli im opowiadam, to potem nic nie zostaje. Pamiętam tylko swoje własne opowiadania, kiedy staram się przypomnieć sobie, jak było.”

-Bo to jest takie moje. - powiedziałem w końcu cicho.
-Indie, co ty znowu wymyślasz?
-No to takie...wiesz, to sprzedawanie siebie troszkę. Kawałków duszy, bo coś w nią zapadało i...
-A jak grasz na scenie to nie sprzedajesz duszy?- oho, trująca strzała.
-Masz rację, Frida, chyba nie mogę zaprzeczyć...
-A jak piszesz ekshibicjonistycznie na blogu albo nam opowiadasz?
-Ale ja na tym nie zarabiam, ja...
-To po prostu zastanów się nad tym, co ci powiedziałam. Nie mówię, że wiesz, Aśka cię weźmie, to co pisałeś na blogu się jej podobało, ale jasne, są lepsi, ze znanymi nazwiskami, no po prostu możesz próbować. A może kiedyś by się okazało, że to jest dla ciebie wręcz idealne. Może byś właśnie przeszedł wstępną selekcję. Bo pomyśl sobie Indie, czy to nie byłoby idealne?
-Co znowu?
-Ja wiem o twoim planie10 letnim, mówiłeś mi, pamiętasz? A gdybyś tak zarabiał na podróżowaniu? Wiesz, pisał i jednocześnie podróżował. Złoty układ dla kogoś, kto zamiast imienin świętuje Dzień Włóczykija z Muminków, bo nim jest. Mógłbyś tam sobie tą swoją jogę i ochronę środowiska przemycać, no wiadomo o co chodzi. Zastanów się nad tym po prostu Indie, a teraz opowiedz, co tam ci jeszcze lekarz powiedział.- ucięła temat Frida.

Dopiliśmy kawę, a ja zostałem z myślami.
Bo ja się muszę zastanowić.

Pisanie. Ja i pisanie na poważnie? Wolne żarty! To nie moja działka. Ja się mogę zajmować różnymi formami ekspresji, muzyką, tańcem, teatrem...ale pisanie? Pisanie jest dla mnie, to ściek myśli często, zapiski, żeby mi coś nie uleciało. Tak jak te z podróży. Część mojego świata gdzieś przelana, żeby nie uciekła. To wszystko. Nic więcej, nic mniej.
Pisanie to dodatkowa rozrywka.
Pisanie to sposób na uporządkowanie myśli i formę kontaktu, jak ten blog choćby.
Ale tak? Wiem, że niejedna osoba byłaby zachwycona taką propozycją ale...ale mnie to przeraziło. Pisanie nie jest moje. Po prostu, to nie moje pole do popisu. To nie jest coś, co miałoby wypełniać treść mojego życia.

Chociaż ostatnio z tym pisaniem to coś za wiele się sprzysięgło. Jakby świat chciał mi coś powiedzieć. Najpierw propozycja wydawania tekstów z bloga w formie audio, którą dostałem i jeszcze na którą nawet nie odpowiedziałem, bo przecież tam za dużo rzeczy intymnych, za dużo innych ludzi i chyba bym nie mógł. Potem to pytanie Freda żartobliwe kiedy mają mi zrobić wieczorek poetycki. Wiele ludzi mówiących o tym, że może powinienem o tym pomyśleć.Teraz propozycja Fridy i jej starszej. Coś jest nie tak. Za dużo naraz.
Bo przecież pisanie, słowa nie są moje do cholery! Nie są moim rdzeniem. Nie czuję do końca słowami.

Ale z drugiej strony...jest wiele takich rzeczy. Które są dodatkami. Które nie mają być sensem życia. Ot, rozrywka, przyjemność.
Nie umiem ograniczać się do jednego. Nie umiem być tylko muzykiem, tylko podróżnikiem, tylko instruktorem jogi, masażystą lomi lomi, sozologiem, aktorem, twórcą czegokolwiek. Nie można mnie określić w jednej dziedzinie tylko, nie potrafię skupić się na jednym. Jest wiele rzeczy które lubię, pisanie to po prostu jedna z nich. Ale zarabiać na niej?

Może nie ma w ogóle co tego roztrząsać, robić z tego wielkiej sprawy. Może po prostu trzeba wybrać coś z morza zapisków z tych Indii cholernych, wysłać ten tekst i nie przejmować się. Przejdzie niezauważenie przecież, nawet jeśli jakimś cudem znajdzie się w tym zbiorze. Mało popularnej książki znanego wydawnictwa, nic więcej. 5 stron w prawie nikomu nieznanym dziele. To nic. Okruszek. Nikt nie każe iść temu dalej, może nikt nie nazwałby też tego sprzedawaniem? Nie ma co panikować, bo to nic. Dalej się nie potoczy, a nawet jeśli, to może jak mówi Frida, byłoby idealnie? Jeździć sobie po świecie a potem mówić o tym ludziom. Bo ja w gruncie rzeczy lubię się dzielić, jestem tym bajarzem przy ogniskach, opowiadaczem milionów historii ludzkich, swoich i cudzych. Może komuś by się te opowieści naprawdę spodobały, może by coś nawet wniosły do życia, jakąś iskrę jak to cudem nieraz bywa ale...

Pomyślałem sobie, po raz pierwszy od długiego czasu, że na coś nie zasłużyłem.
Wiem, że życie nie polega na zasługiwaniu właśnie, na jakimś „coś za coś”. Życie to w dużej mierze dążenie do celu. To coś, na co sobie zapracowaliśmy, we własnej głowie.
Czasem w jakiejś mierze łut szczęścia, łapanie wiatru w żagle- a to jak wieje, nigdy nie jest naszą decyzją. Ale mawiają, że wiatr sprzyja tym, którzy się dobrze o niego modlą.
Jest wielu wytrwałych ludzi, ambitnych w swojej pracy, w dążeniu właśnie do jakiegoś większego celu...a ja? Ja mam być znowu po prostu farciarzem?

Pomyślałem, że ten prezent tego dnia nie jest dla mnie. Że powinien go dostać ktoś inny, ktoś dla kogo pisanie i słowa są jego głównym nurtem twórczym. Ktoś, kto poświęca temu życie, całe emocje. Doskonale wiedziałem dla kogo to powinien być prezent tego dnia...ale tak nie można w życiu. Do cholery jasnej, nie można się zamienić, choć się wie, że się powinno, że...
Ten prezent nie należał się mi, temu, który nawet nie umie pisać z wyobraźni a jedynie opowiadać, co widział. Ten prezent nie należy się komuś, komu słowa przychodzą ot tak, od niechcenia i wcale nie są takie dobre.

Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.

Czasem mam wrażenie, że mam w życiu aż za dużo szczęścia. Jest wiele rzeczy, o które nie prosiłem, podczas gdy cieszyłem się z tych małych radości i robiłem po prostu swoje. Dużo rzeczy do mnie przychodzi, jak niejedna praca, jak wielu ludzi którzy otwierali moje serce, jak niejedna miłość i przyjaźń. Jestem szczęśliwym człowiekiem- czy przez to, że czuję się szczęśliwy naprawdę? Urodzony pod dobra gwiazdą? Czy może sam nad swoją głowę te gwiazdy sprowadzam pewnym nastawieniem, brakiem pokory? Czy będę umiał to kiedyś naprawdę docenić?

Może jestem farciarzem i to jest cholernie niesprawiedliwe wobec innych. Tak też może nie można powiedzieć, farciarz, bo było też dużo zła w moim życiu..ale to nie ma teraz znaczenia. Teraz jestem może po prostu tępym farciarzem. Przychodzą rzeczy, na które nie zasługuję. Midas?
Może w ogóle nie można mówić niesprawiedliwe? Teraz nie wiem, naprawdę nie wiem.
Dużo pracowałem, ambitnie na inne rzeczy, ale reszta..jakim cudem? Przyszła z nimi?

Czasem mam wrażenie, że pewne rzeczy do mnie przychodzą, bo się zgubiły. Powinny należeć do innych ludzi, ja nie jestem panem tych bezpańskich psów i przyjacielem tych bezpańskich kotów tak naprawdę, one przywiązują się do mnie chociaż nie powinny. Jakby nie mogły znaleźć prawidłowych właścicieli.
Tak jest z pisaniem. To nie mój zwierzak. To nie to, co robię w życiu najlepiej. Nie pracowałem nigdy nad nim, nie doskonaliłem, zawsze sobie merdał ogonem gdzieś dalej. Ale zawsze był i nie można go oddać, chociaż bardzo by się chciało i …
Nadal to nie moje. Może w końcu zrozumiałem co znaczy zasługiwać na sukces jako taki, co znaczy zasługiwać na szczęście? Bo to jest zupełnie nietrafione. Ślepa kura znowu znalazła ziarno.

Muszę się po prostu nad tym wszystkim zastanowić. Tak wiem, że szukam dziury w całym. Jak zawsze za dużo analizuję. Cóż. To też jest jeden z moich bezpańskich zwierzaków.
Może powinienem jak zawsze to przyjąć z radochą, chociaż na początku przeraziło i ukuło jakoś, chociaż to nic, czego się człowiek spodziewał. Już ukuło mnie wtedy, przy tamtej propozycji.

Czy mam łapać po prostu kolejną falę, którą można ujeżdżać jak surfer w oceanie życia? To chyba byłoby w moim stylu, nie sądzicie?
Mówią, że na starość nie żałuje się tego, co się zrobiło a tego, czego nie miało się odwagi zrobić...a ja nie lubię żałować. Ba. Ja nie żałuję. Więc odpowiedź pomimo uwierania nasuwa się sama. Bo może też ostatnimi czasy los chce ze mnie zakpić. Zrobić za mnie coś, czego nie przewidziałem w swoim scenariuszu. Trzeba go być może przyjąć jak zawsze..
..Bogowie, to tylko tekst i prezent!

Może los daje mi znaki. Może powinienem dać się ponieść.
Tak po prostu, jak ten cholerny farciarz, z prezentem, który nie jest dla niego. Który trochę chyba jest...złodziejem.

A po powrocie do domu oczywiście klasycznie pierdolnąłem małym paluszkiem u stopy w futrynę od drzwi. Chyba po raz KOLEJNY będzie złamany. Mówiłem już może, że jak mam pechowe dni to po całości?

Lepiej nie będę wychodził dzisiaj z domu. Pomimo Dnia Włóczykija nie będę prowokował losu, a w weekend na następnych warsztatach jogi które prowadzę sobie odbiję. Złamany palec na szczęście w tym nie przeszkadza.

Tymczasem nie zostaje mi nic innego, jakem muzyk a nie pisarz, jak podróż muzyczna. Niech dzisiaj będzie Gruzja, bo przecież trzeba się przygotować na kolejną podróż, która już za trzy tygodnie. Kto wie, może z Gruzji przywiozę kolejne opowieści jak to Włóczykij wracający latem do Doliny Muminków? Może kolejne do....opisania?



I tu dziękuję pannie M. za zapoznanie z tą muzyką :)

Edit:
Po rozmowie z siostrą Fridy okazało się, że ona jak zwykle to zbyt wyolbrzymiła, a ja jak zwykle za bardzo spanikowałem w pierwszym odruchu. Bo tak w sumie to jeszcze mniejsze wydawnictwa niż zakładałem, zapchajdziura...można teksty podesłać, a co! 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Mentalny powrót do Toskanii, opera i makaron, czyli o "ars bene vivendi" słów kilka

-A właśnie, Króliku, zapomniałam ci powiedzieć jak przyjechałeś! List z Włoch znowu dostałeś!-rzuciła Sisi gdy w wolne od pracy poniedziałkowe południe siedziałem z nią w kuchni czytając książki i popijając mrożoną herbatę.
-Jak to, kiedy?- zamarłem wręcz kończąc przeżuwając grzankę- bo oczywiście będąc w kuchni musiałem i jeść. .
-No jak cię nie było, jeju. Gdzie ja to wsadziłam...-zaczęła szperać po lodówce i na jednym z kuchennych blatów, gdzie zwykle z rozpędu odkładała pocztę. - O, proszę, jest!- uśmiechnęła się i podała mi zamaszyście.
Od razu zabrałem się do rozrywania koperty. Jak niecierpliwe dziecko na gwiazdkę, które wreszcie dorwało się do swoich prezentów pod choinką. Tak, jest! Nareszcie, przecież tyle miesięcy nie pisał! Tak, tak, tak! Nowy przepis! Moje oczy musiały być wielkie i szczęśliwe, bo Sisi rzuciła tylko pozornie uszczypliwie
-No, widzę że dzisiaj nie mam co szukać w kuchni...ty robisz obiad.
-Ano nie masz. Lecę tylko na zakupy. Jeny, gdzie ja dostanę dzisiaj, o tej porze naprawdę świeżego bakłażana?- spojrzałem na nią zagubiony, przejęty, jakby od tego bakłażana zależało moje życie. Bo jakby...zależało.
-Idź do pani Julii koło Jeżyckiego, będzie miała piękne pewnie, ostatnio u niej kupowałam.
-Jesteś świetna!- zerwałem się tylko, chwyciłem ją w ramiona, cmoknąłem w policzek i już biegłem na górę, żeby jak najszybciej wziąć plecak i udać się na zakupy. Wybiegając z domu krzyknąłem jeszcze
-Fenkuł, Sisi, skąd fenkuł?
-To już sam musisz wiedzieć, ja nie tykam tego paskudztwa!
Więc najważniejsze jest jeszcze znalezienie fenkułu!

Wyruszyłem więc na zakupy pogwizdując jeden z utworów Bocelliego, pełen nowej energii. Tak, zastanawiałem się, dlaczego Giacomo już tak długo nie pisze. Czyżby nie sprzyjała mu wena kucharza?

Znalazłem idealny fenkuł, cudownego bakłażana. Makaron rzecz jasna zrobię sam, tak jak Giacomo mnie uczył. Ale rozgrzane ulice miasta, zapach świeżych, jędrnych warzyw przeniósł mnie już w podróż sentymentalną, podróż wspomnień. Wróciłem do Toskanii.

Byłem wtedy jeszcze na studiach, jak co roku w ciągu trzech miesięcy chciałem dorobić na resztę roku akademickiego. Trzeba było przecież zarobić na leczenie mamy, które już wtedy się zaczęło, na nowe struny do skrzypiec, na rachunki mieć co nieco w zapasie. Moja była dziewczyna dostała genialną ofertę pracy w Anglii, a mnie zupełnie tam nie ciągnęło, Postanowiliśmy więc spędzić te wakacje osobno, przywożąc sobie wzajemnie opowieści i nowe nauki płynące ze świata.
Znalazłem więc pracę w Turynie, przez jednego ze znajomych. Praca na tyłach restauracji przez miesiąc, co dalej- coś się wymyśli. Ale akurat ten miesiąc dlaczego nie, pomyślałem, przecież zarobię sporo a tam mnie jeszcze nie było. Jedziemy!

Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, skrzypce, bo przecież i przez wakacje nocami musiałem ćwiczyć i przez tydzień na stopa jechałem do Turynu. Dotarłem, zmęczony ale zadowolony. Popracowałem przez miesiąc, poznałem trochę miasto. Większość tego co zarobiłem, przelałem na konto rodzinie, a sobie zostawiłem jakieś grosze na przeżycie. Bo nie ciągnęło mnie jeszcze do domu, co to to nie. Zawsze niespokojny duch wygrywa w którejś bitwie. Zawsze więcej szczęścia niż rozumu momentami.

Wyprowadzając się więc z hotelu robotniczego w którym zameldowali mnie właściciele restauracji w której pracowałem nie udałem się więc na autobus do Polski. Pojechałem na południe bardziej. Przecież, południe Włoszech to raj obiecany, a Toskania, brama która je otwiera jest ponoć siódmym niebem! Trzeba zobaczyć. Trzeba odczuć. Trzeba pooddychać choć raz w życiu tym rozpalonym powietrzem.

Tak więc niespokojny duch zaprowadził mnie do Toskanii. Marzenie wielu, marzenie, któremu się nie dziwię przez swój uśmiech, który nie schodził mi tam z twarzy. Choć wielu patrzyło na zarośniętego, wychudzonego obdartusa z plecakiem, wielu było życzliwych. Wieczorami grałem na skrzypcach, nieraz trochę dorobiłem tym na następny dzień na jedzenie albo na nocleg. Bo czegóż mi więcej było trzeba?

W końcu moje niezmordowane nogi zaprowadziły mnie do pewnej restauracji. Zjadłem tam najlepszy makaron w życiu i...dostałem propozycję pracy. Krótka rozmowa z miłą, czarnowłosą dziewczyną w języku angielskim, od słowa do słowa, sprawiła, że zdecydowałem się zostać. Za grosze pracować przez miesiąc kolejny, zamiast wracać do domu. Za grosze, miejsce do spania i jedzenie, nielegalnie do tego, sprzątać, zmywać, trochę czasem pomóc w kuchni.

Siostra dziewczyny była w szpitalu, miała jakiś niegroźny wypadek, a ona sama z ojcem miała całą restaurację na głowie. A moja intuicja, pomimo nielegalności pracy i małej zapłaty kazała mi zostać. Moja intuicja rzadko się myli i tym razem wiedziała, że jest zapłata ważniejsza, niż ta liczona pieniędzmi. Zapłata mądrości, nauki. Radości. Ta liczy się najbardziej.

Co prawda Sisi najpierw prawie dostała zawału ze wściekłości, gdy zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że nie wracam za tydzień tylko za miesiąc, gdy dowiedziała się, że znowu nielegalnie gdzieś się podczepiłem jak w zeszłym roku w Hiszpanii. Po latach pochwaliła tą decyzję, moje kolejne szaleństwo.

Giacomo, właściciel restauracji, pan w wieku około 50 lat na początku mnie nie znosił. Warczał, był gburowaty, nieraz mamrotał na mnie pod nosem, gdy zaplątałem mu się pod nogami. Nigdy wcześniej nie miał nikogo obcego do pomocy, zwłaszcza z innego kraju. Był po prostu nieufny, w swojej małomiasteczkowej zasiedziałości. Ale z dnia na dzień lód jakby topniał. Gdy widział, jak dokładnie sprzątam nocami całą restaurację i zmywam na zapleczu każdą kroplę rozlanego pomidorowego sosu. Gdy widział, jak szybko i sprawnie zmywam w ciągu dnia. Gdy widział, jak przypatruję się jego pracy. Gdy widział, jak przysłuchuję się operze.

-Chodź no!- burknął raz pod nosem bezpośrednio wreszcie do mnie, po włosku. Szybko łapię języki, poza tym znam biegle łacinę na której oparty jest jeżyk włoski jako tako, więc po miesiącu w Turynie zrozumiałem, o co mu chodzi. A może to przez wymowny gest z nożem w dłoni, przywołujący, nie znoszący sprzeciwu. - W Polsce robicie makaron?
Pokiwałem głową, niepewny, o co mu chodzi. Prychnął pogardliwie. Nagle wylał się z niego emocjonalny bulgot, z którego zrozumiałem tyle, że nikt nie zna się na makaronie jak Włosi. No tak, ich duma narodowa, obok pizzy, Rzymu i reprezentacji w piłkę nożną ( chociaż na tym ostatnim się nie znam, ale wiem że to jak religia).
-Patrz jak to się robi!- burknął na koniec wywodu i pociągnął mnie za rękę. Zrobił głośniej radio.

Bo Giacomo zawsze gotując miał włączone radio. Słuchał opery. Słuchał pięknego głosu Marii Callas przede wszystkim. Marii, która urodziła się w Grecji, ale stała się dumą i miłością Włochów.

Ugniatał twarde ciasto, rozwałkowywał, przygotowywał, pieścił wręcz, jakby dotykał kobiety. Jego ręce, pomarszczone już, pracowały zawzięcie, a on był w swoim świecie. Bogowie wszelacy, jak on pięknie gotował, jak on pięknie przyrządzał ten makaron! Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś robił to tak cudnie. Moja babcia zawsze była w tym mistrzem, w gotowaniu, sam to lubiłem...ale to nie było to. Nie to, co robił Giacomo momentami.
A może to głos Marii, boskiej Marii sprawił, że to ciasto złączyło się z muzyką, w tej chwili było jednym, pięknym misterium? Może to wydać się dziwne co piszę...ale...wyjaśnię za chwilę.

Parę dni później ćwiczyłem grę na skrzypcach. W nocy, gdy myślałem, że wszyscy już śpią zdecydowałem się zagrać. Wyszedłem na balkon ze swojej klitki i zagrałem. Serce kazało, tej nocy. Tylko muzyk to zrozumie, ten przymus grania. Zwłaszcza, gdy musi ćwiczyć przed powrotem na uczelnię przecież! Myślałem, że wszyscy śpią ale...gdy spojrzałem na dól ujrzałem rozbudzonego Giacomo. Oho, będzie bura jak cholera. Wywali mnie! Pomyślałem wtedy z przestrachem. No trudno, miałem i tak już wcześniej wracać do domu...
Przestałem grać i przeprosiłem kulawo jako-tako po włosku za obudzenie. Giacomo tylko machnął ręką, coś pobulgotał pod nosem i poszedł spać.

Wstałem rano, przyszedłem do pracy jak zwykle. W restauracji była tylko córka Giacomo, która jak zwykle uśmiechnięta już krzątała się nad garnkami. Wreszcie wtoczył się szef. Spojrzał na mnie spod byka, zawołał córkę żeby tłumaczyła
-Nie sprzątasz u nas od dzisiaj- burknął.
Oho, wiedziałem. Westchnąłem tylko, zacząłem zdejmować fartuch...
-Nie sprzątasz. Będziesz grał.
Osłupiałem. Że jak?!
-Będziesz grał wieczorami klientom tylko po zamknięciu pomożesz nam sprzątać. Płacę ci tyle samo.
Zacząłem się jąkać, zgłupiałem totalnie jakim cudem nagle sprawy przybrały taki obrót.
-Zgadasz się?
Przytaknąłem tylko głową.
-No, to do roboty, za obijanie nie płacę.

Do czasu gdy przyszli pierwsi klienci pomagałem jak zwykle kroić warzywa, myć noże i talerze...a wieczorem zostałem wygnany na salę. Na początku byłem stremowany, bo jak to...grać w restauracji? Trochę poniżej oczekiwań muzyka, jakim wtedy byłem. Ale po chwili już byłem w swoim żywiole. Widziałem, że ludziom się podoba. Grać do przysłowiowego kotleta? A co tam! Przecież tutaj przy operze się gotuje makaron! Niech ludzie i przy jedzeniu mają trochę piękna muzyki, myślałem dość butnie. Trochę. Bo nie dałem z siebie wszystkiego, gdy oni wsuwali kolejne porcje makaronu.

A potem spojrzałem na to z innej strony. Dzięki Giacomo.

Najpierw jego reakcję na moje granie wyjaśniła mi jego córka. To jego brat, który już nie żyje, brat którego kochał jak drugą połówkę swojej duszy, brat bliźniak, grał na skrzypcach. To on był muzykiem w restauracji, pomagał jak ja będąc tam, a wieczorami grał. A Giacomo gotował, tak smacznie i pięknie jak nikt. A parę lat temu zabrakło mu iskry, bo brat zmarł. Dlatego coraz rzadziej słuchał muzyki przy gotowaniu. Bo ona potrafiła go natchnąć. Dlatego ludzi przychodziło coraz mniej...
-Ale od czasu gdy wróciła muzyka, gdy grasz jest ich jakby więcej, nie sądzisz? -uśmiechnęła się łobuzersko.
-E tam, chwyt marketingowy, to proste! -zaśmiałem się wtedy niepewnie.

Przez następne dni obserwowałem go znowu, gdy gotował. Gdy włączał płytę z Traviatą albo z Madame Butterfly, gdy włączał najpiękniejsze arie pięknej Marii. Widziałem, jak gotuje i momentami jego oczy się szklą, gdy gotuje i jego ręce pokryte są ciarkami, gdy Maria pokazuje całe piękno cierpienia i odcienie wszelkich innych emocji, miłości w głosie.

Wtedy to zrozumiałem.

Słuchanie opery przy gotowaniu nie jest profanacją. Muzyka grana na żywo przy jedzeniu nie jest miernym zajęciem, bynajmniej.
Gotowanie nie jest prozaiczną czynnością. To sztuka. Sztuka, która jak mało która pokazuje piękno i umiejętność życia. Jak muzyka, pokazuje wszystkie emocje. Tak samo umiejętność jedzenia z zachwytem- jest sztuką.

Wsłuchałem się w głos Marii, gdy on przygotowywał znowu domowy makaron. Ten, który wymagał najwięcej staranności, dokładności, zanim przybędą klienci.

Maria malowała w arii z Madame Butterfly najpiękniejsze emocje. Ból, cierpienie, rozkosz, nadzieja, ta niezbywalna nadzieja i miłość. Malowała nawet to cierpienie najpiękniej, bo cierpienie jest piękne, nawet jeśli to cierpienie najgorsze, straty i tęsknoty, niemożliwej miłości Cierpienie ważne, bo przecież ono pozwala odnaleźć szczęście. Cierpienie, które jest niezbędne jak szczypta soli w cieście, żeby nie zemdliło. To wszystko się przenikało, w tym dźwięku, pod jego rękami. Rozkosz tworzenia, łączenia wszystkich składników, jak rozkosz łączenia ich w życiu. Odrobina zielonej bazylii, zielonej drobiny nadziei. Bo i ona jest niezbędna, nawet, gdy to wołanie nadziei o miłość niemożliwą w kolejnej z arii śpiewanych przez Marię. Trochę cukru, który jest w nadmiarze mdlący, ale bez niego nie warto czuć reszty smaków. Jak bez drobiny szczęścia, chwil szczęścia w życiu, do których dążymy. Mąka, ta proza życia, w której odnajdujemy wszystkie emocje. Samo życie w życiu, główny składnik w którym znajdujemy inne.

Maria malowała obrazy głosem, przeszywała emocjami. Giacomo ugniatał ciasto, z zakasanymi rękami, współgrając z muzyką. Oboje oni pokazywali sztukę życia. Najprawdziwszą sztukę życia. Wszystkie odcienie w wielości składników. Bogowie, jakie to było piękne tego wieczora!
Byłem natchniony. Tym, co zobaczyłem, tym, co odczułem. Byłem wzruszony.

I tego wieczora chciałem zagrać jak żadnego innego wcześniej. Przekazać coś od siebie, prawdziwie, nie po prostu frywolnie. Włożyć w te skrzypce całą duszę. Tak, w knajpie, nad makaronem, nad zapachami przypraw, przesiąkając dusznym powietrzem włoskiego wieczoru chciałem zagrać najprawdziwiej. Nie wcale na wielkiej sali, przed ubraną we fraki publicznością. A w restauracji tego człowieka, który robił coś naprawdę w życiu. Gotował jak nikt, duszą.
W miejscu, w którym po prostu się żyje, dobrze żyje. A nie na pokaz.

Bo wtedy zrozumiałem, że jeśli coś się robi, to robi się to w pełni, zawsze, niezależnie od miejsca i czasu. Starczy, że się to kocha. Bo wtedy nauczyłem się, że w życiu zawsze powinno żyć się maksymalnie, najmocniej w każdej z chwil. Nie można marnować ani jednej. Nie można marnować ani odrobiny smaku. Soli, pieprzu, słodkości. Trzeba je docenić. Jak w życiu cierpienie, strach, rozkosz.

Grałem tak jak tylko potrafiłem. A następnego dnia odważyłem się poprosić tym swoim łamanym włoskim Giacomo, żeby nauczył mnie jeszcze raz robić makaron, bo wszystkiego nie załapałem od razu w jego wykonaniu. Ku mojemu zaskoczeniu zgodził się, burkliwie jak on, ale jednak.
Przez ostatni tydzień zdradził mi parę tajników swojej kuchni. Ja grałem w jego restauracji jak potrafiłem najpiękniej. Ku uciesze wielu ludzi, którzy mlaskali, ochlapywali rozchłestane koszule sosami. Ale bogowie, oni tak smakowali każdą potrawę! I słuchali jak gram. Oni...oni tam, w tej restauracji, na południu tego kraju, przesiąknięci słońcem, zapachem oliwek i pomidorów, znający każdą opere- oni dobrze, pięknie żyli.
Pokazywali zupełnie inne oblicze ars bene vivendi.

Przyszedł czas mojego powrotu do domu. Na odchodnym córka Giacomo wyściskała mnie jak brata albo najlepszego przyjaciela, a sam szef zbliżył się ze świstkiem w dłoni.
-Chciał ci to dać. Ja tłumaczyłam.- uśmiechnęła się ślicznie.
Nie wiedziałem o co chodzi, wziąłem karki do dłoni. A tam parę przepisów. Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Kucharz nie dzieli się przecież tajnikami swojej kuchni! Chyba że....
-Wyślę ci jeszcze parę.
Jak zwykle zadziałałem impulsywnie i wyściskałem Giacomo. Burkał po swojemu, ale było widać, że jest z siebie zadowolony.
-A ja wyślę Szefowi trochę muzyki, mogę?

Oczywiście, że mogłem. Od czasu do czasu od tamtego czasu dostaję list od Giacomo i jego córki, raz do roku, może dwa. A ja wysyłam im coś nagranego nocą, krótki list co tam u mnie.

Wspominałem to wszystko na zakupach. A po powrocie objąłem kuchnię w posiadanie.

Wygoniłem wszystkich po kolei, co w moim domu jest nie lada wyczynem gdy tylko wywęszą możliwość podjadania przy gotowaniu. Już po powrocie z Włoch zniosłem właśnie odtwarzacz CD z kolumnami do kuchni, żeby móc gotować. Włączyłem płytę z najsłynniejszymi ariami Marii Callas. Tak jak Giacomo.

Krojąc bakłażana przypomniałem sobie Vincenta, który był malarzem, ale utrzymywał się z gotowania tak naprawdę. Przypomniałem sobie tego jak uczył mnie przyrządzać dziwaczne skorupiaki gdy go o to poprosiłem i wyjaśnił mi dokładnie, jak naprawdę powinno się podawać dorsza. Że ma się rozwarstwiać. Przypomniałem sobie, że chorując na CHAD, nie mogąc malować w okresie depresji, nie mógł też gotować. Bo depresja nie sprawiała, że był smutny. Tylko że nic nie czuł, jak mówił. A nie czując, nie można malować dosłownie, nie można malować i obrazów w kuchni. Nie można po prostu nic przygotować, bo się nie czuje smaku. Jakiegokolwiek. Smutek miałby piękny smak, ale nicość? Jak nic może smakować?

W jedzeniu przelewa się wszystkie emocje. Dlatego najwięcej warte są posiłki dla tych, których kochamy.

Robiąc makaron, tak jak uczył mnie Giacomo, przeżywałem zranione serce, oczekiwanie na kochanka razem z Marią w jednej z jej arii. Czułem sól pod językiem, czułem sól łez w moich oczach. Sól w wietrze wiejącym od morza, gdy staje się Madame Butterfly i nie może czekać na niego w porcie.
Czułem emocje w swoim sercu i przekładałem je rękami na jedzenie. To, które dam tym, których kocham.

Otwierając wino przypomniałem sobie pewną dziewczynę, która nie chciała jeść. Bała się że przytyje, miała zaburzenia odżywiania. Aż pewnego dnia wziąłem ją do mnie do domu. Śmiała się, chyba pierwszy raz szczerze od dłuższego czasu, śmiała się z ordynarnych dowcipów Idy i wygłupów Sisi, z tego przesadnego aż spokoju i nieżyciowości dziadka. Zjadła kilka łyżek domowej zupy pomidorowej. Potrafiła jeść, kiedy była wesoła. Może potrafiła żyć, gdy miała przy sobie kogoś, kto potrafił dać jej uśmiech.

Ucierając pomidory na pastę pomyślałem o tym, że sztuka gotowania i jedzenia odzwierciedla tak bardzo nasze życie. A my jedzenie znów sprowadzamy tak często w naszych czasach do nic nie znaczącej prozy. Do zwykłości. Zapominamy, że zwykłość jest najbardziej niezwykłym darem, godnym, potrzebującym docenienia. Szarzejemy w prozie. A proza przecież ma tyle odcieni i tyle światła!

Jemy bo musimy, szybko, bo czasu nie starcza. Nie siadamy z najbliższymi chociaż raz dziennie do stołu. Nie zachwycamy się głosem Marii robiąc makaron. Nie przeżywamy smaków, zmysłowo, nieraz wręcz orgazmicznie, choć od czasu do czasu.
Jemy bo musimy....a czy wtedy często nie jest tak, że żyjemy bo musimy? Czy lubimy życie, nie smakując go, wiecznie się spiesząc? Czy jemy tak naprawdę, czy żyjemy tak, jak naprawdę byśmy mogli nieraz?
Czy czujemy, czy możemy żyć naprawdę, smakując życie, skoro zapominamy o prawdziwych, namacalnych i dosłownych smakach? Czy doceniamy sól i słodycz, ostrą paprykę i palący pieprz? Czy doceniamy swoje życie, skoro nawet często nie umiemy jeść? Czy doceniamy smaki, które nie padają na nasz język, a na naszą duszę?
Czy umiemy się dzielić miłością, odczuwać ją, skoro choć od czasu do czasu nie chcemy przygotować czegoś z miłością dla najbliższych albo wyczuć tą miłość w ich staraniu?

Sztuka jedzenia jest ważna, a my o niej zapominamy.
Sztuka dobrego życia jest jeszcze ważniejsza, a my często zapominamy o niej tym bardziej.

Może nie chodzi o to nawet, żeby każdy posiłek celebrować, bo wiem, nie da się. Ale choć od czasu do czasu się zatrzymać. Zachłysnąć pięknem codzienności w życiu. Pięknem takim jak choćby jedzenie. Albo wschodzące słońce. Albo jej uśmiech.

Bakłażan i fenkuł zmiękły duszone na oliwie z oliwek, białe wino doprawiło wszystko swoim cierpkim cudnym aromatem. Makaron ugotował się idealnie, a głos Marii wybrzmiał do ostatniej rozkoszy, ostatniego cierpienia, szczęścia, emocji. Wybrzmiał w całym pięknie życia, jego całokształcie.

Rozstawiłem talerze, na których nałożyłem porcję jak dla zawodowych żołnierzy. Zawołałem każdego po kolei. Wszyscy usiedli, a ja chwyciłem się pod boki i rzuciłem swoje
-Wsuwać, bo jak nie to zjem kogoś porcję!- to zawsze działało, w końcu, to nie są czcze groźby. Zawsze mogę zjeść dokładkę. Kocham nie tylko gotować, ale i jeść. Naprawdę, jem sporo, to kolejna zmysłowa rozkosz, którą doceniam i której nigdy chyba się nie wyzbędę. Jem jak za czterech jak obliczono kiedyś u dietetyka ilość kalorii, jaką wchłaniam- a wchłaniam z wielką rozkoszą. Jestem hedonistą, co zrobić.

Czy za czterech smakuję też piękno życia, póki mogę?
Czy dlatego tak kocham gotować, starannie, z całą emocjonalnością, czy dlatego tak kocham tworzyć muzykę...bo kocham żyć? Czy dlatego że doceniam piękno i smaki w każdej z postaci?Bo po prostu kocham zmysłowy smak życia, jest dla mnie rozkoszą?

Wszyscy jedli aż uszy się trzęsły. Byłem z siebie dumny. Nie, byłem dumny z kolejnego świetnego przepisu Giacomo. Przesłałem mu dobre myśli, pełne wdzięczności. Za to, że pokazał mi jak się żyje w jednym z aspektów. Za to, że pokazał mi, przy czym gotuje się makaron tak dobrze, że każdy wyczuje w nim staranie...i miłość. Do niego. Do życia. Co więcej trzeba?

Aha, już wiem co więcej trzeba. Jak byłem na zakupach Sisi upiekła ciasto. Moje ukochane, z wiśniami (dobra, serio, które nie jest moje ukochane?). Widziała, że wszyscy zresztą je uwielbiamy. Bogowie, jakie to było no...smaczne! Zresztą..chyba skoczę po jeszcze jeden kawałek. Nie będę sobie w życiu odmawiał przecież żadnego smaku!





P.S. Twórca wielu oper, m. in. Tosci i Madame Butterfly, też miał na imię Giacomo. Zbieg okoliczności? Nie sądzę.  
A jeśli ktoś przy tym wykonaniu arii z Madame Butterfly nie ma ciarek, to albo jest głuchy, albo nie ma serca i koniec kropka!