piątek, 25 lipca 2014

"Kradnij tylko dzikie konie, ujeżdżaj każdą burzę, kochaj każdy deszcz"

Królik kocha burze.
Deszcz lejący się z nieba, ciemne chmury przecinane od czasu do czasu błyskawicami. Kocham burze na swoim poddaszu, gdy siedzę, jak to porównała kiedyś Anka, jak zafascynowany mały chłopiec w szeroko otwartym oknie i wpatruję się w niebo, w krople które już pode mną. Gdy widzę przejaśnienia, szybkie zakończenie żywiołu. Tak, to już słońce troszkę tylko przebija się przez chmury, już koniec tego popisu natury. Szum deszczu miesza się z dźwiękami fortepianu, miesza się z cudnymi magicznymi nutami stworzonymi w duszy Debussy’ego. Clair de lune. Krople. Widok, dźwięki, zapachy. Orgia zmysłowości na tym przestronnym poddaszu. By wprawić wszystkie atomy duszy w drżenie.



Debussy dalej gra. Słońce coraz bardziej przejmuje kontrolę na nieboskłonie, przez chwilę, przez chwilę, bo zaraz znowu deszcz. Ale tylko deszcz. Słońce, cisza, spokój. Do następnej burzy.
Królik kocha burze- także jako metaforę. To może chorobliwe. Kochać takie ryzyko. Ale coś musi sprawić, że dusza świata Królika zadrży nieraz tak samo jak jego własna. Bo to wszystko jest przecież jednym. Moja dusza jest wszechświatem, wszechświat ma moją duszę. Idealnie skomponowane, jak dźwięki grane na fortepianie, nienachalnie. Wszystko idealnie skomponowane, jak burze, przeciwności losu i słońce, ciepła radość gdy wszystkie się je pokona. Pokona łagodnością i uśmiechem, tak naprawdę nie walcząc.
Oho, teraz czas na Sarabandę, panie Debussy! Wyszło słońce, to Sarabanda komponuje się z jego melodią. Bezszumnym ciepłem. Zalanymi po burzy ulicami. Przez chwilę.




Bo wyczuwam znowu za chwilę deszcz. Już spokojny. Ale to nic, bo przecież deszcz jest najpiękniejszą rzeczą jaka nas dotyka. Świat, który spływa na nas dosłownie Jego pieszczota. Nie zrozumiem pewnie nigdy ludzi, nie zrozumiem tak w głębi serca, tych, co chowają się pod parasolami. Nie zrozumiem pewnie nigdy ludzi, którzy chowają się przed burzami. Przed burzami w życiu, zamiast śmiać się w nich, z nich, do nich i dalej tańczyć. Nie zrozumiem, rozumiejąc. Jak to paradoksalnie brzmi, bogowie!
Ale to nic.
Ale to nic, bo znowu rozkosz muzyki przeszywa.

Ale pan Debussy niech gra, Królik dalej porozważa siedząc w oknie ze swoim laptopem i podziwiając zalane ulice, wypatrując tęczy. Węsząc jak pies ten jedyny, niepowtarzalny zapach. Och, czy jest większa rozkosz, niż ten zapach?
Ta, którą pokocham, zawsze najpiękniej będzie pachnieć po deszczu. Zapach miłości miesza się z zapachem świata.

A więc burze.
Teraz mamy na nie „sezon”. Zarówno w pogodzie jak i w życiu- tym moim prywatnym, przez wypadki, wpadki, przez chore serce moje, które nadal spędza sen z powiek najbliższym. Teraz jest sezon na burze, na deszcz- ale i na słońce. Przecież, że na słońce, bo po burzy najpiękniej wychodzi. Wcale nie razi, choć moje oczy przecież na słońce takie wrażliwe.

.Wielu ludzi boi się burzy. Moja sąsiadka, z domu obok, pewna starsza pani, gdy tylko słyszy pierwsze grzmoty chowa się pod kołdrę, gasi wszystkie światła i jako chrześcijanka zmawia po kolei wszystkie znane sobie zdrowaśki, żeby przetrwać. Często babcia chodzi do niej pomagać jej to przetrwać, gdy trwają prawdzie nawałnice. Ta pani bywa bardzo trwożliwym człowiekiem w ogóle. Boi się wielu rzeczy.

Ja od dziecka chciałem wybiegać na dwór, gdy tylko usłyszałem pierwszy grzmot. Trochę się to zmieniło, gdy sam bałem się wielu rzeczy w życiu, gdy łamano mnie jak konia, gdy łamano mi kości i niszczono serce, nie tylko to fizyczne. Wtedy burza nie miała znaczenia, była obojętna. Ale gdy byłem jeszcze bardzo małym dzieckiem, zanim nauczono mnie naprawdę strachu i bólu, chciałem zmierzyć się z każdą burzą. Chciałem biegać w kałużach, miałem nawet do tego czerwone dziecięce kalosze. Nie zawsze się przydawały.

Ale pragnienie zapachu i czucia burzy było we mnie wrodzone. Mam to ponoć po ojcu. Tak, przyznaję to. Choć mój ojciec był jaki był, choć złamał mi skrzydła i na nowo musiałem uczyć się latać, mam po nim parę rzeczy. Nauczył mnie wiele wbrew pozorom, nie tylko tego, jak znosić ból. Mój ojciec był przyrodnikiem, można rzec. Wykładał na tym samym uniwersytecie, na którym ja się uczyłem. Zanim stało się wiele złych rzeczy, wpoił mi dziecięcą wówczas miłość do natury, pokazując każdego owada i ucząc, jak nazywa się każde drzew, Gdy byłem jeszcze całkiem mały. Gdy jeszcze nie miał obsesji nauczenia mnie sztuki wygrywania cierpienia na skrzypcach, tylko po prostu pokazywał mi, jak na nich grać. Gdy nie zmienił się jeszcze w bestię.
Moja matka mówiła mi nieraz, że bywam do niego podobny. Do „dawnego” ojca, zanim stał się moim prywatnym piekłem. Był porywczy i uparty, stanowczy. Tego po nim nie mam, pomijając parę rodzajów upartości życiowej. Ale on też nie bał się burz. Też wybiegał na dwór i nimi oddychał. Miał żyłkę podróżnika, miał żyłkę zawadiaki. Może mam to właśnie po nim. Kiedyś chciałem się tego wyzbyć, upierałem się, że to nie po nim, że przecież...nie chciałem nosić w sobie jego kości. Bałem się tego.
Bałem się, że jeśli raz wejdę w burzę, jaką on był, przyznam to, że mam jego uśmiech i wzrost, to stanę się nim.
Teraz już się nie boję, wiem, że po prostu był człowiekiem, który miał w sobie jak każdy, dwa wilki. Wściekłego, gryzącego świat i wilka łagodnego, wyjącego piękne czułe melodie pod księżycem. Zaczął po prostu karmić nieodpowiedniego. A ja nie jestem nim, ja nie muszę. A za parę rzeczy mogę mu podziękować nawet. Uznać, że były przecież dobre.


Więc mam wiele cech mojego ojca. Nie będę się tego wstydził już w żaden sposób. Bo też nauczyłem się od niego, co dzieje się, gdy wybieramy źle, że nie ma dobrych i złych ludzi. Są tylko wybory. Nawet nie wiedział, że taką widzę mi przekazał.

Ale od dziecka chciałem podziwiać burze wszelakiej maści, jak on. Te małe i te wielkie. Moja mama z kolei, nieraz strachliwa, nerwowa i nadmiernie łagodna, nie radząca sobie ze światem, ale karmiąca zawsze czułego wilka, moja mama zawsze zabraniała wybiegać mi na dwór, gdy w pobliżu nie było ojca. Bała się każdego grzmotu i błysku. Drżała, jak nieraz przed przeciwnościami losu. Pamiętam, jak jako dzieci nieraz ją przytulaliśmy podczas największych nawałnic. Jak to my, ja i Bea, moja starsza siostra, wdrapywaliśmy się na jej kolana i czując jej strach, kazaliśmy jej oderwać myśli. Zajmowaliśmy ją swoimi opowieściami o kolejnych dziecięcych przygodach.

Mama nieraz, gdy jeszcze żyła, panikowała podczas burzy, gdy byłem już starszy. Jednak się nie dawałem. „Nie stój w otwartym oknie podczas burzy!”-powtarzała mi uparcie, czasem histerycznie. A ja się śmiałem. „Nie w oknie mamo? Nie to nie!” śmiałem się jak wariat, chwytałem kurtkę i wybiegałem przed dom dziadków, na próg. I tak się stało nieraz, patrzyło z zachwytem i mokło, śmiejąc w głos. Każdej burzy, każdej, moja mama śmiała się na końcu razem ze mną, gdy już po wszystkim wbiegałem jak wariat, cały mokry, nic nie widząc prawie przez spływającą po twarzy wodę. Gdy wbiegałem do domu i ją przytulałem, rozdzielając między mną a nią tą burzę, mokrą burzę którą przecież pokonałem. Kiedyś właśnie zaśmiała się „jesteś jak ojciec”. Po chwili umilkła, widząc moją minę. Zmieszaną. Przerażoną. Złą wręcz.
Teraz rozumiem o co jej chodziło. I w tym jednym, w burzy, nie mam jej tego stwierdzenia za złe.

Wiecie, że moja mama bardzo go kochała? Nie mogła wyzbyć się tej miłości, nawet gdy zrobił co zrobił, nawet gdy stał się bestią jakaś cząstka jej zawsze go kochała. Tego, którego poznała zaczynając studia, tego z którym zaszła w nieplanowaną ciążę z moją siostrą, tego, który zabierał ją na szalone wycieczki i z którym huśtała się na placu zabaw o 4 nad ranem.
Tamtego kochała zawsze. Trochę tamtego w sobie wręcz powinienem chcieć w sobie nosić, prawda? I chyba to robię. Świadomie czy nie. Jednak mam w sobie jego kości. Człowieka, który kochał burze, aż sam nie stał się burzą.

Teraz nie mam ani ojca, ani matki. Ale mam innych ludzi których kocham. Ale mam wiecznie przecież burzę i słońce lub spokojny deszcz po niej. Mam to wszystko, tak bardzo, aż nieraz boli z radości. Pomimo prawdziwych burz życiowych. Pomimo strat, jakie przyniosły.

Często więc nadal, choć już nie rozśmieszam tym mamy (ale kto wie, może rozśmieszam, choć jest gdzie indziej?) biegnę do ogródka Sisi, w którym rosną róże. Czasem spijam z nich wodę.
Często, gdy jest upalny dzień i czuję pierwszy wiatr niosący żywioł, ten przepiękny żywioł, wybiegam z domu, nie mogę wytrzymać i idę przed siebie. Moknę do szpiku kości, być może kości cudzych, które w sobie noszę i się śmieję. Naprawdę, z głębi serca. Przeżywam burzę radośnie, jakbym nigdy nie nauczył się strachu i bólu jako dziecko. Jakbym ich nie znał.

Nie myślcie jednak, że lekceważę przyrodę czy żywioł. Bynajmniej. Mam do burzy przeogromny szacunek i zdaję sobie sprawę, jaka jest niebezpieczna. I przez to pociąga mnie jeszcze bardziej. Może jestem tym lekkomyślnym, może jestem wariatem. Ale szanuję to, co może przynieść. Ten respekt, który nie jest do końca mimowolny, nakazuje podchodzić mi coraz bliżej i bliżej, wzywając Peruna. Gdy jestem za blisko-każe odchodzić i pokazać pokorę. Z rozsądkiem wariata, ale nigdy ze strachem. Nie z tym strachem przynajmniej, który paraliżuje i przygniata. Który każe położyć się pokornie w łóżku i modlić.
O nie. Tej pokory w sobie nie mam. Nie wobec tej namacalnej, ani żadnej życiowej burzy. Nie mam w sobie pokory strachliwego człowieka, który próbuje przeczekać do końca.

W każdy upalny dzień więc czekam na burzę. Czekam, aż w końcu coś się zmieni, aż pociągnie mnie w wir wydarzeń, w które rzucę się głową w przód. Może powinienem więcej myśleć o konsekwencjach, ale nie przejmuję się nimi nieraz. Bo wiem, że jakiekolwiek by nie były, ja sobie z nimi poradzę. W końcu ja to ja, prawda? W końcu jestem człowiekiem. Tak po prostu człowiekiem, z ludzkim sercem i siłą całkiem ludzką. Taką, jaką ma każdy.

Bo widzicie, ja nieraz chyba tak samo czekam na burze w życiu. Nie pogodowe już. Bo wiem, że te życiowe burze zawsze muszą w końcu przyjść. A ja zawsze będę wychodził im naprzeciw i będę się śmiał, bogowie, jak ja nieraz będę się śmiał!

Mieszkając w terenie, gdzie są trzęsienia ziemi nie obawiasz się ich tak bardzo, gdy już cię dopadną, bo umiesz budować wstrząsoodporne budynki jak Japończycy. Gdy mieszkasz w Stanach w rejonie tornad, z czasem tak cię fascynują, ze zostajesz ich łowca. Oczywiście, tornado może porwać cię na strzępy a trzęsienie ziemi pogrzebać żywcem, jasna sprawa. Ale oswajasz to. Tak samo można chyba oswoić burzę. Stać się jej łowcą wręcz, złapać ją, zanim zrobi ci krzywdę. Jakkolwiek może absurdalnie to nie brzmieć.
Być może, gdy często spotykasz burzę, bez niej robi się...nudno?

Nie, nudno nie jest odpowiednim słowem. Ale czasem człowiek, wiedząc że leniwy upał nie trwa wiecznie, mając świadomość, że w końcu pogoda się zmienia- wyczekuje zmian. Zmiany zawsze rodzą się w bólu, w niepokoju, w porywach emocji jak huragany. Wielu z nas boi się zmiany, właśnie owej burzy. Stąpania po, jakby nie było, niepewnym gruncie. Zawsze może trafić cię piorun choć to skrajny przypadek. Możesz zostać przygnieciony gałęzią- bo przecież wiatr zmian, wicher wręcz, jest burzy nieodzowny. W końcu możesz tak przemoknąć i zmarznąć, że dostaniesz zapalenia płuc i umrzesz. Może stać się z tobą wszystko...ale czy gdy stoisz w miejscu i nie jest to tak namacalne, czy nadal nie może cię spotkać wiele przykrych, przerażających rzeczy?

Może w burzach pociąga właśnie to ryzyko. Zawsze to przewrócenie świata do góry nogami, nie byle jaka zmiana koloru ścian ale zmiana łodzi na samolot jak mawia mój przyjaciel. Ale skoro nieraz potrzebujemy samolotu?

Większość burz pojawia się w naszym życiu samoistnie, rzadko które my prowokujemy. Ale hej-kto powiedział, że życie będzie przewidywalne? Nikt. Nikt ci tego nie obiecywał, że to linia prosta. Zresztą, gdyby ktoś mi obiecał przewidywalne życie, załamałbym się. Nie ma nic piękniejszego i bardziej motywującego jak wielkie pole możliwości życia. Nie ma nic piękniejszego nieraz, nic niepewność, niż czekanie na kolejne prezenty od losu. To cholernie ekscytujące, to każe przeć naprzód i dowiadywać się, co jeszcze tam życie w zanadrzu dla nas ma. To każe poszukiwać i samemu być w ruchu.
Och, jak ja kocham ruch! Nieustanny, pędzący ruch siebie w świecie i świata.

Burzy tak czy tak nie unikniemy. Więc skoro muszą być częścią spokojnych upałów-naucz się je ujeżdżać. Jak wszystkie kolejne dzikie konie. Kradnij je nawet. Nie ma nieraz większej frajdy, niż kradzież konia. Sam to zrobiłem i nie jest to metafora bynajmniej.
Więc skoro burze są częścią życia, nie bój się ich, śmiej się, nawet gdy płaczesz. To nic, w burzy nie widać łez, możesz sobie na nie pozwolić. A potem się śmiej, uparcie, wiecznie.

Zmiana frontu mówią ci? I co z tego? Mówi się trudno, jest się elastycznym. I czasem ten front jest nam o wiele bardziej przyjazny. Meteopaci wiedzą, jak stare złamania i głowy łupią przed burzą- po burzy jakby, jakby już lepiej. Ci którzy cierpią i boją się wyjść do świata, gdy przechodzi nawałnica, wiedzą, jak nieraz dobrze jest jednak zmoknąć i odkryć świat na nowo. Gdy wychodzi na nowo słońce.

Czasem burza to prawdziwa klęska. Ale i po klęsce można się podnieść. Jak widać ten dom był za słaby by przetrwać, poza tym- kto buduje się na terenach zalewowych małych rzeczek, które w czasie takich burz stają się rwącymi potokami? Czasem klęska w czasie burzy to tylko i wyłącznie nasza wina. Ten zalany dom jest jak choćby rozwód z partnerem, który zdradzał i kłamał już przed ślubem czy rak płuc u palacza. Ale wiecie co? Każdy dom daje się wyremontować. A jak nie można starać się o przytulne mieszkanko w innym miejscu.
Czasem nawet gdy nie prowokujemy, bywa, że burza jest dla nas za silna. Dla domu, którym jesteśmy. To się zdarza. Ale przecież nie od dziś wiadomo, że niszczenie jest częścią tworzenia. Może to znak od losu, że musimy spróbować na nowo zbudować, coś lepszego, większego? Burza nas nauczy, jak to zrobić na nowo. Gdy widzisz, jak coś się niszczy wiesz, co robiłeś do tej pory źle.

Więc może burza to po prostu pole nowych możliwości? Królik nie lubi stagnacji, lubi zmiany w pewnych sferach siebie, więc może dlatego ich tak łaknie? Może wiecznie musi mieć tą możliwość?
Przysłowie, które wielu uparcie powtarza brzmi- po burzy zawsze wychodzi słońce. Uwierzcie, nie zawsze. Nie po każdej. No popatrzcie- po ilu burzach była nagłą zmiana frontu, rzęsiste deszcze przez tydzień czy dwa? Z 30 stopni nagle topi się do 0. Ale to dobrze. Słońce wychodzi później tak czy siak. Tylko czasem wymaga czasu. I tyle starczy, Przeczekać nawet największy deszcz. Znaleźć może cudzy dom, z pięknym kominkiem, w którym pomieszkamy jakiś czas, ogrzejemy się, zanim będziemy w stanie iść dalej lub budować na nowo tą zalaną posesję.

A może w tym uwielbieniu do burz chodzi właśnie o słońce? O to, której jest jedyne i niepowtarzalne, świeci tak cudnie i radośnie jak żadne inne słońce? Może chodzi o tęczę, która zjawia się na ukojenie po przypływach adrenaliny? Wszystko możliwe. To tak jak z Króliczym, swoistym uwielbieniem do cierpienia, bo pozwala docenić chwile szczęścia. To tak jak z pasją śmierci, która pozwala docenić życie. Musi coś zostać zburzone, by coś zostało zbudowane..krąg życia, naszego życia, które odzwierciedlone jest w upartej przyrodzie. W niej nic się nie marnuje- próchno staje się nową materią. Śmierć staje się życiem.

W każdym razie Królik dzisiaj rozkoszuje się burzą i dalszym deszczem póki co po niej. Dziś słońce nie wyszło od razu. Ale to nic. Wiecie, ziemia teraz bardzo potrzebowała deszczu. I Królik..chyba jakiś czas też potrzebuje. Do nocnych spacerów, w które pewnie i dziś wyruszy ze swoją psią towarzyszką.

Czy jutro znowu zagrzmi? Co tym razem? Gdzie uderzą pioruny? Nie jestem w stanie przewidzieć. Ale mogę powitać grzmoty, zapowiedź Peruna z uśmiechem. Bo cóż lepszego mi pozostaje, jak słodka niepewność i ekscytacja, która napędzi do działania?


Chociaż...lepiej, żeby jutro jednak świeciło słońce. Bo znowu może pokrzyżować to pewne plany. Cóż, może ja kocham i deszcz i burzę, ale ci których mam uczyć jogi jutro już niekoniecznie. Pożyjemy, zobaczymy. Piękne nieprzewidywalne. Ujeżdżanie burzy i fal. 


21 komentarzy:

  1. Co do burzy, to choć lubię jej odgłosy, barwy, podziwiam jej piękno, to nie potrafię się nią cieszyć. Za dużo krzywd w mojej okolicy widziałam spowodowanych właśnie przez burze i pioruny, Zawsze gdy uśmiecham się słysząc grzmoty dopadają mnie wyrzuty sumienia, bo wiem, że za parę sekund ktoś znów może stracić cały dobytek, spłonąć ratując swoje konie itd. Te starsze Panie, które boja się burzy pewnie swoje w życiu zobaczyły i nie boją się tylko dźwięków. Są oczywiście ludzie, których strach przed burzą nie jest racjonalnie uzasadniony jak np. moja mama:)) Gdy usłyszy lekki tylko grzmot biegnie do domu co sił w nogach i chowa się pod kołdręxD Hm... ale ona ma tak i w trakcie burz tych życiowych - ucieka od problemów, chowa się i czeka aż wszystko minie.

    Deszcz lubię, ale tylko czasem. Dziś był fantastyczny - kąpałam się w deszczu nad jeziorem. Ludzie pouciekali wystraszeni nie wiem czym, a ja śmiałam się i wystawiałam twarz kroplom deszczu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo po prostu to kwestia dosłownych doświadczeń, można rzec. Może za dużo tego było..ale to się właśnie różni od metafory. Bo w tej dotyczącej życia, może być za dużo, ale nie można się poddać. Nie można się bać.

      I to jest piękna wizja ^^

      Usuń
  2. a daj spokój, żadnej burzy... najbardziej z tego wszystkiego przeżywa mój pies, strasznie się boi i nie opuszcza domowników ani na krok :)

    OdpowiedzUsuń
  3. a daj spokój, żadnej burzy... najbardziej z tego wszystkiego przeżywa mój pies, strasznie się boi i nie opuszcza domowników ani na krok :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Burze to ja mogę oglądac tylko za oknem, pić ciepłą herbatkę i wsłuchiwać się w dźwięki. Tylko w takiej sytuacji ją lubię, za to mi bardzo przeszkadza na przykład w takie dni jakie teraz są. Chcę sobie pograć w piłkę, a tu się nie da, bo pada. Z resztą od jakiegoś roku mam strasznie słabą odporność i kaszlę po zwykłym chodzeniu w deszczu pod parasolem. Dlatego w sumie moje chowanie się można uzasadnić. Chyba,że z tym chowaniem sie miało być nawiązanie tylko do burzy w życiu, a nie warunków atmosferycznych. Mam jedną koleżankę, która uwielbia właśnie deszcze. I szczerze mówiąc na samym początku gdy mi to powiedziała, stwierdziłam,że trochę dziwne, ale później, gdy tak szłyśmy zrozumiałam o co jej chodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm...słaba odporność? A robiłaś odpowiednie badania u lekarza?
      Bo to rozumie się z czaem:)

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kordian... Ty zawsze będziesz miał ojca i zawsze będzie miał matkę. Oni nie odchodzą.

    O cholera... Możesz mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale mam coś dla Ciebie. Robiłam to zdjęcie z myślą o Tobie i może nie jest najpiękniejsze, ani kadr nie jest bogaty w jakieś pierdolniki, ale patrząc na to zjawisko miałam wrażenie, że kiedyś będę musiała Ci go wysłać i... nadeszła ta chwila, że faktycznie muszę :) http://fc06.deviantart.net/fs70/i/2014/206/f/7/untitled_by_yukarri-d7s8y8k.jpg

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dosłownie odchodzą, a ojca nawet bym wolał nie mieć gdy mam "momenty":)

      I cóż...to bardzo miłe, to zdjęcie, wiesz?:)

      Usuń
  7. Cudze kości... hmm... Mam podobnie. Nie tak intensywnie jak kiedyś, lecz nadal dogorywają te resztki nienawiści, złości i goryczy. Spoglądając w lustro widzę twarz ojca - jestem naprawdę do niego podobna. Pragnienie życia i siłę, by mimo wszystko przeć do przodu też mam po nim, a całą melancholijność i tendencje do zatapiania się we własnym smutku po matce. Matka też zaszczepiła we mnie fascynację do różnych rodzajów "sztuki". Gdy tak błądziłam w ciemnościach całe lata, doszło do tego, że w swoich młodzieńczych rozmyślaniach o przyszłości uznałam, że nie chciałabym mieć własnego dziecka.... bo nie chciałabym przekazywać dalej tych przeklętych genów. Jest we mnie to pragnienie urwania tej linii krwi.

    Burze są cudowne. Ja również od dziecka je podziwiałam, będąc pełna szacunku dla tej nieokiełznanej siły natury. Aż do pewnego momentu... gdy pewnego sobotniego czy niedzielnego ranka grzmot sprawił, iż poważnie zadrżał mój dziesięciopiętrowy blok. Zawsze wiedziałam, że to potęga, ale nie sądziłam, iż jest w stanie zrobić coś takiego z betonowym molochem. Od tamtego czasu mam jeszcze więcej szacunku, ale.... nie strachu. Choć bałam się, na szczęście krótko. Bo żywioł ten jest pociągający, niszczący, ożywczy, jak napisałeś zresztą. Co z lekka irytuje mnie w tym roku, to fakt, iż wszystko rozgrywa się zazwyczaj na białym niebie, więc nie mogę nacieszyć oka błyskawicami.

    OdpowiedzUsuń
  8. dziękuję za Debussyego. jestem w szoku, że nie znałam. pozwól, że posiedzę z nim trochę i pomyślę. po tym poście czuję się jak po godzinnej sesji u terapeuty, gdzie bardzo dużo przepracowałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co, jak zawsze:)
      I siedź i myśl. Jest na to idealny.
      Hm...to chyba dobrze. no nie?

      Usuń
  9. Bardzo lubię burze w swoim mieszkaniu, gdzie czuję się bezpieczna, w domu rodziców już mniej - od kiedy zapytałam ojca, czy mamy piorunochron, a on odpowiedział NIE. Burze wyglądają pięknie, ale nie wtedy, kiedy muszę złapią mnie w "polu", nie podczas drogi. Cenie sobie bezpieczeństwo i brak mi elementu szaleństwa, a właściwie zniknął on bezpowrotnie, kiedy wychowywałam dzieci. Dla nich dom musiał być ciepły i przytulny. To prawda, że po burzy powietrze jest lżejsze, lubię taki świat po burzy, jednak burza, jako metafora zmian w życiu już mniej mi się podoba. Zmiany wcale nie muszą być burzliwe, mogą przebiegać bez wyładowań i takim zmianom mówię tak. Bo taka już jestem - lubię czuć się bezpiecznie. A burza taka nie jest, zbiera swoje żniwo. Nas ominie, ale zaszkodzi innym. Pioruny zabijają, nawałnice niszczą dorobek życia. Taki już ze mnie nudny, przewidywalny osobnik ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale nie nudny. Po prostu masz swoje podejście do życia. Ja jestem momentami jak z epoki romantyzmu, na co wskazuje moje imię. Jestem skrajny. I dlatego być może, ta podchodzę do pewnych rzeczy.

      Usuń
  10. och, jak Ty niesamowicie piszesz...

    kocham zapach deszczu, uwielbiam dźwięk spadających kropli, mam słabość do świata budzącego się po deszczowym i szarym dniu. lubię też urok ciemniejącego nieba i lubię odliczać sekundy przypatrując się burzowemu niebu. paradoksalnie - właśnie burza mnie relaksuje i uspokaja. jest dla mnie jak wyładowanie emocji. metaforycznie i dosłownie. życiowe burze? mam, a jakże! ale wiem, że są też potrzebne. kiedy życie staje się nie do zniesienia.

    i też rodzice nauczyli mnie wielu rzeczy, o których nie mają nawet pojęcia. może taka 'wiedza' jest cenniejsza? nieplanowana, a więc zaskakująca...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Um, cóż, dziękuję:)

      Dokładnie, burza bywa piękną metaforą po prostu. Właśnie wtedy te życiowe burze chyba są najpotrzebniejsze:)

      Bo wychodzi po latach:)

      Usuń
  11. Burze uwielbiam, mimo że pioruny i grzmoty czasem napawają mnie strachem. Fajnie jest wyjść sobie na balkon i po prostu myśleć o wszystkim moknąc do suchej nitki. Bieganie w deszczu też jest spoko, zwłaszcza jeśli ulewa człowieka zaskoczy w połowie drogi do domu. Nigdy nie zapomnę jak całkiem niedawno wracałam z mamą ze sklepu, lunęło na nas nagle, sukienki nam się do ciał poprzyklejały a zakupy w torbach dosłownie pływały. Rodzicielka mimo wszystko próbowała się gdzieś chować a ja sobie szłam śmiejąc się raz do niej, raz do samej siebie. Przy okazji chyba zarażałam dobrym humorem obserwujących mnie z samochodów i okien ludzi - każda para oczu, która była na mnie skierowana, autentycznie się śmiała. Nie wiem czy bardziej ze mnie czy dzięki mnie, tak czy siak genialne uczucie :D

    Jeśli chodzi o burze w życiu to wychodzę z założenia, że czasem każdemu jest jakaś potrzebna. Daje jakiegoś takiego kopa i sprawia, że zaczynamy się czasem zastanawiać nad nami samymi.

    OdpowiedzUsuń
  12. Ty to nawet o burzy potrafisz ładnie i ciekawie napisać :D Ja osobiście od zawsze boje się burzy, no może teraz już mniej. Dla mnie to jest jednak żywioł, do którego mam dystans. Jedna moja sąsiadka podczas burzy zapala świece, chowa się w łazience i czeka na zakończenie, a druga z kolei wyciąga sobie krzesło i siada na balkonie. także dwie zupełnie inne postawy ;]
    PS. Uwielbiam ten zapach po burzach ;) w ogóle po deszczu..

    OdpowiedzUsuń
  13. https://38.media.tumblr.com/232a210a1209a30da54ff16d29c1b716/tumblr_n8o4x9TddG1sjap36o1_500.gif
    Najlepszy moment na spadnięcie deszczu to bycie w górach, gdzieś na szlaku :D I sam deszcz lubię, o ile nie pada akurat wtedy, gdzie muszę gdzieś pilnie iść i dotrzeć na miejsce w miarę ogarnięta. A burze... to zależy. Czasem mnie fascynują, a czasem naprawdę chowam się pod kołdrę i pod poduszkę:D
    Przewidywalność jest taka nuuudna, ale podobno w życiu każdego człowieka kiedyś przychodzi taki moment, w którym trzeba się ustatkować i popaść w rutynę. Chociaż niektórym jest trudniej to osiągnąć, chociaż nie wiem, czy o jakimkolwiek "osiąganiu" można tutaj mówić;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Burza jest piękna, taka walka deszczu z błyskawicami, przeplatana grzmotami, błyskami światła. Coś wspaniałego, szczególnie, gdy czuje się to całym sobą. I w sobie jakby, tę metaforyczną burzę. Tak to jest, że mamy w sobie cząstkę innych ludzi i trzeba tylko dbać o to, by pielęgnować te dobre fragmenty, karmić odpowiedniego wilka właśnie. Wychodź tym burzom na przeciw i pokonuj je, jak zawsze. One są czasami potrzebne. A gdy stoisz w miejscu, zagrożeń może być tyle samo, więc lepiej jednak pozostać w ruchu, działać. I tak iść na przód, w nieznane, nieprzewidywalne.

    OdpowiedzUsuń