Królik
kocha burze.
Deszcz
lejący się z nieba, ciemne chmury przecinane od czasu do czasu
błyskawicami. Kocham burze na swoim poddaszu, gdy siedzę, jak to
porównała kiedyś Anka, jak zafascynowany mały chłopiec w
szeroko otwartym oknie i wpatruję się w niebo, w krople które już
pode mną. Gdy widzę przejaśnienia, szybkie zakończenie żywiołu.
Tak, to już słońce troszkę tylko przebija się przez chmury, już
koniec tego popisu natury. Szum deszczu miesza się z dźwiękami
fortepianu, miesza się z cudnymi magicznymi nutami stworzonymi w
duszy Debussy’ego. Clair de lune. Krople. Widok, dźwięki,
zapachy. Orgia zmysłowości na tym przestronnym poddaszu. By wprawić
wszystkie atomy duszy w drżenie.
Debussy dalej gra. Słońce coraz bardziej przejmuje kontrolę na nieboskłonie, przez chwilę, przez chwilę, bo zaraz znowu deszcz. Ale tylko deszcz. Słońce, cisza, spokój. Do następnej burzy.
Królik
kocha burze- także jako metaforę. To może chorobliwe. Kochać
takie ryzyko. Ale coś musi sprawić, że dusza świata Królika
zadrży nieraz tak samo jak jego własna. Bo to wszystko jest
przecież jednym. Moja dusza jest wszechświatem, wszechświat ma
moją duszę. Idealnie skomponowane, jak dźwięki grane na
fortepianie, nienachalnie. Wszystko idealnie skomponowane, jak burze,
przeciwności losu i słońce, ciepła radość gdy wszystkie się je
pokona. Pokona łagodnością i uśmiechem, tak naprawdę nie
walcząc.
Oho,
teraz czas na Sarabandę, panie Debussy! Wyszło słońce, to
Sarabanda komponuje się z jego melodią. Bezszumnym ciepłem.
Zalanymi po burzy ulicami. Przez chwilę.
Bo
wyczuwam znowu za chwilę deszcz. Już spokojny. Ale to nic, bo
przecież deszcz jest najpiękniejszą rzeczą jaka nas dotyka.
Świat, który spływa na nas dosłownie Jego pieszczota. Nie
zrozumiem pewnie nigdy ludzi, nie zrozumiem tak w głębi serca,
tych, co chowają się pod parasolami. Nie zrozumiem pewnie nigdy
ludzi, którzy chowają się przed burzami. Przed burzami w życiu,
zamiast śmiać się w nich, z nich, do nich i dalej tańczyć. Nie
zrozumiem, rozumiejąc. Jak to paradoksalnie brzmi, bogowie!
Ale
to nic.
Ale
to nic, bo znowu rozkosz muzyki przeszywa.
Ale
pan Debussy niech gra, Królik dalej porozważa siedząc w oknie ze
swoim laptopem i podziwiając zalane ulice, wypatrując tęczy.
Węsząc jak pies ten jedyny, niepowtarzalny zapach. Och, czy jest
większa rozkosz, niż ten zapach?
Ta,
którą pokocham, zawsze najpiękniej będzie pachnieć po deszczu.
Zapach miłości miesza się z zapachem świata.
A
więc burze.
Teraz
mamy na nie „sezon”. Zarówno w pogodzie jak i w życiu- tym moim
prywatnym, przez wypadki, wpadki, przez chore serce moje, które
nadal spędza sen z powiek najbliższym. Teraz jest sezon na burze,
na deszcz- ale i na słońce. Przecież, że na słońce, bo po burzy
najpiękniej wychodzi. Wcale nie razi, choć moje oczy przecież na
słońce takie wrażliwe.
.Wielu
ludzi boi się burzy. Moja sąsiadka, z domu obok, pewna starsza
pani, gdy tylko słyszy pierwsze grzmoty chowa się pod kołdrę,
gasi wszystkie światła i jako chrześcijanka zmawia po kolei
wszystkie znane sobie zdrowaśki, żeby przetrwać. Często babcia
chodzi do niej pomagać jej to przetrwać, gdy trwają prawdzie
nawałnice. Ta pani bywa bardzo trwożliwym człowiekiem w ogóle.
Boi się wielu rzeczy.
Ja
od dziecka chciałem wybiegać na dwór, gdy tylko usłyszałem
pierwszy grzmot. Trochę się to zmieniło, gdy sam bałem się wielu
rzeczy w życiu, gdy łamano mnie jak konia, gdy łamano mi kości i
niszczono serce, nie tylko to fizyczne. Wtedy burza nie miała
znaczenia, była obojętna. Ale gdy byłem jeszcze bardzo małym
dzieckiem, zanim nauczono mnie naprawdę strachu i bólu, chciałem
zmierzyć się z każdą burzą. Chciałem biegać w kałużach,
miałem nawet do tego czerwone dziecięce kalosze. Nie zawsze się
przydawały.
Ale
pragnienie zapachu i czucia burzy było we mnie wrodzone. Mam to
ponoć po ojcu. Tak, przyznaję to. Choć mój ojciec był jaki był,
choć złamał mi skrzydła i na nowo musiałem uczyć się latać,
mam po nim parę rzeczy. Nauczył mnie wiele wbrew pozorom, nie tylko
tego, jak znosić ból. Mój ojciec był przyrodnikiem, można rzec.
Wykładał na tym samym uniwersytecie, na którym ja się uczyłem.
Zanim stało się wiele złych rzeczy, wpoił mi dziecięcą wówczas
miłość do natury, pokazując każdego owada i ucząc, jak nazywa
się każde drzew, Gdy byłem jeszcze całkiem mały. Gdy jeszcze nie
miał obsesji nauczenia mnie sztuki wygrywania cierpienia na
skrzypcach, tylko po prostu pokazywał mi, jak na nich grać. Gdy nie
zmienił się jeszcze w bestię.
Moja
matka mówiła mi nieraz, że bywam do niego podobny. Do „dawnego”
ojca, zanim stał się moim prywatnym piekłem. Był porywczy i
uparty, stanowczy. Tego po nim nie mam, pomijając parę rodzajów
upartości życiowej. Ale on też nie bał się burz. Też wybiegał
na dwór i nimi oddychał. Miał żyłkę podróżnika, miał żyłkę
zawadiaki. Może mam to właśnie po nim. Kiedyś chciałem się tego
wyzbyć, upierałem się, że to nie po nim, że przecież...nie
chciałem nosić w sobie jego kości. Bałem się tego.
Bałem
się, że jeśli raz wejdę w burzę, jaką on był, przyznam to, że
mam jego uśmiech i wzrost, to stanę się nim.
Teraz
już się nie boję, wiem, że po prostu był człowiekiem, który
miał w sobie jak każdy, dwa wilki. Wściekłego, gryzącego świat
i wilka łagodnego, wyjącego piękne czułe melodie pod księżycem.
Zaczął po prostu karmić nieodpowiedniego. A ja nie jestem nim, ja
nie muszę. A za parę rzeczy mogę mu podziękować nawet. Uznać,
że były przecież dobre.
Więc
mam wiele cech mojego ojca. Nie będę się tego wstydził już w
żaden sposób. Bo też nauczyłem się od niego, co dzieje się, gdy
wybieramy źle, że nie ma dobrych i złych ludzi. Są tylko wybory.
Nawet nie wiedział, że taką widzę mi przekazał.
Ale od dziecka chciałem podziwiać burze wszelakiej maści, jak on. Te małe i te wielkie. Moja mama z kolei, nieraz strachliwa, nerwowa i nadmiernie łagodna, nie radząca sobie ze światem, ale karmiąca zawsze czułego wilka, moja mama zawsze zabraniała wybiegać mi na dwór, gdy w pobliżu nie było ojca. Bała się każdego grzmotu i błysku. Drżała, jak nieraz przed przeciwnościami losu. Pamiętam, jak jako dzieci nieraz ją przytulaliśmy podczas największych nawałnic. Jak to my, ja i Bea, moja starsza siostra, wdrapywaliśmy się na jej kolana i czując jej strach, kazaliśmy jej oderwać myśli. Zajmowaliśmy ją swoimi opowieściami o kolejnych dziecięcych przygodach.
Mama
nieraz, gdy jeszcze żyła, panikowała podczas burzy, gdy byłem już
starszy. Jednak się nie dawałem. „Nie stój w otwartym oknie
podczas burzy!”-powtarzała mi uparcie, czasem histerycznie. A ja
się śmiałem. „Nie w oknie mamo? Nie to nie!” śmiałem się
jak wariat, chwytałem kurtkę i wybiegałem przed dom dziadków, na
próg. I tak się stało nieraz, patrzyło z zachwytem i mokło,
śmiejąc w głos. Każdej burzy, każdej, moja mama śmiała się na
końcu razem ze mną, gdy już po wszystkim wbiegałem jak wariat,
cały mokry, nic nie widząc prawie przez spływającą po twarzy
wodę. Gdy wbiegałem do domu i ją przytulałem, rozdzielając
między mną a nią tą burzę, mokrą burzę którą przecież
pokonałem. Kiedyś właśnie zaśmiała się „jesteś jak ojciec”.
Po chwili umilkła, widząc moją minę. Zmieszaną. Przerażoną.
Złą wręcz.
Teraz
rozumiem o co jej chodziło. I w tym jednym, w burzy, nie mam jej
tego stwierdzenia za złe.
Wiecie,
że moja mama bardzo go kochała? Nie mogła wyzbyć się tej
miłości, nawet gdy zrobił co zrobił, nawet gdy stał się bestią
jakaś cząstka jej zawsze go kochała. Tego, którego poznała
zaczynając studia, tego z którym zaszła w nieplanowaną ciążę z
moją siostrą, tego, który zabierał ją na szalone wycieczki i z
którym huśtała się na placu zabaw o 4 nad ranem.
Tamtego
kochała zawsze. Trochę tamtego w sobie wręcz powinienem chcieć w
sobie nosić, prawda? I chyba to robię. Świadomie czy nie. Jednak
mam w sobie jego kości. Człowieka, który kochał burze, aż sam
nie stał się burzą.
Teraz
nie mam ani ojca, ani matki. Ale mam innych ludzi których kocham.
Ale mam wiecznie przecież burzę i słońce lub spokojny deszcz po
niej. Mam to wszystko, tak bardzo, aż nieraz boli z radości. Pomimo
prawdziwych burz życiowych. Pomimo strat, jakie przyniosły.
Często
więc nadal, choć już nie rozśmieszam tym mamy (ale kto wie, może
rozśmieszam, choć jest gdzie indziej?) biegnę do ogródka Sisi, w
którym rosną róże. Czasem spijam z nich wodę.
Często,
gdy jest upalny dzień i czuję pierwszy wiatr niosący żywioł, ten
przepiękny żywioł, wybiegam z domu, nie mogę wytrzymać i idę
przed siebie. Moknę do szpiku kości, być może kości cudzych,
które w sobie noszę i się śmieję. Naprawdę, z głębi serca.
Przeżywam burzę radośnie, jakbym nigdy nie nauczył się strachu i
bólu jako dziecko. Jakbym ich nie znał.
Nie
myślcie jednak, że lekceważę przyrodę czy żywioł. Bynajmniej.
Mam do burzy przeogromny szacunek i zdaję sobie sprawę, jaka jest
niebezpieczna. I przez to pociąga mnie jeszcze bardziej. Może
jestem tym lekkomyślnym, może jestem wariatem. Ale szanuję to, co
może przynieść. Ten respekt, który nie jest do końca mimowolny,
nakazuje podchodzić mi coraz bliżej i bliżej, wzywając Peruna.
Gdy jestem za blisko-każe odchodzić i pokazać pokorę. Z
rozsądkiem wariata, ale nigdy ze strachem. Nie z tym strachem
przynajmniej, który paraliżuje i przygniata. Który każe położyć
się pokornie w łóżku i modlić.
O
nie. Tej pokory w sobie nie mam. Nie wobec tej namacalnej, ani żadnej
życiowej burzy. Nie mam w sobie pokory strachliwego człowieka,
który próbuje przeczekać do końca.
W
każdy upalny dzień więc czekam na burzę. Czekam, aż w końcu coś
się zmieni, aż pociągnie mnie w wir wydarzeń, w które rzucę się
głową w przód. Może powinienem więcej myśleć o konsekwencjach,
ale nie przejmuję się nimi nieraz. Bo wiem, że jakiekolwiek by nie
były, ja sobie z nimi poradzę. W końcu ja to ja, prawda? W końcu
jestem człowiekiem. Tak po prostu człowiekiem, z ludzkim sercem i
siłą całkiem ludzką. Taką, jaką ma każdy.
Bo
widzicie, ja nieraz chyba tak samo czekam na burze w życiu. Nie
pogodowe już. Bo wiem, że te życiowe burze zawsze muszą w końcu
przyjść. A ja zawsze będę wychodził im naprzeciw i będę się
śmiał, bogowie, jak ja nieraz będę się śmiał!
Mieszkając
w terenie, gdzie są trzęsienia ziemi nie obawiasz się ich tak
bardzo, gdy już cię dopadną, bo umiesz budować wstrząsoodporne
budynki jak Japończycy. Gdy mieszkasz w Stanach w rejonie tornad, z
czasem tak cię fascynują, ze zostajesz ich łowca. Oczywiście,
tornado może porwać cię na strzępy a trzęsienie ziemi pogrzebać
żywcem, jasna sprawa. Ale oswajasz to. Tak samo można chyba oswoić
burzę. Stać się jej łowcą wręcz, złapać ją, zanim zrobi ci
krzywdę. Jakkolwiek może absurdalnie to nie brzmieć.
Być
może, gdy często spotykasz burzę, bez niej robi się...nudno?
Nie,
nudno nie jest odpowiednim słowem. Ale czasem człowiek, wiedząc że
leniwy upał nie trwa wiecznie, mając świadomość, że w końcu
pogoda się zmienia- wyczekuje zmian. Zmiany zawsze rodzą się w
bólu, w niepokoju, w porywach emocji jak huragany. Wielu z nas boi
się zmiany, właśnie owej burzy. Stąpania po, jakby nie było,
niepewnym gruncie. Zawsze może trafić cię piorun choć to skrajny
przypadek. Możesz zostać przygnieciony gałęzią- bo przecież
wiatr zmian, wicher wręcz, jest burzy nieodzowny. W końcu możesz
tak przemoknąć i zmarznąć, że dostaniesz zapalenia płuc i
umrzesz. Może stać się z tobą wszystko...ale czy gdy stoisz w
miejscu i nie jest to tak namacalne, czy nadal nie może cię spotkać
wiele przykrych, przerażających rzeczy?
Może
w burzach pociąga właśnie to ryzyko. Zawsze to przewrócenie
świata do góry nogami, nie byle jaka zmiana koloru ścian ale
zmiana łodzi na samolot jak mawia mój przyjaciel. Ale skoro nieraz
potrzebujemy samolotu?
Większość
burz pojawia się w naszym życiu samoistnie, rzadko które my
prowokujemy. Ale hej-kto powiedział, że życie będzie
przewidywalne? Nikt. Nikt ci tego nie obiecywał, że to linia
prosta. Zresztą, gdyby ktoś mi obiecał przewidywalne życie,
załamałbym się. Nie ma nic piękniejszego i bardziej motywującego
jak wielkie pole możliwości życia. Nie ma nic piękniejszego
nieraz, nic niepewność, niż czekanie na kolejne prezenty od losu.
To cholernie ekscytujące, to każe przeć naprzód i dowiadywać
się, co jeszcze tam życie w zanadrzu dla nas ma. To każe
poszukiwać i samemu być w ruchu.
Och,
jak ja kocham ruch! Nieustanny, pędzący ruch siebie w świecie i
świata.
Burzy
tak czy tak nie unikniemy. Więc skoro muszą być częścią
spokojnych upałów-naucz się je ujeżdżać. Jak wszystkie kolejne
dzikie konie. Kradnij je nawet. Nie ma nieraz większej frajdy, niż
kradzież konia. Sam to zrobiłem i nie jest to metafora bynajmniej.
Więc
skoro burze są częścią życia, nie bój się ich, śmiej się,
nawet gdy płaczesz. To nic, w burzy nie widać łez, możesz sobie
na nie pozwolić. A potem się śmiej, uparcie, wiecznie.
Zmiana
frontu mówią ci? I co z tego? Mówi się trudno, jest się
elastycznym. I czasem ten front jest nam o wiele bardziej przyjazny.
Meteopaci wiedzą, jak stare złamania i głowy łupią przed burzą-
po burzy jakby, jakby już lepiej. Ci którzy cierpią i boją się
wyjść do świata, gdy przechodzi nawałnica, wiedzą, jak nieraz
dobrze jest jednak zmoknąć i odkryć świat na nowo. Gdy wychodzi
na nowo słońce.
Czasem
burza to prawdziwa klęska. Ale i po klęsce można się podnieść.
Jak widać ten dom był za słaby by przetrwać, poza tym- kto buduje
się na terenach zalewowych małych rzeczek, które w czasie takich
burz stają się rwącymi potokami? Czasem klęska w czasie burzy to
tylko i wyłącznie nasza wina. Ten zalany dom jest jak choćby
rozwód z partnerem, który zdradzał i kłamał już przed ślubem
czy rak płuc u palacza. Ale wiecie co? Każdy dom daje się
wyremontować. A jak nie można starać się o przytulne mieszkanko w
innym miejscu.
Czasem
nawet gdy nie prowokujemy, bywa, że burza jest dla nas za silna. Dla
domu, którym jesteśmy. To się zdarza. Ale przecież nie od dziś
wiadomo, że niszczenie jest częścią tworzenia. Może to znak od
losu, że musimy spróbować na nowo zbudować, coś lepszego,
większego? Burza nas nauczy, jak to zrobić na nowo. Gdy widzisz,
jak coś się niszczy wiesz, co robiłeś do tej pory źle.
Więc
może burza to po prostu pole nowych możliwości? Królik nie lubi
stagnacji, lubi zmiany w pewnych sferach siebie, więc może dlatego
ich tak łaknie? Może wiecznie musi mieć tą możliwość?
Przysłowie,
które wielu uparcie powtarza brzmi- po burzy zawsze wychodzi słońce.
Uwierzcie, nie zawsze. Nie po każdej. No popatrzcie- po ilu burzach
była nagłą zmiana frontu, rzęsiste deszcze przez tydzień czy
dwa? Z 30 stopni nagle topi się do 0. Ale to dobrze. Słońce
wychodzi później tak czy siak. Tylko czasem wymaga czasu. I tyle
starczy, Przeczekać nawet największy deszcz. Znaleźć może cudzy
dom, z pięknym kominkiem, w którym pomieszkamy jakiś czas,
ogrzejemy się, zanim będziemy w stanie iść dalej lub budować na
nowo tą zalaną posesję.
A
może w tym uwielbieniu do burz chodzi właśnie o słońce? O to,
której jest jedyne i niepowtarzalne, świeci tak cudnie i radośnie
jak żadne inne słońce? Może chodzi o tęczę, która zjawia się
na ukojenie po przypływach adrenaliny? Wszystko możliwe. To tak jak
z Króliczym, swoistym uwielbieniem do cierpienia, bo pozwala docenić
chwile szczęścia. To tak jak z pasją śmierci, która pozwala
docenić życie. Musi coś zostać zburzone, by coś zostało
zbudowane..krąg życia, naszego życia, które odzwierciedlone jest
w upartej przyrodzie. W niej nic się nie marnuje- próchno staje się
nową materią. Śmierć staje się życiem.
W
każdym razie Królik dzisiaj rozkoszuje się burzą i dalszym
deszczem póki co po niej. Dziś słońce nie wyszło od razu. Ale to
nic. Wiecie, ziemia teraz bardzo potrzebowała deszczu. I
Królik..chyba jakiś czas też potrzebuje. Do nocnych spacerów, w
które pewnie i dziś wyruszy ze swoją psią towarzyszką.
Czy
jutro znowu zagrzmi? Co tym razem? Gdzie uderzą pioruny? Nie jestem
w stanie przewidzieć. Ale mogę powitać grzmoty, zapowiedź Peruna
z uśmiechem. Bo cóż lepszego mi pozostaje, jak słodka niepewność
i ekscytacja, która napędzi do działania?
Chociaż...lepiej,
żeby jutro jednak świeciło słońce. Bo znowu może pokrzyżować
to pewne plany. Cóż, może ja kocham i deszcz i burzę, ale ci
których mam uczyć jogi jutro już niekoniecznie. Pożyjemy,
zobaczymy. Piękne nieprzewidywalne. Ujeżdżanie burzy i fal.
Co do burzy, to choć lubię jej odgłosy, barwy, podziwiam jej piękno, to nie potrafię się nią cieszyć. Za dużo krzywd w mojej okolicy widziałam spowodowanych właśnie przez burze i pioruny, Zawsze gdy uśmiecham się słysząc grzmoty dopadają mnie wyrzuty sumienia, bo wiem, że za parę sekund ktoś znów może stracić cały dobytek, spłonąć ratując swoje konie itd. Te starsze Panie, które boja się burzy pewnie swoje w życiu zobaczyły i nie boją się tylko dźwięków. Są oczywiście ludzie, których strach przed burzą nie jest racjonalnie uzasadniony jak np. moja mama:)) Gdy usłyszy lekki tylko grzmot biegnie do domu co sił w nogach i chowa się pod kołdręxD Hm... ale ona ma tak i w trakcie burz tych życiowych - ucieka od problemów, chowa się i czeka aż wszystko minie.
OdpowiedzUsuńDeszcz lubię, ale tylko czasem. Dziś był fantastyczny - kąpałam się w deszczu nad jeziorem. Ludzie pouciekali wystraszeni nie wiem czym, a ja śmiałam się i wystawiałam twarz kroplom deszczu.
Bo po prostu to kwestia dosłownych doświadczeń, można rzec. Może za dużo tego było..ale to się właśnie różni od metafory. Bo w tej dotyczącej życia, może być za dużo, ale nie można się poddać. Nie można się bać.
UsuńI to jest piękna wizja ^^
a daj spokój, żadnej burzy... najbardziej z tego wszystkiego przeżywa mój pies, strasznie się boi i nie opuszcza domowników ani na krok :)
OdpowiedzUsuńa daj spokój, żadnej burzy... najbardziej z tego wszystkiego przeżywa mój pies, strasznie się boi i nie opuszcza domowników ani na krok :)
OdpowiedzUsuńPies to co innego XD
UsuńBurze to ja mogę oglądac tylko za oknem, pić ciepłą herbatkę i wsłuchiwać się w dźwięki. Tylko w takiej sytuacji ją lubię, za to mi bardzo przeszkadza na przykład w takie dni jakie teraz są. Chcę sobie pograć w piłkę, a tu się nie da, bo pada. Z resztą od jakiegoś roku mam strasznie słabą odporność i kaszlę po zwykłym chodzeniu w deszczu pod parasolem. Dlatego w sumie moje chowanie się można uzasadnić. Chyba,że z tym chowaniem sie miało być nawiązanie tylko do burzy w życiu, a nie warunków atmosferycznych. Mam jedną koleżankę, która uwielbia właśnie deszcze. I szczerze mówiąc na samym początku gdy mi to powiedziała, stwierdziłam,że trochę dziwne, ale później, gdy tak szłyśmy zrozumiałam o co jej chodzi.
OdpowiedzUsuńHm...słaba odporność? A robiłaś odpowiednie badania u lekarza?
UsuńBo to rozumie się z czaem:)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKordian... Ty zawsze będziesz miał ojca i zawsze będzie miał matkę. Oni nie odchodzą.
OdpowiedzUsuńO cholera... Możesz mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale mam coś dla Ciebie. Robiłam to zdjęcie z myślą o Tobie i może nie jest najpiękniejsze, ani kadr nie jest bogaty w jakieś pierdolniki, ale patrząc na to zjawisko miałam wrażenie, że kiedyś będę musiała Ci go wysłać i... nadeszła ta chwila, że faktycznie muszę :) http://fc06.deviantart.net/fs70/i/2014/206/f/7/untitled_by_yukarri-d7s8y8k.jpg
Dosłownie odchodzą, a ojca nawet bym wolał nie mieć gdy mam "momenty":)
UsuńI cóż...to bardzo miłe, to zdjęcie, wiesz?:)
Cudze kości... hmm... Mam podobnie. Nie tak intensywnie jak kiedyś, lecz nadal dogorywają te resztki nienawiści, złości i goryczy. Spoglądając w lustro widzę twarz ojca - jestem naprawdę do niego podobna. Pragnienie życia i siłę, by mimo wszystko przeć do przodu też mam po nim, a całą melancholijność i tendencje do zatapiania się we własnym smutku po matce. Matka też zaszczepiła we mnie fascynację do różnych rodzajów "sztuki". Gdy tak błądziłam w ciemnościach całe lata, doszło do tego, że w swoich młodzieńczych rozmyślaniach o przyszłości uznałam, że nie chciałabym mieć własnego dziecka.... bo nie chciałabym przekazywać dalej tych przeklętych genów. Jest we mnie to pragnienie urwania tej linii krwi.
OdpowiedzUsuńBurze są cudowne. Ja również od dziecka je podziwiałam, będąc pełna szacunku dla tej nieokiełznanej siły natury. Aż do pewnego momentu... gdy pewnego sobotniego czy niedzielnego ranka grzmot sprawił, iż poważnie zadrżał mój dziesięciopiętrowy blok. Zawsze wiedziałam, że to potęga, ale nie sądziłam, iż jest w stanie zrobić coś takiego z betonowym molochem. Od tamtego czasu mam jeszcze więcej szacunku, ale.... nie strachu. Choć bałam się, na szczęście krótko. Bo żywioł ten jest pociągający, niszczący, ożywczy, jak napisałeś zresztą. Co z lekka irytuje mnie w tym roku, to fakt, iż wszystko rozgrywa się zazwyczaj na białym niebie, więc nie mogę nacieszyć oka błyskawicami.
dziękuję za Debussyego. jestem w szoku, że nie znałam. pozwól, że posiedzę z nim trochę i pomyślę. po tym poście czuję się jak po godzinnej sesji u terapeuty, gdzie bardzo dużo przepracowałam.
OdpowiedzUsuńNie ma za co, jak zawsze:)
UsuńI siedź i myśl. Jest na to idealny.
Hm...to chyba dobrze. no nie?
Bardzo lubię burze w swoim mieszkaniu, gdzie czuję się bezpieczna, w domu rodziców już mniej - od kiedy zapytałam ojca, czy mamy piorunochron, a on odpowiedział NIE. Burze wyglądają pięknie, ale nie wtedy, kiedy muszę złapią mnie w "polu", nie podczas drogi. Cenie sobie bezpieczeństwo i brak mi elementu szaleństwa, a właściwie zniknął on bezpowrotnie, kiedy wychowywałam dzieci. Dla nich dom musiał być ciepły i przytulny. To prawda, że po burzy powietrze jest lżejsze, lubię taki świat po burzy, jednak burza, jako metafora zmian w życiu już mniej mi się podoba. Zmiany wcale nie muszą być burzliwe, mogą przebiegać bez wyładowań i takim zmianom mówię tak. Bo taka już jestem - lubię czuć się bezpiecznie. A burza taka nie jest, zbiera swoje żniwo. Nas ominie, ale zaszkodzi innym. Pioruny zabijają, nawałnice niszczą dorobek życia. Taki już ze mnie nudny, przewidywalny osobnik ;-)
OdpowiedzUsuńWcale nie nudny. Po prostu masz swoje podejście do życia. Ja jestem momentami jak z epoki romantyzmu, na co wskazuje moje imię. Jestem skrajny. I dlatego być może, ta podchodzę do pewnych rzeczy.
Usuńoch, jak Ty niesamowicie piszesz...
OdpowiedzUsuńkocham zapach deszczu, uwielbiam dźwięk spadających kropli, mam słabość do świata budzącego się po deszczowym i szarym dniu. lubię też urok ciemniejącego nieba i lubię odliczać sekundy przypatrując się burzowemu niebu. paradoksalnie - właśnie burza mnie relaksuje i uspokaja. jest dla mnie jak wyładowanie emocji. metaforycznie i dosłownie. życiowe burze? mam, a jakże! ale wiem, że są też potrzebne. kiedy życie staje się nie do zniesienia.
i też rodzice nauczyli mnie wielu rzeczy, o których nie mają nawet pojęcia. może taka 'wiedza' jest cenniejsza? nieplanowana, a więc zaskakująca...
Um, cóż, dziękuję:)
UsuńDokładnie, burza bywa piękną metaforą po prostu. Właśnie wtedy te życiowe burze chyba są najpotrzebniejsze:)
Bo wychodzi po latach:)
Burze uwielbiam, mimo że pioruny i grzmoty czasem napawają mnie strachem. Fajnie jest wyjść sobie na balkon i po prostu myśleć o wszystkim moknąc do suchej nitki. Bieganie w deszczu też jest spoko, zwłaszcza jeśli ulewa człowieka zaskoczy w połowie drogi do domu. Nigdy nie zapomnę jak całkiem niedawno wracałam z mamą ze sklepu, lunęło na nas nagle, sukienki nam się do ciał poprzyklejały a zakupy w torbach dosłownie pływały. Rodzicielka mimo wszystko próbowała się gdzieś chować a ja sobie szłam śmiejąc się raz do niej, raz do samej siebie. Przy okazji chyba zarażałam dobrym humorem obserwujących mnie z samochodów i okien ludzi - każda para oczu, która była na mnie skierowana, autentycznie się śmiała. Nie wiem czy bardziej ze mnie czy dzięki mnie, tak czy siak genialne uczucie :D
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o burze w życiu to wychodzę z założenia, że czasem każdemu jest jakaś potrzebna. Daje jakiegoś takiego kopa i sprawia, że zaczynamy się czasem zastanawiać nad nami samymi.
Ty to nawet o burzy potrafisz ładnie i ciekawie napisać :D Ja osobiście od zawsze boje się burzy, no może teraz już mniej. Dla mnie to jest jednak żywioł, do którego mam dystans. Jedna moja sąsiadka podczas burzy zapala świece, chowa się w łazience i czeka na zakończenie, a druga z kolei wyciąga sobie krzesło i siada na balkonie. także dwie zupełnie inne postawy ;]
OdpowiedzUsuńPS. Uwielbiam ten zapach po burzach ;) w ogóle po deszczu..
https://38.media.tumblr.com/232a210a1209a30da54ff16d29c1b716/tumblr_n8o4x9TddG1sjap36o1_500.gif
OdpowiedzUsuńNajlepszy moment na spadnięcie deszczu to bycie w górach, gdzieś na szlaku :D I sam deszcz lubię, o ile nie pada akurat wtedy, gdzie muszę gdzieś pilnie iść i dotrzeć na miejsce w miarę ogarnięta. A burze... to zależy. Czasem mnie fascynują, a czasem naprawdę chowam się pod kołdrę i pod poduszkę:D
Przewidywalność jest taka nuuudna, ale podobno w życiu każdego człowieka kiedyś przychodzi taki moment, w którym trzeba się ustatkować i popaść w rutynę. Chociaż niektórym jest trudniej to osiągnąć, chociaż nie wiem, czy o jakimkolwiek "osiąganiu" można tutaj mówić;)
Burza jest piękna, taka walka deszczu z błyskawicami, przeplatana grzmotami, błyskami światła. Coś wspaniałego, szczególnie, gdy czuje się to całym sobą. I w sobie jakby, tę metaforyczną burzę. Tak to jest, że mamy w sobie cząstkę innych ludzi i trzeba tylko dbać o to, by pielęgnować te dobre fragmenty, karmić odpowiedniego wilka właśnie. Wychodź tym burzom na przeciw i pokonuj je, jak zawsze. One są czasami potrzebne. A gdy stoisz w miejscu, zagrożeń może być tyle samo, więc lepiej jednak pozostać w ruchu, działać. I tak iść na przód, w nieznane, nieprzewidywalne.
OdpowiedzUsuń