piątek, 16 maja 2014

„Nie wyruszył od razu. Wiedział z doświadczenia, jak ważne jest umieć odkładać to, za czym się tęskni.” Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie

-Wiesz, będę tu za tobą tęsknić.- powiedziała Ida, moja młodsza siostra, gdy wczoraj w nocy postanowiliśmy się wybrać w dzikie okolice nad Wartą poza miastem. Weszła do mnie do pokoju gdy reszta domu kładła się już spać i rzuciła, że w sumie moglibyśmy się gdzieś przejechać, jak to nieraz mamy nocami w zwyczaju. Więc dotarliśmy nad Wartę, gdzie rechotały żaby i pracowicie latały nietoperze. Siedzieliśmy nad brzegiem, a ona popijała jakieś dziwaczne piwo imbirowe.
-Ale ja przecież w połowie czerwca wracam. Znowu będziesz musiała dzielić się prysznicem z Em!- zaśmiałem się. Wiedziałem, że zawsze gdy wyjeżdżam Ida przejmuje pełną kontrolę nad moim poddaszem, a zwłaszcza nad łazienką. I sterczy pod tym prysznicem 2 godziny i nikt jej nie marudzi.
-Ale i tak będę tęsknić, wszyscy będziemy Królik.
-Ida, o co ci chodzi?- zaniepokoiłem się trochę, bo Ida zwykle jest szydercą, nie mówi wiele o uczuciach tego typu. Jak już to płonie nienawiścią ale...żeby mówić, że będzie się tęsknić?- O co ci idzie? Że co, mam nie jechać? Przecież wrócę.
-Jeny, Królik, to nie to że masz nie jechać- zaśmiała się. - Zresztą, czy ktokolwiek mógłby ci tego zabronić? Tobie coś zabraniać? Niemożliwe.
-Wiesz, że jakbyście nie chcieli żebym nie jechał to ja bym...- pomyślałem o swojej rodzinie. Kocham ich, jeśli moje podróże miałyby im zaszkodzić, sprawić im przykrość to przecież nigdzie bym nie jechał, do cholery!
-Ja wiem.- przerwała mi Ida.- Ja wiem że byś nigdzie nie jechał gdybyśmy cię prosili...ale to by było straszne, wiesz, jak zamknąć dzikiego ptaka w klatce.
-Geez, Ida, co ci na mózg dzisiaj padło, co ty pierdolisz? - coraz bardziej nie poznawałem swojej siostry.
-Nie pierdolę, tylko mówię co myślę idioto- oho, Ida weszła w swój normalny ton. - Po prostu, ja zdaję sobie sprawę z pewnych rzeczy.
-O co ci chodzi?
-Wiesz, ty naprawdę jesteś jak Włóczykij. Jak byłam młodsza, to się z ciebie śmiałam, że mówisz o pojadę tam, pojadę sram, zobaczę to, tamto i tak dalej. A ty potem zacząłeś to robić i ja ci trochę zazdrościłam..
-Ale Ida, przecież ty możesz jechać ze mną!
-Nie przerywaj mi. Królik, nie mogę. Bo to jest twoje, rozumiesz?
-E...chyba nie.
-To jest twoje. Ty jesteś takim Włóczykijem właśnie, co wyrusza sam z tą harmonijką i plecakiem, ty masz nawet swój kapelusz, tylko nie zielony. Ja się nie dziwię, że to twój idol. Ale ja bym nie mogła z tobą jechać, bo to by wszystko popsuło.
-Ida...ja cię coraz mniej rozumiem.
-To słuchaj a nie mi przerywasz i przerywasz!- aż się skuliłem, a ona pociągnęła kolejny łyk piwa. - Ty nie zrozum tego źle, bo to jest...takie fajne, swoje no. My na ciebie czekamy, jak te Muminki w dolinie, wiesz. Nikt z rodziny nie może jechać z tobą, zresztą, ty jesteś taki tajemniczy momentami, ty masz swoje rzeczy, miejsca i się nikim z tym nie dzielisz. No może z kobieta którą kochasz byś się dzielił ale my wiemy, że ciebie się nie pyta. Ty wracasz, jak Włóczykij na wiosnę, czasem masz opowiadania ciekawe, historie kolejne. Jesteś jak ten Włóczykij, ze swoją historią. Żadne z nas ci nie może jej odbierać, to jest twoje, ten twój plecak..no dobra, może właśnie gdybyś miał laskę, ale to by była jakaś kochanica Włóczykijowa, to inaczej bo para i w ogóle, a nie rodzina, no wiesz o co mi chodzi.
-No....chyba wiem.- zaczynałem powoli rozumieć Idę.
-No, to my będziemy tu za tobą tęsknić. A ty wrócisz inny. Zawsze wracasz inny.
-Jak to?
-Po prostu, to trudno nazwać. Nie to, że to jest złe, jeny. Królik po prostu...to widać, że ty się zawsze zmieniasz. Zresztą, to ty mi mówiłeś, że każda podroż zmienia człowieka, bo go uczy, no nie?
-No tak, mówiłem.
-No i ta też cię zmieni, ja mam wrażenie że bardzo. Wiesz, my wiemy, że ty tu jesteś ze względu na nas.
-Co ty Ida wygadujesz..-zacząłem się bronić.
-Nie pajacuj. Tobie trudno jest usiedzieć na dupie, a za każdym razem jak wyjeżdżasz chcesz coraz bardziej wyjechać na stałe, mam rację?
Milczałem chwilę.
-Masz, wiesz, że nie mogę zaprzeczyć. Ja już zresztą postanowiłem, mówiłem ci o tym, że daję sobie 10 lat i jak to będzie narastać, ten głód...to ja będę musiał wyjechać. Podróżować stale. Bo ja nie umiem..nie umiem chyba inaczej i ...tylko nie bierz tego źle Ida, ja was wszystkich kocham, mi jest tu dobrze ale mam coś takiego i...-zaczynałem się plątać. Znowu przerwała mi siostra, jak na nią niezwykle łagodnie.
-Królik-ale my to wiemy. My wszyscy chcemy żebyś był szczęśliwy, wiesz? I my wiemy, ja wiem, że ty potrzebujesz podróży, że ty stale musisz poznawać, na tej chudej dupie nie usiedzisz za długo, bo ci źle, jak ją płaszczysz. Ty jesteś takim człowiekiem, ciebie się nie zatrzymuje nigdy. Ty nie zapuszczasz klasycznych korzeni i mam wrażenie, ze my to wiedzieliśmy, ja, babcia, dziadek, zanim ty sam wiedziałeś. Mama wiedziała.
-Ida, ja mam korzenie- uśmiechnąłem się od niej- ja mam je tutaj i zawsze będę miał. To nie jest odcinanie tylko...
-Królik, wiemy. Ty jesteś Włóczykijem. Zawsze byłeś ale teraz z roku na rok to coraz bardziej widać. Przez ostatnie miesiące zwłaszcza. Więc rób co musisz a my będziemy tęsknić teraz i za wiele lat. Nie patrz nieraz na nas, patrz na siebie, co?
-Można komuś, kogo się kocha, kazać tęsknić?
-Można, jeśli wiesz, że to dobra tęsknota i ten ktoś wie, że tak jesteś szczęśliwy.

Są tacy, co zostają w domu i tacy, co odchodzą. Zawsze tak było. Każdy może sam wybrać, ale musi to zrobić, póki jeszcze czas, i w żadnym razie nie rozmyślić się”- Dolina Muminków w listopadzie

Wzruszyłem się. Chyba pierwszy raz moja młodsza siostra wzruszyła mnie tak bardzo, że nie wiedziałem co powiedzieć. Ale nic mówić nie musiałem, po prostu siedzieliśmy, aż nie dopiła swojego piwa.
Moja młodsza siostra, złośliwa Koza, która zna mnie chyba bardziej, niż bym chciał nieraz. Czyta we mnie jak w otwartej księdze i wie, co mi potrzebne. Rozumie. Moja młodsza siostra, która chociaż ma dopiero 19 lat, potrafi mnie zaskoczyć swoją mądrością, która spokojnie nieraz przebija się przez jej cyniczny pancerz. Moja wredna Ida, która udaje że drwi, a kocha nieraz najmocniej. Tak, tez będę za nią tęsknić jeśli kiedyś...jeśli spełnię mój 10 letni plan. Mój plan opuszczenia wszystkiego.

Niektórzy mają w sobie krople indiańskiej krwi.”. Usłyszałem wiele lat temu i wtedy nie wiedziałem, co to oznacza do końca. Teraz czuję. Wiem.
Niektórzy ludzie po prostu potrzebują stałego ruchu. Potrzebują nauki, uczą się smaków, uczą się przez samo życie. I ja tego właśnie potrzebuję. Nie umiem już usiedzieć, jestem głodny. Bo skoro posmakowałem już tak wiele...chcę więcej. I to nie tak, ze przez głód jestem nieszczęśliwy, wręcz przeciwnie, on mobilizuje, pokazuje jak wiele piękna jest w każdym fragmencie świata...Ale o tym już pisałem niedawno, nie będę się powtarzał.

Chcę czerpać z życia jak najwięcej. Czy będąc osiadłym jeśli coś się zmieni w moim sercu czy będąc w ruchu. Ale póki co chce czerpać po swojemu. Śmiać się na ulicach różnych miast. Dowiadywać się od najprostszych ludzi z czułymi sercami, co oznacza w ich języku miłość i co oznacza ból. Chcę dotykać, wąchać, jeść. Chcę widzieć. Słyszeć. I tego wszystkiego chcę też od tego wyjazdu. Co najdziwniejsze, mam pewność, że to dostanę. Trudno mnie rozczarować . Może mało wymagam wymagając tak wiele?

Świat jest pełen wielkich, przedziwnych rzeczy, czekających na tych, którzy są na nie przygotowani” - Tatuś Muminka i morze.

Ktoś niedawno napisał mi, że niektórzy ludzie są jak ptaki. Pomyślałem o tym, co mówiła Ida i...zawsze czułem się jak drzewo w lesie. Zjawiam się w życiu przypadkowych ludzi, oni zjawiają się w moim i zostają. Zostają w sercu, wracają gdy mają problemy albo potrzebę. Ja wracam do nich a oni zawsze chcą mnie przyjąć. Zawsze czułem się kochany, nigdy przez nich nie opuszczany, ważny. Zawsze czułem się drzewem szumiącym razem z innymi wspólnym rytmem...ale może to było mylne? Bo jeśli ktoś nie potrzebuję korzeni na stałe, jeśli ktoś chce kochać ale z odległości nawet poznając inne drzewa...to może nie jest drzewem? Może śpiewa w różnych koronach i stąd to mylne przekonanie?

Nigdy nie czułem się z kolei nikim wyjątkowym, ja, zwykły człowiek, który po prostu twierdzi, że nie ma niemożliwego i starczy postawić jeden krok. Bo niemożliwe nie istnieje, każdy może zrobić pewne rzeczy, wyjechać, podróżować, poznawać, smakować, cieszyć się życiem. Zawsze wydawało mi się to dostępne dla wszystkich, nie ma w tym żadnej wyjątkowości, tworzyć własny scenariusz być oceanem.
Tak, właśnie być jednocześnie oceanem i pływać w nim. Robić to, co każe serce. Bo co ma być w tym wyjątkowego, że człowiek chce go słuchać? Nic. Zupełnie nic, robić pewne rzeczy, spełniać marzenia. Być głodnym i się nasycać.
Ostatnio, może przez te Indie, słyszę, że to jest wyjątkowe. Od kilku osób. Słyszę, że ten plan mój, szalony, jest wyjątkowy. Spełnianie marzeń jest wyjątkowe. Zawsze pytam- a co tobie stoi na przeszkodzie? Wszystko to wymówki. Na drodze człowiek stoi sobie zawsze tylko sam, jego głowa i pewne przekonania. Nie jest wyjątkowym po prostu działać. Ale...nie o tym miałem.

Nie masz pojęcia...tu tak niewiele się dzieje...a my tak dużo marzymy...- Opowiadania z Doliny Muminków

Może coraz bardziej i bardziej widzę, jak się zmieniłem, jak krople indiańskiej krwi zaczynają dominować i....ale to też nie myśl na dzisiaj. Nad tym można zastanowić się później. Nie dzisiaj, bo po co?

To nie jest moment, w którym się gdyba. Choć mam wrażenie, że z tej podróży wrócę inny, jeszcze wyraźniej, tak jak mówi moja siostra. Ona to wie. Ja to wiem.
To jest moment, w którym nic więcej się nie liczy. To jest moment, w którym się nie myśli, tylko idzie. Trzeba iść, bo to w środku cię pogania, to w centrum duszy szepcze. Iść. Przed siebie, ze śmiechem, z wyczuciem każdego piękna, nawet zawartego w brzydocie.
Czuję ekscytację, szaloną radość. Radość rozpierającą aż każdy atom mojego ciała. Dreszcz podniecenia że już niedługo to gorące słońce będzie lizać moją skórę. Dreszcz lekkiego strachu, ale czym byłaby podróż bez strachu przed nieznanym?

Pytam cię, drogi czytelniku, czy jest jakąkolwiek sztuką być odważnym, jeśli nie odczuwa się lęku?- Pamiętniki Tatusia Muminków

Czuję podniecenie. Bo znów dotknę, zobaczę, usłyszę, posmakuję. Moja dusza będzie chłonąć doznania, moje ciało będzie w tym razem z nią. Moje serce będzie otwarte.
Nie odmówię żadnej potrawy, nie odmówię żadnej rozmowy, bo kocham poznawać świat przez ludzi. Nie przestraszę się obcych dźwięków i będę chciał je powtórzyć. Zatrzymam błękit i nocne rozgwieżdżenie nieba w swoich czarnych oczach. Będę szczęśliwy, tak samo szczęśliwy jak jestem tutaj, ale inaczej. Będę się śmiał, tak jak śmieję się tutaj stale. Będę troszkę szalony, pływając nocą w oceanie. Oceanie, który jest i we mnie.

Bogowie, jakie to szczęście...czuć się szczęśliwym. Czuć to spokojne ciepło, gdziekolwiek się człowiek nie znajduje. Zapracować na nie latami nieszczęść i upadków...bogowie....jak to dobrze się odnaleźć, odnaleźć w sobie, nawet gubiąc się nieraz w codzienności czy wielu drogach. Nikt nie potrzebuje mapy, mając ją w sercu. Mając w sercu miłość do świata i tą słodką pewność szczęścia- bo one są najlepszym drogowskazem.

Wszyscy zgodnie orzekli, że nie będą brali żadnych map, bo najciekawsze są podróże w nieznane”- cytat z serialu Muminki

W sercu będę miał też nie tylko mapę, ale wszystkich których kocham, wiele kilometrów od domu, będę miał w sercu nawet tych, którzy się tego nie spodziewają, nawet o nich będę myślał i wysyłał im czułość, której każdy potrzebuje. Bo ona działa nawet z daleka. Zawsze działa, ja w to wierzę.
Będę znowu zbierał opowieści. Życie to jedna wielka opowieść, której skrawki zatrzymujemy w umyśle i sercu. Niektóre będą przeznaczone dla ludzi szczególnych i im będę mógł je wyszeptać patrząc w oczy. Inne będę dla każdego, więc zapytany przez przypadkowego przechodnia jak było w Indiach opowiem mu właśnie te.

Dla niektórych podróż to po prostu podróż. Poznanie, frajda, radocha. Dla mnie też w jednym z wielu aspektów..bogowie, jak ja będę się dobrze po prostu bawił! Nawet podłe moskity mi w tym nie przeszkodzą, one też będą przygodą!
Bo właśnie to wszystko jest przygoda. Życie jest wielką przygodą, wspaniałą podróżą.
Ale czasem to nie tylko zabawa w pustym tego słowa znaczenia. Indiańska krew zobowiązuje. Bo tylko zobaczyć, to nie to samo co doznać. Doznać można, podróżując też w sobie. Kto powinien, ten zrozumie. ( jestem nawiedzony, nic na to nie poradzę ). Ale to...też jest przygodą. Podróż do wnętrza serca i umysłu przez obce drogi.

Świat jest piękny. Każde z miejsc jest warte, by go dotknąć. Każdy człowiek jest wart, by go usłyszeć. Nie da się poczuć w sobie całego świata...ale można choć ułamek. I ja chcę, by mój był jak największy.

Więc teraz cieszę się jak dziecko, pomimo tego, że przede mną perspektywa ponad 17 godzin w samolotach, a ja panicznie bałem się kiedyś latać. To nic. Plecak już spakowany, harmonijka, kapelusz. Wygodne buty, które zedrą się pewnie wreszcie na którejś z dróg. To nic. Ja nie potrzebuję dużo.

Wszystko staje się trudne, kiedy chce się posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc, staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do przyjemności”- Kometa nad Doliną Muminków

Wyruszamy. Tym razem do Indii.

Za rok? Któż to wie?

18 maja-samolot lecący w kierunku Delhi.
Powrót prosto na koncert NIN, 10 czerwca w Katowicach, a co się będę oszczędzał.
Pewnie tęsknić nie będziecie, ale wrócę tutaj jakoś w połowie czerwca, jeśli by się ktokolwiek zastanawiał. Trzymajcie się!

A tu coś, co od wielu już dni każe mi myśleć o wyjeździe, tym właśnie. Cóż...ocean...




Któregoś wczesnego ranka w Dolinie Muminków Włóczykij obudził się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę. Taki wymarsz zawsze jest nagły. W jednej chwili wszystko się zmienia, temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, szybko wyciąga namiotowe śledzie i gasi żar, zanim ktokolwiek przyjdzie przeszkadzać i wypytywać, i zaczyna biec, i w biegu zarzuca plecak, i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny, niczym wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. Tam gdzie stał namiot świeci pusty prostokąt trawy. Później, kiedy zrobi się dzień, obudzą się przyjaciele i powiedzą- Odszedł, widać jesień się zbliża.” - Dolina Muminków w listopadzie.

wtorek, 13 maja 2014

O tym, co różni człowieka i stracha na wróble, czyli każdy z nas nosi w sobie historię i pomimo niej zasługuje na szacunek

Wyszedłem dzisiaj parę minut wcześniej z pracy. Już od bramy kamienicy przywitało mnie wesołe, znajome szczekanie.
-Agnes!- zawołałem, a w moją stronę wybiegła otyła stara labradorka, śliniąca się od razu i obwąchująca mi wszystkie kieszenie w poszukiwaniu jakiegoś smakołyku.- Agnes, gdzie masz Pana?
Zaszczekała wesoło i wybiegła z bramy. Jej pan czekał tam na mnie.
Oparty o mur, z twarzą w kierunku słońca.

Agnes i jej Pan są wyjątkową parą. Znam ich już od kilku lat. On niewidomy, ona zastępująca mu oczy, choć jest już na to za stara i też powinna być na emeryturze. Towarzysze niedoli, swojego ciężkiego losu. Wiele lat temu Agnes i jej Pan zostali wyrzuceni ze swojego mieszkania przez rodzinę Pana. Stali się bezdomnymi, w tym bezdusznym świecie gdzie już przez jego niepełnosprawność utrudniała po prostu bycie, stali się jeszcze wyrzutkami innego rodzaju.
Agnes i jej Pana poznałem właśnie parę lat temu, kiedy żebrali na ulicy. Miałem akurat okienko w zajęciach, chciałem iść na kawę do kawiarni prowadzonej przez znajomą na Jeżycach, moich Jeżycach. Gdy brnąłem w śniegu zaczepiła mnie Agnes. Podbiegła i od razu podbiła moje serce tą uśmiechnięta mordą. A za nią zjawił się Pan, pytający, czy może miałbym coś do jedzenia. A nawet jeśli nie dla niego, czy znalazłoby się coś dla Agnes. Zawsze miałem wrażenie, że ludzie chętniej karmili Agnes niż Pana, bo ona jet niebywale tłusta, a on wychodzony bardziej niż ja. Drobny, skromny, smutny człowiek.

Zwykle nie daję bezdomnym pieniędzy, bo wiem że denaturat bywa ważniejszy niż jedzenie, ale tym razem coś we mnie uderzyło. Chyba ta ich przyjaźń, jego czułość wobec tego psa. I to, że pomimo tego że zebrał, wyglądał na człowieka, który stara się o siebie dbać. Zaśmiałem się wtedy, że w sumie to i ja jestem głodny, więc możemy skoczyć na obiad do pobliskiego baru mlecznego. Bo na restaurację to i mnie nie stać, ale bar mleczny i naleśniki za 3.50..dlaczego by nie. Weszliśmy, kłócąc się jeszcze o psa jako przewodnika niewidomych, zjedliśmy ten ciepły obiad, tak ważny obiad tej zimy...i zostaliśmy dziwnymi znajomymi.

Od czasu do czasu widuję Agnes i jej Pana, wiedzą gdzie mnie szukać gdy jest naprawdę źle. Od jakiegoś czasu ich sytuacja się poprawia, Pan przestaje mieszkać pod przysłowiowym mostem, dzięki darmowym poradom prawnym wie już, jak bardzo nielegalne było wyrzucenie go z mieszkania, jego renta pozwala mu już wynająć pokój w mieszkaniu....nie jest źle, jest coraz lepiej. Pan i Agnes ułożą sobie życie,wierzę w to z całego serca. Pomimo pewnej nieporadności Pana, tego że trzymano go pod kloszem jako ostatecznego inwalidę zanim wyrzucono go z domu, pomimo paru innych problemów wierzę w nich. Im się uda ale...

-Cześć, co tu robicie?- zapytałem Pana
-Dawnośmy się nie wiedzieli- Pan odwrócił głowę w moim kierunku, podążając za głosem.
-Coś się stało?- zapytałem odruchowo, wiedząc, że znienacka pod budynkiem gdzie pracuję zjawiają się gdy coś się właśnie dzieje.
-U nas wszystko w porządku, wiesz....- zaczął chwilę opowiadać, jak to u niego zmienia się na lepsze dzięki wielu ludziom. Po chwili zawiesił głos i znienacka powiedział- Profesor nie żyje, wiesz?
Zamurowało mnie. Profesor nie żyje? Jak to, kiedy, dlaczego?
-Znaleźli go parę dni temu na Starołęce, wiesz, koło pkp, tam gdzie często pił. Po prostu, nie żyje, Pewnie się przechlał.
-Wiedziałem że znowu zaczął więcej pić ale....nie myślałem że tak...

Profesora poznałem około roku po Agnes i jej Panie. Też zimą, gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, kiedy czekałem na pociąg. Musiałem załatwić parę rzeczy w innym mieście, pełno ludzi, zgiełk... I to pierwsze spotkanie zadziałało na mnie niesamowicie. Wpłynęło na moje myślenie, postrzeganie. Kolejny człowiek, który udowodnił mi, wtedy i wiele razy potem, co znaczy być człowiekiem. Napisałem zresztą po tym pierwszym spotkaniu:

Tak wiem, człowiek jest bestią. Sam mam przecież w swoim relatywizmie ogromny problem z rozróżnianiem dobra i zła. Ale człowiekowi zawsze, zawsze należy się pewien szacunek. Czy ma lat 90 i robi pod siebie, czy robi pod siebie mając roczek i ma też całą zaślinioną buzię. Czy jest biedakiem, czy śmierdzi, czy jest szlachcicem, oligarchą, ma miliony. Nie one przecież wyznaczają wartość człowieka. Ją wyznacza wewnętrzna godność, godność przyrodzona, z której nawet nam samym osobiście jest się trudno odrzeć. A znaczną uwagę zwrócił mi na to pewien Profesor.

Pamiętam jak dziś. Czekałem wtedy na poznańskim PKP na pociąg. Została mi ponad godzina do odjazdu, kupiłem więc kawę, stanąłem sobie pod tablicami na dworcu i obserwowałem ludzi. Wszyscy się gdzieś spieszyli, nosili paczki z prezentami które wręczqli dzieciom i żonom za parę dni.

W pewnym momencie podszedł do mnie pewien człowiek. Widziałem przedtem, jak jakiś czasem mnie obserwuje. Widziałem, jak przedtem zaczepiał jakąś dziewczynę, zapewne studentkę jadącą do domu na tzw. święta. Szybko go spławiła. W pierwszym momencie nie zdziwiłem się, bo pan strasznie śmierdział. Uśmiechnąłem się.
-Tak?-zapytałem wyczekująco, podczas gdy pan spoglądał mi w oczy. Nie był wtedy pijany, jak większość bezdomnych, był trzeźwy- jednak po życiu jako dziecko z alkoholikiem umiało się wyczuć odór alkoholu po jednym chuchnięciu. Potem dowiedziałem się, że jednak pije, w ciągach, ale czasem z tym walczy. Nie był naćpany. Śmierdział niemytym ciałem. Nieumyte włosy, poszarpane ubrania. Na pierwszy rzut oka widać, że bezdomny, nie oszukujmy się.

Jednak też jak na bezdomnego był i tak wyjątkowo zadbany. Pożółkła od tytoniu, ale nadal jednak biała broda nadawała inteligentnemu obliczu sympatyczny wyraz. Może był nawet taki trochę święto mikołajowy. Albo bardziej był jak chochlik. Może sprawiła to atmosfera świąt, nie mam pojęcia. Ale takie miałem wtedy wrażenie, potem trochę bardziej poznałem Profesora i wiedziałem już, że nie jest ani Mikołajem, ani chochlikiem.

Człowiek odezwał się do mnie. Na wstępie zaznaczył, że nie chce pieniędzy, nie chce nic ode mnie, oprócz rozmowy.
-Pan tak miło się uśmiecha, pomyślałem, że mogę jeszcze porozmawiać jak człowiek
Owszem, mógł.
Stałem z nim godzinę na hali dworca głównego- tej starej jeszcze, niewyremontowanej wtedy. Przez godzinę rozmawialiśmy o wszystkim prawie. O filozofii. O Sokratesie i pewnym paradoksie matematycznym. O tym, że ludzie nie umieją rozmawiać i słuchać. Tematy przerzucały się szybko w naszych głowach i językach, miałem wrażenie, że to trwa pół dni, a nie godzinę.

Profesor opowiedział mi, napomknął, że był, przepraszam, że jest, profesorem matematyki. Nawet może mi dyplom pokazać, bo to coś czego strzeże jak oka w głowie, co mu zostało. I zaczął grzebać pod koszulą, szukać, szperać, aż wydobył stary, pogięty dyplom, zżółkły całkiem, jak jego broda. Dyplom profesory trzymany pod koszulą, taki, który zawsze wszyscy wielcy profesorowie mają w ramkach w swoich gabinetach. Bogowie, jakie to było smutne wtedy!

Opowiedziałam trochę o sobie. Tak, Kordian, bo moja mama, widzi pan, też wykładała na uczelni. Mój ojciec też, ale żaden nie był profesorem.

Płynnie znów przeszliśmy na jego historię. Żeby zarobić na studia, żeby tym profesorem zostać musiał pracować w kopalni, bo ojciec nie chciał go puścić żeby się dalej uczył.
-Kordian, będę ci tak mówił co? Kordian, masz żonę?
-Nie, nie mam jeszcze. Ale jeszcze- zaśmiałem się.
-O, kobiety to złe nasienie, nigdy się nie żeń.- zaśmiał się ale jakoś smutno.
Potem dowiedziałem się, że pić zaczął po tym, jak go żona zdradziła i zostawiła. Po tym, jak narobiła długów i odeszła. A mu w żalu było już wszystko jedno i wylądował na ulicy.

-Za 15 minut mam pociąg. Muszę iść- powiedziałem wtedy, orientując się, jak szybko mija czas. Profesor zrozumiał. Ale spojrzał jeszcze na mnie bystro i zapytał
-Wiesz, Kordian czym różni się człowiek od stracha na wróble? Ale nie, nie szukaj w biologii, fizyce. Zastanów się nad czymś oczywistym.
Zgłupiałem,
-Za dużo tego, nie wiem- powiedziałem bezradnie.
-Stracha na wróble możesz Kordian ubrać w najcudowniejsze szaty i nadal będzie tylko kukłą. A człowieka, takiego jak mnie, możesz upodlić, rozebrać do naga, ale jeśli nie zapomni o swoim umyśle, to nadal będzie człowiekiem. Nadal będzie miał godność.

I starszy, bezdomny pan, Profesor, wzruszył się okropnie w tym momencie. Powiedział, że dzięki mnie, dzięki tej godzinie rozmowy, że dzięki temu, że pomimo, iż śmierdzi i wygląda jak wygląda ja go traktowałem jak każdego zacnego obywatela, on dzisiaj znowu poczuł się człowiekiem. Bo on nadal ma w sobie godność, o którą walczy. Na koniec miał wręcz łzy w oczach, uściskał mnie, z tymi łzami w oczach. Tak, taki obdarty i śmierdzący. Ja poszedłem na swój peron, na pociąg. On poszedł w swoją stronę.

Wtedy wsiadłem w pociąg i sądziłem że go nigdy już nie spotkam. Ale widywaliśmy się, często na PKP właśnie, kupowałem wtedy dwie kawy na wynos i jakieś jedzenie, siadaliśmy na tych śmiesznych parapetach które były na hali starego dworca i rozmawialiśmy przez chwilę, dwie.
Nic nie mogłem zrobić żeby pomóc temu człowiekowi, nigdy nie mogłem sprawić żeby przestał pić, znowu był profesorem na uczelni. Ale mogłem czasem widzieć w nim człowieka, wspaniałego człowieka jakim był. Bo powinęła mu się noga, ale nadal był wspaniałym człowiekiem.

Ale podczas tej rozmowy już widziałem, że dla wielu na tym dworcu był człowiekiem, ale człowiekiem gorszej kategorii. Dziewczyna, którą zaczepił wcześniej podczas naszej rozmowy spoglądała na nas oburzona. Ludzie przechodzący obok byli zażenowani. Staliśmy się widowiskiem dla pani z kiosku z gazetami. A granice wszelkiego smaku przekroczyliśmy przy pożegnaniu. Wszyscy odwracali się zapewne z niesmakiem. Fu, dać się dotknąć śmierdzącemu bezdomnemu?! Okropność!

Ludzie widzieli w nim smród. Psa o mokrych łapach, jak pisał o sobie Van Gogh. Tego, którego się przegania. Jechali na te swoje wspaniałe święta. Oglądali może w wigilię film, w którym pewien chłopak zaprzyjaźnia się z bezdomnym i płakali może w scenie, gdy bezdomny pijak umierał, zamarzał na ulicy. Ilu zaprosiłoby tego pana do pustego nakrycia, gdyby rzeczywiście zastukał do drzwi a nie tylko pozostał na swojej dworcowej wigilii na bezdomnych? Popsułby pewnie swoim smrodem chwilę rozdawania prezentów i aromat pierogów. Mam prawo mówić, ja bym zaprosił?

Otóż mam, moja mama zapraszała już bezdomnego na wigilię. Nie tylko zresztą na wigilię. Tak, mam prawo w pewien sposób, negować hipokryzję tego zwyczaju, choć zrobiła to najpierw moja matka i to nawet nie jest mój zwyczaj, to zwyczaj wpojony, zapraszać ludzi do serca naprawdę. Moja mama to zresztą osobna historia lokalnej charytatywności, aż przegiętej, jednak mniejsza o to.

Chodzi mi o pewną znowuż, hipokryzję. Nawet w czasie, gdy wmawiamy sobie „będziemy się dzielić, to czas pokoju i radości!” nigdy nie przygarnęlibyśmy Cyganów z brzemienną kobietą pod dach. Może wygonilibyśmy swojego boga, mniejsza o tą analogię.
Nie chodzi mi już o święta, bo to nie ich czas, po prostu wtedy wiedziałem, że Profesora nikt nie będzie chciał przyjąć zgodnie z tradycją. Zresztą, on nawet nie chciał, gdy rok później próbowałem. On się przywiązał do swojego losu, wiecie? Aż za kurczowo. Już nie wierzył, może nie miał się czego trzymać. Agnes i Pan mają chociaż siebie nawzajem.

Nie uważam się za altruistę, wręcz przeciwnie, mnie cechuję ogromny egoizm i egocentryzm. Trudno mi wierzyć w niektóre utopie, zwłaszcza dzisiaj. Ale nadal widzę w człowieku pewna godność i go szanuję, jeśli ten sam nie pluje sobie i mi przy okazji w twarz. I nie oceniam.

W pewien sposób cholernie drażni mnie to, że wszyscy chcemy zbawiać świat, oglądamy tą wigilię w Krakowie dla bezdomnych, oglądać ratowanie bezdomnych w Indiach, wzruszamy się gdy widzimy głodujące dzieci, płacimy znaczne sumy na dzieci w Tajlandii i schroniska dla psów ( nie zrozumcie mnie źle, ja cholernie szanuję idealistów i podziwiam, nie neguję takich działań, wręcz przeciwnie ) a nie umiemy nawet szanować tego, kto jest obok.

Gdy coś nie jest na ekranie, zaczyna nam śmierdzieć pod nosem, odwracamy wzrok, uciekamy. Do tego bulwersuje nas, że ktoś nie czyni tak samo. Może nie wspieramy żebraków, fakt, dla wielu to genialny interes, wiem, kto na PKP w Poznaniu jest nawet „Królem żebraków” i żyje mu się całkiem nieźle. Ale czy musimy odmawiać rozmowy? Możemy nie mieć czasu, ochoty rozmawiać- ale czy nie możemy tego powiedzieć z szacunkiem? Nie chodzi tu może nawet o żadne dobro, bo ono tak naprawdę nie ma racji bytu. Nie chodzi już o tych ludzi, którzy nie odwracają wzroku i działają, jak pewna rosyjska lekarka zakładająca w Moskwie pierwsze lecznice dla bezdomnych. Bo są też ludzie, którzy działają, są idealistami i ja ich podziwiam.

Może w tym wszystkim chodzi mi o fundamentalny szacunek do każdego człowieka. Ten sam żywię do zwierząt, roślin, do wszystkiego, co żyje. Choć ten do człowieka ma trochę inny kształt dla wielu ludzi, ale i tak o nim zapominamy.

A wystarczy nieumyte ciało i kiepskie, poszarpane ubrania. Każdy staje się tym samym, pijakiem, który jest sam sobie winien i powinien zdechnąć. Bo to się często słyszy. A we mnie wtedy narasta irytacja.

A może wcale nie pije jak Pan? Może jest Profesorem matematyki, któremu powinęła się noga. Może i tobie, moja droga studentko, którą skręciło ze smrodu tego pana, kiedyś powinie się noga i wylądujesz na bruku? Może po swojej socjologii czy studiach inżynierskich nie znajdziesz pracy, mamusia już ci nie opłaci mieszkania i…co wtedy? Może tobie, czytelniczko, mąż przyszły czy obecny narobi długów i ucieknie a ty skończysz na bruku? A może się załamiesz, zaczniesz pić, bo umrze twoje dziecko? Nawet, jeśli pije, jeśli sam złamał sobie kark, czy wolno nam to oceniać? Za każdym tym głodem, smrodem, wiąże się pewna historia, pewne opowiadanie. A za każdą z nich stoi człowiek. Mniej lub bardziej inteligentny. Okazuje się, że czasem mądrzejszy od ciebie. Profesor matematyki, który na swoje studia musiał zarobić w kopalni. Pod tymi szmatami piękny człowiek z równie pięknym umysłem.

Nie mówię, że musimy z każdym rozmawiać, każdemu pomagać. To jego życie, może się podniesie, może nie da rady. Może pomogą mu idealiści, ludzie i instytucje do tego przeznaczone, jak pomagają teraz Agnes i jej Panu. Może wszystko zmieni kształt- choć to dzieje się bardzo rzadko. Może zamarznie na mrozie. Może już ma wypalone w mózgu dziury od wąchania kleju i alkoholu, jedynej rozrywki w tym przedsionku piekła zwanym bezdomnością. Ale nadal jest kimś z własną historią i nam nie wolno tego oceniać. Nie można się krzywić, widzieć jedynie szmat, czuć jedynie smrodu.

Z tym krzywym spojrzeniem jesteśmy mniej warci niż ten śmierdzący mamroczący pijak.
Bo nie można oceniać w ogóle wartości człowieka, dzielić ludzi na lepszych i gorszych. Mówić że są lepsi bo mają więcej pieniędzy albo mają obie nogi zdrowe. Mówić że inni są gorsi bo mają ciemną skórę i nie mają pracy. A jeśli już...to można to robić tylko patrząc w serce.

Przynajmniej ja tak to widzę.
Bo my może i mamy siłę, której komuś zabrakło, może mamy szczęście albo bogatego tatusia, ale to nie daje nam prawa czuć się ponad kimś. Nie ma żadnego ponad, nigdy nie było i nie będzie, a jeśli uważasz się za lepszego, dla mnie sięgasz dna. Sam sobie plujesz w twarz, bo to nie godność.
Czasem warto zajrzeć w oczy. Za nimi kryją się historie. Każdy człowiek jakąś ma. A czasem po historiach zostaje tylko pustka w oczach, ale i ta wiele mówi.
Czasem warto zajrzeć w oczy, po prostu.
I ja żałuję, że więcej nie zajrzę w oczy Profesorowi.
Zresztą, w oczy warto nie tylko bezdomnym. Warto zajrzeć w oczy drugiemu człowiekowi, widzieć, nie tylko patrzeć. Widzieć w nim człowieka najpierw, a dalej jego alkoholizm, choroby, problemy.

Ale czasem dziwnie to właśnie bezdomni nauczą nas najwięcej. Ich piękne oczy. Może po prostu tak wiele uczą nas ludzie.

Mnie Profesor nauczył. Że nigdy nie będę, nikt nie będzie, strachem na wróble.
Szkoda, że za późno do mnie dotarło, że to ja powinienem mu podziękować. Ale ten pociąg odjechał. Mam nadzieję, że w lepsze miejsce niż to, w którym przyszło mu żyć tutaj.

I czy masz nazwisko i pracę, czy nie masz dachu nad głową...umrzesz tak samo. Wobec śmierci chociaż jesteśmy równi, zostaje taka sama pustka po każdym.




I...czasem mam wrażenie, że dlatego tak bardzo przywiązałem się do przypadkowego bezdomnego..bo mam świadomość, że to jeden z możliwych scenariuszy dla mojego ojca. Po tym co mi zrobił, po więzieniu, po tym gdy słuch o nim zaginął, z jego alkoholizmem on mógł się stać bezdomnym Doktorem. Wtedy tak myślałem, że to możliwe. I pomimo wszystkiego, pomimo tego co było między nami, jakie rany zadawał...miałem nadzieję, że zrozumiał swoje błędy. A nawet jeśli nie miałem już wtedy nadzieję, że ktoś spojrzy mu w oczy i zobaczy po prostu człowieka. Ktoś mimo wszystko porozmawia i kupi tą cholerną kawę. 

sobota, 10 maja 2014

"Mówi się, że życie jest zbyt krótkie, by je poświęcić szachom. Ale to już wina życia, a nie szachów" W. E. Napier

Dzisiaj o poranku, gdy tylko wróciłem z porannej przebieżki z psem dookoła jeziora o 6 rano, usłyszałem już w drzwiach konspiracyjny szept.
-Króliczku...idziemy dzisiaj w plener! - szept ten wypłynął z ust mojego dziadka, który uśmiechał się tajemniczo. Tajemniczo dla świata, nie dla mnie. Bo tylko my we dwoje możemy zrozumieć, czym jest „plener”.

Nie chodzi o osławione przez nastolatków picie piwa pod chmurką czy grillowanie, co jest polskim sportem narodowym. Chodzi tu o inny sport, trochę mniej sportowy, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi. Choć mój dziadek mówi, że to najlepszy sport dla umysłu.

Gdy mój dziadek w piękną słoneczną sobotę- bo to zawsze są soboty -powie” idziemy w plener” znikamy dla świata. Najpierw ja tradycyjnie włamuję się do spiżarni tak, by moja babcia nie zauważyła i kradnę jej najlepszy na świecie domowy kwas chlebowy, pakuję do plecaka zapasy domowych przysmaków. Cicho, na paluszkach wychodzę z domu, tak by nikt nie zauważył.

Przecież sobota to dzień tradycyjnych poznańskich porządków, to dzień gdzie załatwia się sprawunki, trzepie dywany, pastuje podłogi...ale gdy dziadek powie „idziemy w plener” nic innego się nie liczy, tej jednej soboty w miesiącu kto inny wypastuje za mnie ta podłogę i krzywda się nie stanie ( tak, wiem, pastowanie drewnianych podłóg jest archaiczne, ale u mnie nadal to się robi).

To wymykanie, konspiracja,trwają od czasu, gdy byłem dzieckiem i czasem soboty spędzałem właśnie u dziadków, chociaż jeszcze z nimi nie mieszkaliśmy. Choć jeszcze nie stało się wiele rzeczy, które stać się musiały.

Gdy dziadek mówi więc „idziemy w plener” wiem doskonale co robić. Wymykam się bezszelestnie z domu ze skarbami ze spiżarni, której Sisi broni nieraz niczym trójgłowy pies z ukochanej mitologii greckiej mojego dziadka. Wymykam się, a Stefciu już czeka na mnie przy furtce. Czeka z piękną, stuletnią szachownicą z egzotycznego drewna. Czeka z zastępem pionków z kości, królem i królową. Stefciu czeka na mnie, by wypowiedzieć mi wojnę.

Jeszcze parę lat temu siadaliśmy na trawie w parku, dziś dziadek nie jest już tak giętki, ciężko by mu się wstawało z ziemi, więc powoli siadamy na ławkach. Mniej to przypomina piknik, czasem gra się niewygodnie..ale to nadal plener ze dziadkiem.

Rozsiadamy się więc najwygodniej jak możemy, zajadamy się smakołykami ukradzionymi z domu, choć nie była to prawdziwa kradzież- i gramy. Czasem ogrzewani przez słońce, czasem rozpraszani przez przebiegające dzieci. Pamiętam, jak pewnego razu mój dziadek dawał lekcję szachów przypadkowym ludziom w parku, dzieciom, które miały jakieś 8 lat i zapytały, co to takiego.

Miałem tyle samo lat, kiedy dziadek pierwszy raz zabrał mnie w plener i zaczął uczyć mnie grać. Gdy miałem te 8 lat on pierwszy już widział, że coś się ze mną dzieje. Że nie jest w porządku. I te rozmowy nad szachownicą pomagały jak nic innego, podtrzymywały nieraz przy życiu. Ta gra było czymś, na co można było zawsze czekać. Była czymś pewnym w tamtym złym świecie. I chociaż dopiero wiele lat później dowiedział się, co działo się w moim domu, wiedział, że tego potrzebowałem, a szachy po prostu były tylko naszym rytuałem, oderwaniem od nauk grania na skrzypcach, były momentem, gdzie nic innego się nie liczyło, tylko śmierć jego króla. A raczej mojego.

Żeby zrozumieć pewne rzeczy, trzeba trochę mojego dziadka poznać. Stefciu jest człowiekiem specyficznym. Wielkim pasjonatem historii, był wspaniałym nauczycielem. To on tak bardzo kochał historię, że nazwał wszystkie swoje córki imionami historycznymi. Marysieńka. Oktawia Augusta...każde imię musiało coś znaczyć. W mojej rodzinie potem przejęto tą tradycję i tak przez to, że moja mama była polonistką wszyscy mamy imiona literackie- więc Kordian nie powinien nikogo już dziwić, a dzieci mojej ciotki maja imiona sławnych lekarzy ( tak, tacy tez istnieją).

Mój dziadek jest człowiekiem, który żyje trochę we własnym świecie. Myślę, że stworzył taką otoczkę nieraz, żeby przetrwać w świecie zdominowanym przez Sisi i córki, w tym galimatiasie. To nie jest złe, to ma swoje wielkie uroki i przez to powstaje wiele anegdotek. Żebyście nie zrozumieli mnie źle- Stefciu bardzo kocha swoją żonę i wszystkie córki. Tylko czasem musi od nich uciec w świat antyku, historii, składania modeli samolotów i szachów właśnie. W świat swoich spokojnych pasji. W świat swojej utopii też, gdzie wszyscy są mądrzy jak Arystoteles, a zasady są jasne jak te na szachownicy i oczywiste dla wszystkich.

Stefciu jest przy tym człowiekiem, który niewiele mówi. Raczej bywa pogodnym obserwatorem życia, życzliwym światu. I to się czuje. Nigdy nie skomentuje twoich decyzji, tylko będzie cię naprowadzał na właściwą drogę, zachęci cię, żebyś sam znalazł rozwiązanie, chociaż on je już zna. Nigdy cię nie skrytykuje bez podstaw, ba, on w ogóle cię nie skrytykuje, tylko powie, że uważa inaczej. Nigdy cię do niczego nie przymusi, tylko zmusi do zastanowienia. Nigdy nie poda ci nic na tacy. Myślę, że dlatego kochali go tak bardzo wszyscy jego uczniowie. Pomimo tego, że potrafił stracić pół lekcji na anegdoty rodem z Homera. Stefciu jest w dużej mierze też moim nauczycielem myślenia. Przewidywania konsekwencji. Analizy. Dzięki opowieściom o Senece i Marku Aureliuszu...ale też dzięki szachom.

Szachy są nauką o własnych błędach, Króliczku” usłyszałem od niego, gdy pierwszy raz zabrał mnie w plener. Zanim ułożył wszystkie pionki i figury na szachownicy, powiedział, że to gra, której po wielu latach nie traktuje się tylko jak gry i kiedyś to zrozumiem. Wtedy nie rozumiałem. Gdy rozstawiał figury opowiedział mi o historii szach, ich poprzednikach w Indiach ( bo stamtąd pochodzą), o mędrcu Ben Daherze który dzięki szachom opróżnił spichlerz sułtana i pokazał mu wielkość małej cyfry 2. A potem po raz pierwszy poruszyłem gońcem, laufrem i wsiąkłem na dobre w ten dziadkowy świat.

Stefciu w ciągu tych wszystkich lat częstował mnie wieloma aforyzmami rodem z Tartakowera.
W szachach istnieje tylko jeden rodzaj błędu- to złe mniemanie o swoim przeciwniku.”

Nie istnieje partia bez omyłek- mylimy się wszyscy, czy w szachach, czy w życiu, Króliczku i to jest naturalne, nie ma doskonałej partii i nie ma doskonałych ludzi”

Izolowana figura na szachownicy to najsmutniejszy ze wszystkich widoków. To tak jak samotny człowiek, który odcina się od innych albo którego inny wyrzucają wiecznie z życia Kordian.
To to samo”.

Za dużo wariantów rozgrywki w twojej głowie powoduje, że przegrywasz. Czasem trzeba się na coś zdecydować, wiesz?”

Zdarzają się nieudane zwycięstwa i wielkie, wspaniałe przegrane. Nie zawsze chodzi o to, że coś zdobędziemy i ty powinieneś o tym wiedzieć. Czasem liczy się to, że w ogóle zagraliśmy.”

Przez te wszystkie lata Stefanek częstował mnie wieloma takimi mądrościami. Zawsze trafnie, zawsze w zależności od sytuacji celnie wbijał szpileczkę swojej mądrości w mój umysł. O izolowanych figurach powiedział mi gdy miałem naprawdę depresyjny czas w życiu i z nikim nie chciałem rozmawiać i przebywać, odcinałem się od ludzi. O wariantach mówił, gdy decydowałem o studiach. O zwycięstwach i przegranych, gdy nie udało mi się osiągnąć pewnych rzeczy w muzyce. Zawsze trafnie, nigdy wprost. Nigdy nic na tacy, każąc myśleć. Po prostu grając.

Gra w szachy z moim dziadkiem zawsze była nauką życia. „Szachy są jak życie” powiedział kiedyś, nie podczas gry plenerowej, a w czasie długiej zimy, kiedy siedzieliśmy nad szachownicą ze swoimi ulubionymi kubkami herbaty z rumem. Szachy są jak życie- i po latach to zrozumiałem.

Szachy są najwspanialszą z gier uczących myślenia. Uczą cię, czym jest błąd, uczą cię, że warto doceniać porażki i się po nich podnosić. Uczą analizy, przewidywania. Poświęcania czegoś, żeby zyskać coś lepszego. Uczą szanowania zasad. A raczej mogą tego wszystkiego nauczyć, jeśli ma się tak wspaniałego nauczyciela, jakim jest mój dziadek.
Skromnego, cichego człowieka kochającego tak czule całe życie swoją rodzinę, świat i nie poddającego się w wierze, że ludzie są dobrzy. Uśmiechającego się nawet po tym, jak go okradziono na wielkie sumy. Wybaczającego. Zaciętego w walce. W walce życia, bo szachy są jak życie- każdą partię trzeba rozegrać do końca.

Nikt jeszcze nie wygrał partii przez poddawanie się, prawda? -powiedział mi Stefciu, gdy pierwszy raz poszliśmy grać w plenerze po moim wyjściu ze szpitala. Byłem wtedy w całkowitej rozsypce, cała nasza rodzina była. Płacze, szepty, moje uszkodzone serce, ucieczka od ojca. Gdy ktoś umarł na parę minut w taki sposób, nawet ci którzy go kochają, traktują go jak trupa. Szepczą, szepczą..ale nie Stefciu. Stefciu znalazł w tym wszystkim moment, żeby mnie porwać. Nie chciałem tego, nie miałem do szachów głowy...ale znów uratował mnie rytuał. Ten stabilny grunt biało-czarnej szachownicy. Nikt nie wygrał przecież, poddając się od razu.

Wiecie, że nigdy nie wygrałem ani jednej partii z moim dziadkiem? I nie wygrałem wtedy, gdy mi to powiedział.
Nawet gdy byłem dzieckiem, Stefciu mi nie ułatwiał. Bo nauka nie może być prosta. Nieraz trzeba się wysilić, przegrać wiele partii, żeby wygrać.

Nikt jeszcze nie wygrał przez poddawanie się. Gdy to powiedział, nie mogłem się poddać. Zaszyć się w swoim bólu, goryczy. Nie podnosić się z kolan. Nie można oddać żadnej z partii, nie można oddać walkowerem życia, to mi chciał wtedy powiedzieć. I ja to z czasem zrozumiałem. Pamiętałem te słowa. Nie poddałem się więc i grałem dalej. Uparcie, nieraz obrywając, tracąc laufra, gońca, mając nieraz już samego króla w szachu. Ale wiecznie grając.

Gram tak do dzisiaj i nie czuję, żebym przegrywał. Zresztą, jeśli przegram, to cóż..to może być wspaniała przegrana. Lepsza niż brzydkie zwycięstwo.

Nigdy nie wygrałem z moim dziadkiem partii, przez te prawie 20 lat. Za każdym razem słyszałem szach i mat. Parę razy tylko doszliśmy do sytuacji patowej. Mój dziadek jest świetny w szachach, tak samo jak jest świetny w życiu. Nigdy nie wygrałem z nim i w sumie już nie wierzyłem, że kiedykolwiek wygram. Mówiłem mu to nieraz ze śmiechem po kolejnych cięgach znoszonych z przyjemnością.

Dzisiaj wykradłem ze spiżarni kwas chlebowy i ciastka, usiedliśmy w parku, rozłożyliśmy szachownicę. Mój laufer nie kuśtykał, a pięknie skakał. Poświęciłem gońca, wieżę i pionki. A mój hetman po raz pierwszy ściął królowi mojego dziadka łeb.

Mój dziadek nie był zły, że przegrał. Nie był rozczarowany, że ktoś w końcu złoił mu skórę i powiedział mu „mat”. Mój dziadek był wzruszony jak dziecko. Miał prawdziwe łzy w oczach, łzy niesamowitej radości.
Mój dziadek powiedział mi, że jest ze mnie tak cholernie dumny.
Mój dziadek powiedział mi, że wie, że już nie musi się o mnie martwić, bo umiem pięknie przegrywać, ale i wygrywać.

Wróciliśmy z parku. Od drzwi zaatakowała nas ze śmiechem Sisi, zdzielając mnie ścierką przez łeb żartobliwie.
-No, tu są uciekinierzy, Kasparowy jedne! Zdążysz jeszcze na pastowanie podłóg, Króliczku!- prawdziwa poznańska gospodyni nigdy nie zapomina o swoich podłogach. Wywróciłem oczami, pokazałem język kontynuując tą wesołą udawaną kłótnię o obowiązki domowe i zajęczałem nad swoim okrutnym losem.
Moje lamenty jednak przerwał Stefciu. Swoim spokojnym głosem przytulając Sisi powiedział tylko
-Zosiu, kochanie moje, dzisiaj Ida będzie pastować podłogi, nie jest już taka mała i też może to robić. Dzisiaj Króliczek wygrał ze mną i to jego święto, ma wolne.



Tak więc mam swoje święto. Moja rodzina bywa dziwna, mamy swoje „odchyły” jak choćby traktowanie szachów jako wielkiej metafory i świętości wręcz. Kłócimy się o wartość poezji Mickiewicza przy śniadaniu i bijemy wręcz o książki. Trzepiemy co sobotę dywany, a gry planszowe traktujemy bardzo serio. Zwłaszcza scrabble. Mamy swoje trupy w szafach i kłopoty. Ale tej rodziny nie zamieniłbym na co innego. Tego domu, który pachnie starymi książkami i tą staromodną pasta do podłóg. I nawet gdy zostawię ten dom, wyjadę na dobre, będę miał go nadal w sercu.

Bo dom to nie budynek, nie ściany. To ludzie i miłość, którą do nich czujemy. To nauka mądrości i dobroci przekazywana w każdy możliwy sposób. To każda partia szachów zapisana czułością w sercu. Jestem farciarzem, że mam takich dziadków, wiecie?

poniedziałek, 5 maja 2014

Syn błękitnego nieba.

Zderzyłem się z nią na ulicy, kiedy wracałem do domu z pracy. Wyszedłem wcześniej, wszystko było pozałatwiane, papiery pozanoszone...można było sobie pozwolić na miłe, słoneczne popołudnie. 
-Kordian S.!- wykrzyknęła na całą ulicę. W pierwszy momencie nie poznałem.
-Lena? -zapytałem zdziwiony. Lena, moja Lenka kochana! Tyle lat się nie widzieliśmy! Jedyna Magdalena, która nie pozwalała mówić do siebie per Magda i wiecznie mówiła mi po nazwisku. S. to, S. tamto. Moja Lena, z którą spędziłem 3 lata w jednym liceum, w jednej klasie. Razem wysadzaliśmy w powietrze laboratorium chemiczne, byliśmy w teatrze, chodziliśmy na wagary i kupowaliśmy szlugi na sztuki w pubie o wdzięcznej nazwie „Szuwarek”, którego od wielu, wielu lat nie ma. Zresztą, pub to słowo na wyrost. Miejsce gdzie sprzedają właśnie ćmiki na sztuki i tanie wina na szklanki jest zwykłą meliną. -Lena, to ty? Nie poznałem cię cholera!
-A ja ciebie od razu, prawie nic się nie zmieniłeś, nadal wychudzone szczudła z ciebie!- zaśmiała się. Spojrzałem na nią uważnie. Naprawdę się zmieniła. Włosy nie były już nastroszone i pofarbowane na dziwaczną czerń atramentu, tylko były ładnie przycięte, ułożone, w kolorze ciemnego brązu. Ubrana była normalnie, nie miała już pieszczoch ani długiej gotyckiej spódnicy do ziemi. Ładna, spokojna kobieta przed 30-stką. Taka, jaka powinna być. Z ładnym uśmiechem, ale poważna.
-Teraz nie wiem, czy to komplement- zaśmiałem się i naprawdę nad tym zastanowiłem. Ona taka ładna, ułożona, a ja? Ja to dawny ja. W rozwalonych trampkach, zarośnięty, z tą strzechą włosów gdzie każdy nadal idzie w swoją stronę.

Z reguły gdy spotyka się znajomych, mówi się „zdzwonimy się” i każdy idzie w swoją stronę. Ale my od słowa do słowa doszliśmy do pobliskiej kawiarni, jednej z przytulniejszych w okolicy Starego Rynku. Oboje mieliśmy trochę czasu.
Usiedliśmy, zamówiliśmy kawę nie mogąc przestać mówić. A pamiętasz tą Baśkę? Skończyła prawo! A tego Marka z humana? No, pamiętam, wyjechał do Anglii i ma tam własną firmę...ludzie, ludzie, ludzie którzy stali się wspomnieniami. Słowami, zamazanym obrazem. Kiedyś obecni namacalnie...dziś są daleko. Co się stało z naszą klasą, jak zapytałby Kaczmarski.

-Dobra, Lena, ale lepiej mów, co tam u ciebie.
-Dawno się nie widzieliśmy, co? Właściwie dlaczego?- zapytała i spojrzała tak jakoś smutno.
-Nie wiem. Ile to już lar? 4? 5? Jakoś to się wszystko rozeszło jak urodziłaś dziecko. Przestaliśmy wszyscy mieć czas, ty byłaś zajęta. Wiesz jak jest. Życie.
-Ano tak, życie.
-No więc trzeba to nadrobić. Więc opowiadaj, co tam u Zbyszka?
-Rozwodzimy się. Zdradził mnie.
-Och...- nie wiedziałem co powiedzieć. - Nigdy bym się nie spodziewał- Bo naprawdę, nigdy bym się nie spodziewał. Zbyszek? Ten Zbyszek, z którym rozwaliliśmy auto jego rodziców, ten, który od pierwszej klasy liceum był w Lence szaleńczo zakochany? Nasza miss i mister zakochania?
-Wiem, ja też nie. Ale to tak się nieraz układa, S. - maniera mówienia do mnie po nazwisku nie przeszła jej pomimo lat- Wiesz, to tak jak my w pierwszej klasie liceum nie sądziliśmy, że tuż przed maturą rozstaniecie się z Ewką, wy, nasze bliźniaki.
-To było okropne, jak do nas tak mówiłaś- zaśmiałem się i zacząłem wspominać, jak Lena właśnie pierwsza rzuciła, że niby para, ale jak rodzeństwo wyglądamy. Oboje wysocy, czarnowłosi, skrajnie chudzi. Wiecznie ponure werteryczne natury. -Masz z nią jakiś kontakt?
-Nie, od wielu lat nie. Zresztą chyba nikt z nią nie ma bliższego kontaktu, tylko przez facebooka możesz się dowiedzieć co u niej. Właśnie, masz facebooka, S.?
-A wiesz że nie? Jakoś unikam.
-Szkoda, łatwiej by się było z tobą skontaktować.
-I tak jest łatwo. Numeru telefonu nie zmieniałem, mieszkam nawet tam gdzie mieszkałem, jak ktoś chce, to mnie znajdzie póki co.
-Nie ożeniłeś się?
-Nie. Chciałem, ale nie wyszło. Pamiętasz ta Ankę, co z nią się zszedłem zaraz po liceum? No to z nią chciałem, ale widzisz, znowu- życie.
-I ciesz się, że nie wyszło. Małżeństwo nikomu nie służy.
-Lena, co ty za bzdury gadasz. Ja wiem, że może wam nie wyszło, ale wiele ludzi jest szczęśliwych.
-Wiesz, S. ...ja to sobie po prostu inaczej wyobrażałam wszystko.

Lena zaczęła opowiadać. Smutno opowiadać, że myślała, że będzie inaczej. Że przecież jak dorośnie, jak już będzie po tej maturze, to inaczej sobie ułoży życie. Bo przecież to się wydawało takie proste, studia, mąż, dzieci, praca. Sielanka. Miała wizję, czekała aż ona się spełni. Czekała najpierw do matury, potem do końca studiów, do ślubu, do ciąży, do końca pierwszej ciąży, do doktoratu...Czekała. Właśnie czekała.

A ja pomyślałem sobie, że wszyscy mieliśmy jakąś wizję swojej przyszłości. Wszyscy zdając tą maturę, sądziliśmy, że złapaliśmy Pana Boga za nogi, że to już ten moment, który wszystko zmienia. Myśleliśmy, czekaliśmy, mieliśmy swoje wizje...a zapominaliśmy w pewnym momencie, że czekać nie można. Tak jak wtedy, po maturze.

-Co będziesz robił w te najdłuższe wakacje S.? - rozmawiałem z Leną przed którąś lekcją, krótko przed samą maturą.
-Jak pozałatwiam całe to roznoszenie papierów to jadę do pracy, za granicę. Dorobię sobie, pozwiedzam. Wiesz, jakbyście ze Zbyszkiem chcieli ,to możemy jechać np. razem do Francji, najpierw się zarobi, potem pozwiedza zamki nad Loarą...
-Zamki nad Loarą! Zawsze chciałam je widzieć!
-No to czemu nie, pogadaj z nim i jedziemy razem!
-Nie wiesz, jakoś tak...pewnie pojedziemy nad morzę, do pracy może za rok,dwa pojedziemy....mamy na to czas, wiesz.

-Widziałaś te zamki nad Loarą, Lena?
-Co? Jakie zamki?
-Kiedyś strasznie chciałaś je zobaczyć, przypomniała mi się jedna nasza rozmowa. Pojechałaś tam w końcu?
-Nie, nie widziałam żadnych zamków. Kto by tam o tym teraz myślał, nie mam czasu, mam dzieci, pracę, rozwód na głowie.
-No tak, kto by tam o tym myślał.

Może nie można było na to czekać Lena? Może nie można nieraz czekać na pewne rzeczy, powiem po raz kolejny. Bo życie jest tu i teraz. Jakbym wtedy wiedział pewne rzeczy, gdybym był mądrzejszy o te parę lat, powiedziałbym jej wtedy, że może jednak warto zaryzykować i pojechać na wariata. Bo potem zapomina się o swoich marzeniach. Bo potem zapomina się o mrzonkach. Ja tego zapomnieć nie chcę. Nigdy, nigdy, nigdy. Nie chcę czekać, nie chciałem już wtedy. Bo życie trwa tu i teraz, zawsze. Toczy się swoim rytmem. Zawsze jest czas na tworzenie wspomnień, Lenka, zawsze był i zawsze będzie. I na wspomnieniach nie możemy poprzestawać. Nigdy. Bo życie było, jest i będzie, póki nie wydamy ostatniego tchnienia.

Patrzyłem na nią z uwaga. Jak pije kawę. Jak porusza dłońmi. Jak śmieje się do wspomnień. Nie do życia tu i teraz, a do wspomnień.

-Wiesz, że z licem mam najlepsze wspomnienia? Studia to już nie było to samo, bo szybko urodziłam Asię, wiesz, moją córkę, ten ślub, wszystko po kolei. Liceum to był chyba najlepszy czas w moim życiu. Drugi się taki nie zdarzy.
-Masz w jednym rację Lena, powtórzyć tego nie można. Ale nigdy nie wiesz, czy to twój najlepszy czas w życiu. Jeszcze pełno go przed tobą.
-S., nie oszukujmy się. Nigdy już nie będziemy tacy beztroscy i szaleni jak wtedy.

Pomyślałem o sobie w czasach liceum. Beztroski i szalony? Tak mnie wtedy widziała Lena, nas wszystkich, a w tym mnie? Może dlatego że nie widziała nigdy moich pociętych rąk. Nie słyszała moich spazmów. Widziała wystylizowanego chłopaka z muzyką i teatrem, trochę buntowniczego i krzyczącego, że sztuka ma swoje prawa. Może niech tak mnie zapamięta, a nie to, że liceum było dla mnie czasem przemiany. Że to właśnie dopiero po liceum zacząłem mieć nadzieje, marzenia, przestałem wyć nocami życząc sobie śmierci. Że beztroski dopiero zacząłem się uczyć.
Jak bardzo człowiek może wydawać się różny różnym ludziom.
Ale lepiej może tego nie psuć.

-Może coś w tym jest Lenka- zaśmiałem się. - W sumie od liceum nikt mi nie groził procesem o obrazę uczuć religijnych
-O Boże, pamiętam to! Jak ciebie i Ewę chcieli ze szkoły wywalić, a ksiądz prawie dostał zawału i wrzeszczał w auli, że was pozwie, bo jesteście już pełnoletni!
-No, zaszaleliśmy troszkę z tym spektaklem wtedy, to fakt. Widzisz, teraz dorosłem na tyle, żeby szanować cudze uczucia. W ogóle się trochę pozmieniało. Czas zmienia nasz wszystkich.
-Zmienia. Nie chciałbyś czasem wrócić?
-A wiesz, że nie?
-A ja tak. Bardzo.

Bogowie, jakie to było smutne. Jakie gorzkie.
Rozgryziony piołun na wargach nie jest tak gorzki, jaj rozczarowanie życiem drugiego człowieka. Człowieka, który był kiedyś bliski, a teraz jest rozmazanym obrazem. To smutne, cholernie smutne, jak niektórzy ludzie rozbijają się o rzeczywistość. Gdy przymierzają ją jak drogą sukienkę do swoich wyobrażeń i stwierdzają, że wyglądają w niej źle, że to płótno krępuje ich ruchy.

Gdy wróciłem do domu, włączyłem w kuchni radio. Mówili o dzisiejszej maturze. Jakie to symboliczne, że dzisiaj spotkałem Lenkę. Tą osobę, która jest już kimś zupełnie innym, tą, która z roześmianej dziewczyny zmieniła się w smutną kobietę przed 30-stką, już zmęczoną życiem. Kim będzie za 20 lat? Kim będę ja? Czy nie zrezygnuję z marzeń? Ja nie mam zamiaru. Nie chcę tak właśnie gorzknieć, dzieciak we mnie się buntuje. Jestem dorosły ale to nie znaczy, że nie doceniam piękna życia, że się nie cieszę. Że rozbijam się o szyby własnych wyobrażeń. To nie tak. Te lata...te lata powinny tylko działać na naszą korzyść. Powinny. Zawsze powinny nas uczyć tego co słuszne, mobilizować do działania. Powinno bywa utopią.

Pamiętałem o maturach, bo jest osoba, której wyjątkowo dobrze w tym okresie życzę i trzymam za nią kciuki, która dzisiaj pewnie i tak bez problemu poradziła sobie z tym schematycznym arkuszem. Ale gdy to usłyszałem w radiu, przypomniałem sobie zmęczony wzrok Leny..to zabolało.

I tak naprawdę...nie chcę już nikomu życzyć tylko powodzenia już na samej maturze. To jest zbędne. Bo wiem, że i Ona sobie na pewno poradzi i zda to najlepiej jak potrafi a i każdy maturzysta poradzi sobie z maturą samą w sobie, bo ona nie jest trudna. To tylko egzamin. Egzamin, który można też poprawić. Jeden z wielu formalnych, pisemnych, w które trzeba włożyć tylko troszkę wysiłku. Ale gdy kwitną kasztany ważniejsze może jest coś innego. Ważniejsze jest to, żeby poradzić sobie z życiem. Nie zabić tej iskry buntu i braku korzenia się przed losem, dziwnej siły, tej, która cechuje młodego człowieka. Albo żeby ją wzniecić. Tylko młodość jest tak niepokorna, czyż nie? Tylko teraz mamy szansę. Tu i teraz.

Nie życzę więc maturzystom powodzenia z liczbami, tekstami, tabelkami i kluczem. Bo z tym sobie na pewno poradzicie, do tego lepiej albo gorzej przygotowała was sam szkoła. Ja wam życzę powodzenia w dalszym życiu. Tego, żebyście nie rozczarowali się dorosłością. Bo matura to pewna granica, ale życie już było, jest i będzie. I jest piękne, jeśli mu się na to pozwoli.
Życzę wam, żebyście nie wyzbywali się ideałów. Nigdy. Bo nawet gdy ma się rodzinę na utrzymaniu, nie można zapominać o nadziei. Nie można pozwolić, żeby nadzieja stała się złudzeniem.
Życzę, żebyście dorastali, a nie gorzknieli. Żebyście nie wyzbywali się marzeń. Żeby to życie was nigdy nie męczyło, nie rozczarowało. Bo życie ma być życiem, nie jest ani trudne, ani łatwe. Liczy się tylko to, jak na nie spojrzymy. Wszystko zaczyna się w naszej głowie. Wszystko to nauka pływania we wspaniałym oceanie pełnym bogactw.
Życzę, żebyście wy, młodsi tylko troszkę niż ja ludzie, nauczyli się je dostrzegać i czerpać z tych oceanów właśnie póki jeszcze możecie. Póki czujecie ciepło ze zdwojoną siłą.
Życzę właśnie siły w tym, momencie, gdy życie zweryfikuje nieraz boleśnie wasze plany. Taki los. Trzeba być wobec niego pokornym i robić dalej swoje. Życzę, żeby to była nauka która płynie z porażek, a nie by przychodziło załamanie.
Życzę, żebyście nie poddawali się, jeśli wasze pierwsze wybory okażą się złe. Nie te studia, nie ta żona...wszystko można zmienić. To wy kształtujecie swoje ścieżki i zawsze, jeszcze zawsze macie szansę. Życia nie można przegrać, jeśli nie da się za wygraną we własnym sercu.
I wreszcie życzę wam, żebyście nigdy nie czekali. Żebyście nie obudzili się w wieku 80 lat ze strachem, że życie przespaliście, przeczekaliście. Żyjcie tu i teraz, nie czekajcie z pewnymi decyzjami. Nie wiecie, ile czasu wam zostało. Nie wiecie jeszcze, jak łatwo przeczekać w kolejce życie. Kolejce, w której nikt oprócz was samych nie każe wam stać.

A czas liceum zachowajcie jako wspaniałe wspomnienia. Bo te nieraz działają jak balsam.

Rozstawaliśmy się z Leną mówiąc, że na pewno jeszcze się zdzwonimy. Nie zdzwonimy, wiem o tym. Jesteśmy już zupełnie innymi ludźmi. Ja trochę za bardzo wariat, ona trochę za bardzo smutna. Nie jesteśmy już jak wtedy, dwa lisy kradnące kury pod osłoną nocy i śmiejące się, dwa dzieciaki, z których jedno chowało swoje problemy.

Lena zatrzymała się jeszcze na chwilę.
-A pamiętasz nasze ostatnie pomaturalne ognisko? Jak grałeś każdemu piosenkę?
-No pamiętam, wiele z nich to był żart.
-A pamiętasz co zagrałeś sobie?
-Pamiętam, zawsze takie rzeczy pamiętam.
-Ja też pamiętam. I wiesz co? Ta piosenka ci cholernie do dzisiaj pasuje.

-To teraz zagraj coś sobie jak jesteś taki mądry!-zaśmiała się podpita Lena, po tym, jak Kordian S. zagrał ze specjalną dedykacja dla niej „Poznańskie dziewczęta” Pidżamy. Wtedy pasowało to do niej, do jej szalonego kokieteryjnego charakteru i tego, jak klasycznie podbijała nos i wbijała ludziom na koncertach pieszczochy.
-Nie mogę sobie nic grać, to wy mi powinniście coś zaśpiewać!- wykrzyknął ze śmiechem.
-No już, nie pierdol! - z drugiej strony zadudnił głos Marka.
-A ma być śmiesznie czy na poważnie?
-Dawaj teraz coś na poważnie, zobaczymy co z tego wyjdzie.

Kordian zastanowił się. Miał całkowitą pustkę w głowie. Bo co sobie może teraz zaśpiewać? Dostali w tym tygodniu wyniki matury, poszli świętować. Nowy etap w życiu.. Zaczynał go sam, musiał się zdecydować na wiele rzeczy. Nikt za niego nie zdecyduje. Ale wiedział, że ma już dosyć wszystkich bolesnych piosenek odnoszonych do siebie, on przecież chce żyć, zmienił się. Chce żyć i być synem niebieskiego nieba. Kochał ten kawałek zawsze. Ale dzisiaj go naprawdę poczuje. Żegna się i wita- będąc synem niebieskiego nieba. Ze starymi wspomnieniami i tymi, które zdobędzie. Każdego dnia.

-Mam! Ale to nie będzie o mnie, to będzie dla nas wszystkich- uderzył w struny gitary....



„W każdej sytuacji bez wyjścia
W każdym mieście w którym nabałaganiliśmy
Zawołaj, ja zachowam przelotne wspomnienia
Każda bezsensowna gra
Każdy wstyd który ofiarowujemy w grze
Zatrzymuje wspaniałe wspomnienia

Syn błękitnego nieba

Powiedziałbym raczej
To karmienie ptaków pogubionych w klatkach
Wyczekiwanie gdy nie mamy gdzie iść
Spacerujący muzycy w górze naszej drogi
Nabieranie innych, gdy nie mamy gdzie iść
Karmienie ptaków zagubionych w klatce
Bycie tak wolnym, odnajdywanie sposobu istnienia
Rozmyślanie, jak to sprytnie dzieje się, że zostaje się
że zostaje się

synem błękitnego nieba”

piątek, 2 maja 2014

"Chciałem tylko ustanowić prawo odważenia się na wszystko"- Paul Gauguin

Wielu osobom zapewne zrobiło by się mnie żal, gdy dowiedziałyby się, że w majówkę pracuję. Podczas gdy wiele osób grilluje ( choć pogoda nie sprzyja), imprezuje albo po prostu relaksuje się na spacerach w wielu obcych miastach, do których wyjechali z okazji paru dni wolnego. Królik pracuje. Ale nie tak jak zazwyczaj, co to to nie.

Królik załapał dodatkową fuchę, za którą zarobi tyle, że starczy może na zaczątek na jakąś kolejną małą podróż ( jeszcze nie wyjechałem do tych Indii, nie wróciłem, a już planuję co następne, szaleniec, co?). Ale nie zarobki jak się okazało stały się tutaj najważniejsze. Bogowie, dawno tak dobrze się nie bawiłem- i jeszcze mi za to płacą!

Praca bowiem którą podłapałem to praca dla instruktora jogi. Pod Poznaniem w jednym z ośrodków nad jednym z naszych jezior zorganizowane są bowiem pewne „warsztaty.”. I tak nad jeziorem, w lesie parędziesiąt osób codziennie rano trenuje jogę, uczy się różnych technik medytacji, biega po lesie boso pomimo pogody ( w ogóle przez ten przymrozek i deszcz myślałem, że nici z pracy, ale nic z tego!), tańczy przy ognisku- i w ogóle jest wesoło. A ja mam tam swoją grupę której uczę jogi. I dawno nie czułem takiej frajdy.

Można tam rozmawiać, śmiać się pomiędzy zajęciami, wygłupiać w tańcu albo całkiem w nim mistycznie odlatywać po swojemu. Można głośno wyć do księżyca, który schowany jest za chmurami. Naprawdę jest tam wesoło. Więc gdy wstaję do tej pracy i wsiadam w auto ( teraz zastanawiam się, czemu powiedziałem, że będę sobie dojeżdżał, ale potem przypominam sobie czemu- przez zwrot za benzynę) jestem pełen nowej energii. Od 1 maja mam jej więcej niż zwykle.

I nic w tym dziwnego, że jeszcze jej zastrzyk dostałem. Bo co może być lepszego dla człowieka niż całe dnie spędzane na świeżym powietrzu, w miarę czystym, całe dnie medytacji, jogi, tańca, rozmów o tak dziwnych rzeczach jak huna, techniki medytacyjne, relaksacja, szczęście, marzenia...Co może być lepsze nieraz, niż przebywanie z ludźmi, którzy tak bardzo to rozumieją i są tak pozytywnie zakręceni? I uczenie niektórych tego, żeby było im jeszcze milej w życiu?

Mam wrażenie, coraz bardziej, że ludzie, którzy medytują, szukają czegoś więcej duchowo, w swojej psychice, wyruszają na wędrówki w głąb siebie i świata są bardziej uśmiechnięci. I to sprzyja temu, żeby samemu się śmiać.
Sama medytacja przecież, nie tylko w kontekście jogi ( wiecie, medytacja nie tylko w niej występuje, trans religijny też jest swoistą medytacją) jest lecznicza dla naszego ciała i ducha. Nie mówię, że to lekarstwo na wszystko, ale na pewno nie zaszkodzi. Obniża ciśnienie, dotlenia umysł i każdą komórkę ciała, pozwala temu umysłowi odetchnąć, wypocząć. Medytacja reguluje pracę każdego z organów, razem i z osobna, uspokaja, zwiększa neutralizowanie toksyn w organizmie. I to nie jest głupie gadanie, tylko fakty medyczne tak zwane. Dlatego choćby osobom chorym na raka, leczonych chemioterapią zaleca się jogę ze stosowaniem technik medytacyjnych. Bardzo popularne w USA, u nas nadal niedopuszczalne często, przez naszą służbę zdrowia i przez naszą mentalność, gdzie często jeszcze joga, medytacja etc. kojarzą się z groźnymi sektami. W każdym razie, joga czy już szerzej ujmując, medytacja, pomagają naszemu ciału, naszej psychice. Naukowo rzecz odbierając ma to całkowite uzasadnienie, tworząc mistyczne teorie jak łączenie z głosem wszechświata i tak dalej- też to wszystko uzasadnia, że dzięki jodze/medytacji czujemy się lepiej. Niech każdy wybierze wersję którą woli, naukową, mistyczną, obie naraz...nie ma znaczenia.

Nie ma znaczenia, bo po prostu medytacja jest fajną rzeczą, która zmienia patrzenie na życie. Przynajmniej, kiedyś zmieniła moje. Zresztą, nie jest żadną tajemnicą, że joga i medytacja zajmują ważne miejsce w moim życiu. Z czasem, upływem lat chyba coraz ważniejsze.

Medytacja, co już pisałem, nie jest lekiem na wszystko, ale na pewno nie szkodzi. Przynosi odprężenie, a to pozwala się łatwiej śmiać. I dlatego mam tak bardzo wrażenie, zwłaszcza podczas tego weekendu, że ludziom, którzy medytują, szukają różnych metod dotarcia do swojej jaźni, łatwiej się żyje. Łatwiej w sensie- jest weselej, optymistyczniej. Jest milej. Jest tanecznie, jest śpiewająco, jest z dużym uśmiechem. Zapomniałem troszkę o tym. Bo w sumie, zawsze trafiając w środowisko innych ludzi medytujących, dostawałem takiego mega pozytywnego kopa i byłem karmiony endorfinami na dobre, przez wiele tygodni wręcz mogłem z tego korzystać. Mam wrażenie, że ludzie, którzy poszli w tą stronę, medytacji, jogi, pewnego samorozwoju tego rodzaju żyją troszkę inaczej. Nie na zewnątrz koniecznie, chociaż to też z człowieka wychodzi. Ale w swojej głowie inaczej. Mam wrażenie, że to często ludzie, którzy są niesamowicie kreatywni. Którzy są odważniejsi. Już podczas tego weekendu majowego choćby poznałem wiele „artystów”, muzyków różnego rodzaju, malarzy, podróżników... A może po prostu to kreatywność różnego rodzaju pcha nieraz ludzi w stronę medytacji, poznawania? Bo jeśli ktoś jest ciekawy świata, to po prostu łatwo o jogę i medytację zahaczyć i przy niej pozostać.

Nie chcę też tutaj idealizować tutaj w żaden sposób ludzi którzy uprawiają jogę i medytują, tylko dlatego, że to robią. Bo to jedna środowisko zróżnicowane. Są osoby różnego pokroju, miłe, niemiłe, radosne, ponure. Osoby, które na tym zarabiają tylko po prostu i wykorzystują cudzą naiwność, jak David Lynch. Mówię po prostu, jakie mam wrażenie przy większości. Pozytywne.

I tym razem, na tych warsztatach, po prostu trafiłem na naprawdę fajnych ludzi. Takich, z którymi na plaży w Indiach można by było robić to co wiele, wiele, wiele lat temu (ach jaki ja byłem jeszcze młody i niewydziarany XD ) robiliśmy z pewną znajomą na plaży w Hiszpanii:



Takich fajnych, swobodnych, którzy nie wstydzą się przy bębnach potańczyć przy ogniu, chociaż w ogóle nie mają poczucia rytmu. Otwartych, ciekawych świata, uśmiechniętych właśnie. Dobrze mi tam, po prostu. I jednak...lubię uczyć ludzi. Coś im przekazywać. To cholernie próżne, mówienie, że można kogoś czegoś nauczyć ale...

Wczoraj wieczorem, już po wszystkich zajęciach przysiadła się do mnie jedna z dziewczyn.
-To ty byłeś tym instruktorem załatwianym na ostatnią chwilę, prawda?
-No tak, ja- odpowiedziałem z uśmiechem.
-W życiu bym nie powiedziała! Myślałam, że to będzie- bez urazy- jakiś kiep który uważa się za nie wiadomo kogo, bo potrafi całe Powitanie Słońca!- zaśmiała się.
-A nie jestem kiepem? - zażartowałem ryzykownie dość.
-No co ty! Jesteś świetny! Obserwowałam ciebie i twoja grupę, a uwierz mi, znam się na tym. Nadajesz się jak cholera. - aż głupio mi się zrobiło w tym potoku superlatyw. - Ale nie robisz tego na co dzień, prawda?
-No nie. Na co dzień mam inną pracę. Ochrona środowiska.
-Powinieneś na co dzień uczyć jogi, serio.
-Zastanawiałem się nad tym, ale tamtą pracę też lubię, mam wrażenie, że robię też coś pożytecznego. Poza tym, zdobywam doświadczenie w sozologii żeby kiedyś zrobić konkurencję Greenpeacowi i chronić humbaki.- zażartowałem. Chociaż tak serio, chciałbym chronić kiedyś humbaki. Na jakiejś egzotycznej wyspie...
-A czemu by tego nie połączyć? Facet, marnujesz potencjał, naprawdę jesteś w tym świetny! Co cię powstrzymuje?

Sam się zastanowiłem. Pogadałem z nią jeszcze chwilę, wymieniłem się numerem telefonu tak na wszelki wypadek i mailem, żeby przesłała mi zdjęcia, które robiła biegając po całym obozie. Posiedziałem jeszcze chwilę, pojechałem do domu..i nadal myślałem. I dzisiaj nadal myślę. I jak zawsze, muszę to skrystalizować słowami.

Czemu by tego wszystkiego nie połączyć, w sumie?
Kiedyś usłyszałem, od swojego nauczyciela muzyki, że będę miał w życiu problem. Ogromny problem. Bo nie mogę się zdecydować. A ja po latach muszę przyznać mu rację. Tak, to prawda. Zawsze miałem problem ze zdecydowaniem. W tym kontekście, że chcę za dużo. Za dużo rzeczy mnie interesuje, pasjonuje, za dużo miejsc chciałbym zobaczyć, poznać, poczuć. Za dużo rzeczy robić naraz. A tak nie można przecież. W życiu trzeba próbować wielu rzeczy, ale czasem trzeba pójść na kompromisy. Wyspecjalizować się, do cholery jasnej. Nasz świat nie uznaje już ludzi renesansu. Wiedza za bardzo się rozwinęła.
Według tego samego nauczyciela, z którym mam kontakt do teraz, nigdy nie zostanę sławnym muzykiem właśnie przez to niezdecydowanie. Nie umiem dla muzyki choćby wszystkiego poświęcić. Skupić się tylko na niej i uczynić tylko z niej swoją kochankę. Nie umiałem kiedyś poświęcić rodziny, nie mam nadmiaru ambicji, nie umiem iść po trupach. Ja po prostu kocham grać, muszę grać, śpiewać. To rdzeń mojego istnienia ale...rdzeń otacza wiele innych rzeczy. Naprawdę.

I już odpuściłem marzenia o sławie, bo dotarło do mnie, że to nie to, na czym mi zależy. Chciałbym, żeby ludzie uśmiechali się albo wzruszali przez to co tworzę, żeby to im coś dawało...ale nie chcę być sławny. Już nie. To było cudze pragnienie, tak bardzo mi zaszczepione, że myślałem, że jest moje. Poza tym sława to takie próżne, puste...przynajmniej dla mnie, w tym momencie życia. Tak jakby sztuczne podbudowywanie sobie ego. Może tak, sama sława jest tylko pomnikiem. A nie życiem. Ale nie o tym miałem.

W każdym razie nauczyciel miał rację, nigdy nie zostanę sławnym muzykiem, bo nie umiem się zdecydować i wszystkiego poświęcić. To nie było nigdy dla mnie warte, trupy swojego rodzaju, trupy poświęcania innych rzeczy. I też ograniczenie się do jednego...bolałoby mnie, że nie robię jeszcze czegoś innego.

Inna pasja, związana z przyrodą, naturą zaowocowała skończeniem ochrony środowiska. Inna, choć może to nie pasja, ale niech będzie kazała szukać swoich bogów, zostać szamanem, ćwiczyć medytację, jogę. Inna każe mi nieraz czytać książki o fizyce kwantowej i szukać rozwiązania zagadki liczby pi. Inna każe odkładać na kolejne przeloty samolotami, bo nie wytrzymuję siedząc w miejscu, muszę podróżować i smakować świat.

Nie jestem zdecydowany. Ale gdyby tak...można było wszystko połączyć? Może ta blondynka miała rację. Może gdyby...

Pomyślałem sobie o czym innym.
Moje życie było do tej pory trochę „w odwrocie”. Będąc dzieckiem byłem poważny jak dorosły, beztroskiego śmiechu nauczyłem się dopiero w czasach studenckich. Wiedziałem co to ból i cierpienie zanim ktokolwiek nauczył mnie szczęścia. Najpierw pokazano mi to, a nie to powinno najpierw znać dziecko. Byłem zgorzkniały jak starzec mając 16 lat. Mając 16 lat pracowałem ciężko na utrzymanie rodziny. Dorabiałem jak tylko mogłem. Mając 16 lat miałem obowiązki ojca wobec młodszego brata. Przewijałem i pilnowałem dzieciaki, jakbym sam był ojcem, bo inny człowiek nie sprawdził się w tej roli
.Dorosłem więc, zanim byłem dzieckiem. Nigdy pod kloszem, nigdy nie śmiejący się dziko. Do czasu. Gdy miałem 18 lat zaczęło się to zmieniać. Zrobiłem się głodny, zacząłem szukać czegoś dla siebie w tym świecie. Czegoś więcej. Czegoś naprawdę mojego, a nie szablonowego.
To długie poszukiwania, wiecie? Zrozumieć, dlaczego tak a nie inaczej, uładzić się w sobie, wybaczyć, wypłukać zgorzknienie z każdego zakamarka ciała..to długa praca. Ale nie bezowocna. Też dzięki pewnym ludziom ale..nie o nich miałem.

Teraz mam 27 lat i mam wrażenie, że dopiero teraz jestem dzieckiem pewnego rodzaju. Paradoksalnie, dojrzałem do tego. Do tego, by marzyć o pozornie niemożliwym, tak jak marzą tylko dzieci.

Moje życie jest trochę w odwrocie, jestem opiekunem prawnym swojego rodzeństwa, zarabiałem na rodzinę wtedy, gdy większość moich rówieśników była przez swoje rodziny utrzymywana. Zawsze miałem obowiązki. I nie, żebym narzekał. To mnie wiele nauczyło, to mi wiele dało, kocham swoją rodzinę i zrobię dla niej wszystko. Nie jest mi też żal że wyszło tak a nie inaczej, nic bym w swoim życiu nie zmienił, bo jest jedyne w swoim rodzaju i jest szczęśliwe. Jest wspaniałe na swój niepowtarzalny sposób.

Ale w tym wszystkim, całym tym życiu, odpowiedzialności słodkiej jednak, jestem też ja, który ma marzenia dziecka, bo z wiekiem to dziecko odkrył. W tym wszystkim jest ktoś, kto nie chce bać się życia, przesypiać go. Kto doszedł do pewnych rzeczy i je kocha. Kto jest szaleńcem.

I tak sobie pomyślałem- a dlaczego by nie! Chcecie wiedzieć co „dlaczego by nie”? Już mówię, wszystko po kolei. Daję sobie 10 lat. 30- stka to nowa 18-nastka, 40-stka to ponoć nowa 20-stka ( nie wiem co za matematyk to wymyślił!). Więc ja, mając 27 lat obecnie, daję sobie 10 lat, żeby wyruszyć na dobre. Wyruszyć na dobre? Właśnie tak. Tak, jak czuję, że byłoby dobre. Dla mnie dobre.
10 lat to sporo czasu. Za 10 lat mój najmłodszy brat będzie miał 23 lata i nikt go nie będzie musiał już utrzymywać, nie w taki sposób, jak teraz. Wszyscy za których jestem odpowiedzialny, których kocham albo dorosną na tyle, że powinni już sobie dawać radę, albo odejdą. Nie oszukujmy się, taka kolej rzeczy. Przez 10 lat może się też sporo zmienić. Mogę się zakochać, ożenić i osiąść w jakimś ładnym domku. Mogę umrzeć przez swoje serce choćby albo przez wypadek komunikacyjny. Mogę zmienić podejście do świata. Mogę odkryć rzecz, na którą się zdecyduję tak naprawdę, jak „powinienem” na muzykę i sławę. Nie wykluczam tego, absolutnie, nie mówię nigdy, że coś jest na pewno. 10 lat to sporo czasu.

Ale jeśli nic się nie zmieni, nic mnie nie uwiąże, nie odwróci toku myślenia, nie przemieni mi serca przed tą „nową dwudziestką” (czyli w wieku 37 lat), wyruszam na dobre w świat. Europa jest dla mnie za ciasna jakiegoś czasu, choć kocham w niej wiele miast, miejsc i lubię do nich wracać. Choć uwielbiam swoje miasto rodzinne. Jestem przywiązany..ale moje serce chce czegoś innego.
Dlatego jeśli nic się nie zmieni, w wieku 37 lat pakuję plecak, mam dobry plan i wszystko połączę.

Mrzonka wariata, rzekniecie. Ale ja nie zwykłem rzucać słów na wiatr i jak coś sobie postanowię, to postanowię na dobre i to zrobię.

Mam 10 lat na to, żeby poznać świat. W tym roku jadę do Indii ( wylot 18 maja, już niedługo, nie mogę się doczekać!) i do Gruzji. Za rok? Może Ameryka Płd w postaci Chile albo Peru, może Syberia, może...zobaczymy. Przez te 10 lat będę sobie jeździł jak do tej pory, parę razy w roku odkrywał nowe miejsca, pomiędzy tym zarabiał na etacie w pracy, którą lubię. Bo lubię, nie męczę się w niej tylko...chcę więcej. Więc będę żył jak do tej pory, spokojnie, jak zwykły zjadacz chleba, szarak którym teraz jestem ( nie żeby szarość była zła, ale nie jest dla mnie, ta dosłowna w naszym świecie, stereotypowa) będę kochał, grał na różnych ulicach świata..i może znajdę swoje miejsce.

I wtedy wszystko połączę. Przez 10 lat udoskonalę swoją jogę, pewnie poczynię kolejne poszukiwania duchowe, wycieczki tam, gdzie nie możemy udać się ciałem. Udoskonalę to, jak uczyć tego ludzi, tak, żeby nigdy nie było to próżne i pyszne. Pokora przede wszystkim. Przez 10 lat dowiem się, co potrzebuje pomocy, co jest zagrożone i czemu można pomóc racjonalnie ( nadal nie znoszę Greenpeacu). Przez 10 lat będę cały czas grał na różnych instrumentach a potem...a potem się zdecyduję.

Za 10 lat wyjadę sobie gdzieś, gdzie serce będzie mniej krzyczało i zrobię coś wariackiego, o czym myślę od czasu do czasu. Może Hawaje, może Nowa Zelandia..lubię wyspy, jakby nie było. A może Alaska, bo też jest mi bliska. I pojadę przez świat, będę zaczepiał się do pracy w różnych ośrodkach jogi choćby czy zajmujących się ochroną bioróżnorodności. Będę się uczył życia, większego jeszcze szacunku. A może i założę swój ośrodek jogi, nazwijmy to w ten sposób. I będę chronił te cholerne humbaki przy okazji ( to póki co faworyci, mam do nich słabość).

Zrozumcie, nie marzy mi się spokojna emerytura w bujanym fotelu. To mi nie pasuje. I łatwo mi mówić, bo jestem młody. Nie odczuwam uciekającego czasu. Ale to, że wybuduję dom nie jest wyznacznikiem tego, jak wspaniale żyłem. Kiedyś wszystko się rozpadnie, nic nie jest wieczne. Rzeczy materialne też przeminą, moje życie przeminie. A jest mi cenniejsze niż lampy z Ikei.

W ogóle, takie miejsca istnieją realnie, wiecie? Takie, w których chcę na jakiś czas osiadać i pracować, doznawać, poznawać ludzi i świat. Łączące rzeczy dotyczące ochrony natury przed wirusem cywilizacji z duchowymi poszukiwaniami.
Poznałem kilka z tych miejsc właśnie, dlatego nie mam wątpliwości. Miejsca, które uczą zasad poznawania siebie i jedności ze światem. Szacunku dla każdego życia. Pewnych wartości, które abstrahują od każdej z religii. Miejsca, gdzie ludzie się uczą może uśmiechać. I ja sam chciałbym w takich miejscach w pełni uczestniczyć, nie tylko przelotem. Uwiązany do czegoś co ciągnie mnie w rodzinnym kraju. Chcę może nawet takie miejsce stworzyć, jeśli poczuję, że czas się zatrzymać, że to to miejsce jedyne. Stworzyć- przepełnione dobrą energią. Skoro inni mogli- to czemu ja bym nie mógł? Przecież niemożliwe nie istnieje.

Chciałbym pewne rzeczy przekazywać innym, bo wiem , że są dobre, żyć z ludźmi, którzy chcą tego samego i uczyć się od nich. Może w oddaleniu, pewnej dzikości. Na plażach i przy ogniskach, przy grze bębenków, gitary, cytry. Skrzypiec, moich skrzypiec. Zanosząc małe żółwiki do oceanu, żeby nikt nie złowił ich na zupę. No dlaczego by nie? Mogę mieć wariackie marzenia i do ich spełnienia dążyć.

Wiem, że dla wielu to nie do wyobrażenia, ot tak, rzucić wszystko. Stałą pracę, w której dobrze się zarabia, rzucić to co znane całe życie. Ale dla mnie to łatwiejsze chyba nawet, niż tkwić wiecznie w jednym. Zresztą, jeśli nie spróbuję za te 10 lat, nigdy się nie przekonam. Jeśli nie zrobię po tych 10 latach czegoś dla siebie..to nie zrobię już nigdy. A tego nie chcę. Czasem trzeba wreszcie pomyśleć o tym, czego się pragnie. O tym co wychodzi poza kanon i szablon tego, co mnie otacza. Bo ja troszkę wychodzę poza niego chociaż w swoich marzeniach, mam takie wrażenie. A może to znowu jakiś egocentryzm. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi, jakby nie było, Tylko marzenia mamy różne i niektóre są rzadziej spotykane w swym zakresie. To wszystko.

Może nie do końca moje serce pasuje do tego świata i gdy dorosłem i stałem się dzieckiem poczułem to wreszcie. I jestem zachłanny, nie poprzestaję na półśrodkach. Jeśli będę szczęśliwy przez co innego, też dobrze, jeśli osiądę tutaj, z rodziną..a jeśli uda się ten mój plan 10-letni- jeszcze lepiej.
Moje serce nie do końca pasuje do tego świata, tego świata gdzie ludzie wolą życie wirtualne i nie szanują tego, że sami są częścią natury. Świata, gdzie przestano słyszeć bicie jednego wielkiego serca. Ja to czuję nawet w betonowych murach, ale chcę zrobić coś więcej. Może trudno to pojąć.

Może jestem utopistą, może jestem wariatem, może ktoś mnie będzie wyśmiewał ale...nie obchodzi mnie to. Bo moje serce ma swoje racje. I znalazło sobie idealnie rozwiązanie. Właśnie takie. Zawsze wiemy przecież czego chcemy, tylko czasem tego do siebie nie dopuszczamy.

A tak na koniec coś, co idealnie prezentuje cały nastrój z warsztatów, coś, co napełnia mnie endorfinami i pozwala marzyć jeszcze silniej. Naprawdę, polecam obejrzeć, powoduje dobry humor w sposób niekontrolowany.




Ja wierzę, że jest sporo ludzi, którzy realizują nawet najbardziej szalone marzenia. Tylko trzeba się odważyć. Tylko trzeba chcieć. Od tego trzeba zacząć. I na koniec w sumie tego majowego weekendu życzę wszystkim dużo uśmiechu takiego, jaki mieli ci ludzie z teledysku. Dużo beztroski w głowie i sercu.


P.S. Paul Gauguin, którego słowa znajdują się w tytule był przez wiele lat postacią, która mnie fascynowała. Bo on odważył się na wszystko, choć niestety kosztem krzywdy wielu osób. Kocham go, jego historię, ale nie jest moim autorytetem czy idolem. Wiecie czemu? Bo ja sam ustanowię prawo swojego odważenia się na wszystko. I zrobię to jeszcze lepiej :)