poniedziałek, 21 lipca 2014

Mentalny powrót do Toskanii, opera i makaron, czyli o "ars bene vivendi" słów kilka

-A właśnie, Króliku, zapomniałam ci powiedzieć jak przyjechałeś! List z Włoch znowu dostałeś!-rzuciła Sisi gdy w wolne od pracy poniedziałkowe południe siedziałem z nią w kuchni czytając książki i popijając mrożoną herbatę.
-Jak to, kiedy?- zamarłem wręcz kończąc przeżuwając grzankę- bo oczywiście będąc w kuchni musiałem i jeść. .
-No jak cię nie było, jeju. Gdzie ja to wsadziłam...-zaczęła szperać po lodówce i na jednym z kuchennych blatów, gdzie zwykle z rozpędu odkładała pocztę. - O, proszę, jest!- uśmiechnęła się i podała mi zamaszyście.
Od razu zabrałem się do rozrywania koperty. Jak niecierpliwe dziecko na gwiazdkę, które wreszcie dorwało się do swoich prezentów pod choinką. Tak, jest! Nareszcie, przecież tyle miesięcy nie pisał! Tak, tak, tak! Nowy przepis! Moje oczy musiały być wielkie i szczęśliwe, bo Sisi rzuciła tylko pozornie uszczypliwie
-No, widzę że dzisiaj nie mam co szukać w kuchni...ty robisz obiad.
-Ano nie masz. Lecę tylko na zakupy. Jeny, gdzie ja dostanę dzisiaj, o tej porze naprawdę świeżego bakłażana?- spojrzałem na nią zagubiony, przejęty, jakby od tego bakłażana zależało moje życie. Bo jakby...zależało.
-Idź do pani Julii koło Jeżyckiego, będzie miała piękne pewnie, ostatnio u niej kupowałam.
-Jesteś świetna!- zerwałem się tylko, chwyciłem ją w ramiona, cmoknąłem w policzek i już biegłem na górę, żeby jak najszybciej wziąć plecak i udać się na zakupy. Wybiegając z domu krzyknąłem jeszcze
-Fenkuł, Sisi, skąd fenkuł?
-To już sam musisz wiedzieć, ja nie tykam tego paskudztwa!
Więc najważniejsze jest jeszcze znalezienie fenkułu!

Wyruszyłem więc na zakupy pogwizdując jeden z utworów Bocelliego, pełen nowej energii. Tak, zastanawiałem się, dlaczego Giacomo już tak długo nie pisze. Czyżby nie sprzyjała mu wena kucharza?

Znalazłem idealny fenkuł, cudownego bakłażana. Makaron rzecz jasna zrobię sam, tak jak Giacomo mnie uczył. Ale rozgrzane ulice miasta, zapach świeżych, jędrnych warzyw przeniósł mnie już w podróż sentymentalną, podróż wspomnień. Wróciłem do Toskanii.

Byłem wtedy jeszcze na studiach, jak co roku w ciągu trzech miesięcy chciałem dorobić na resztę roku akademickiego. Trzeba było przecież zarobić na leczenie mamy, które już wtedy się zaczęło, na nowe struny do skrzypiec, na rachunki mieć co nieco w zapasie. Moja była dziewczyna dostała genialną ofertę pracy w Anglii, a mnie zupełnie tam nie ciągnęło, Postanowiliśmy więc spędzić te wakacje osobno, przywożąc sobie wzajemnie opowieści i nowe nauki płynące ze świata.
Znalazłem więc pracę w Turynie, przez jednego ze znajomych. Praca na tyłach restauracji przez miesiąc, co dalej- coś się wymyśli. Ale akurat ten miesiąc dlaczego nie, pomyślałem, przecież zarobię sporo a tam mnie jeszcze nie było. Jedziemy!

Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, skrzypce, bo przecież i przez wakacje nocami musiałem ćwiczyć i przez tydzień na stopa jechałem do Turynu. Dotarłem, zmęczony ale zadowolony. Popracowałem przez miesiąc, poznałem trochę miasto. Większość tego co zarobiłem, przelałem na konto rodzinie, a sobie zostawiłem jakieś grosze na przeżycie. Bo nie ciągnęło mnie jeszcze do domu, co to to nie. Zawsze niespokojny duch wygrywa w którejś bitwie. Zawsze więcej szczęścia niż rozumu momentami.

Wyprowadzając się więc z hotelu robotniczego w którym zameldowali mnie właściciele restauracji w której pracowałem nie udałem się więc na autobus do Polski. Pojechałem na południe bardziej. Przecież, południe Włoszech to raj obiecany, a Toskania, brama która je otwiera jest ponoć siódmym niebem! Trzeba zobaczyć. Trzeba odczuć. Trzeba pooddychać choć raz w życiu tym rozpalonym powietrzem.

Tak więc niespokojny duch zaprowadził mnie do Toskanii. Marzenie wielu, marzenie, któremu się nie dziwię przez swój uśmiech, który nie schodził mi tam z twarzy. Choć wielu patrzyło na zarośniętego, wychudzonego obdartusa z plecakiem, wielu było życzliwych. Wieczorami grałem na skrzypcach, nieraz trochę dorobiłem tym na następny dzień na jedzenie albo na nocleg. Bo czegóż mi więcej było trzeba?

W końcu moje niezmordowane nogi zaprowadziły mnie do pewnej restauracji. Zjadłem tam najlepszy makaron w życiu i...dostałem propozycję pracy. Krótka rozmowa z miłą, czarnowłosą dziewczyną w języku angielskim, od słowa do słowa, sprawiła, że zdecydowałem się zostać. Za grosze pracować przez miesiąc kolejny, zamiast wracać do domu. Za grosze, miejsce do spania i jedzenie, nielegalnie do tego, sprzątać, zmywać, trochę czasem pomóc w kuchni.

Siostra dziewczyny była w szpitalu, miała jakiś niegroźny wypadek, a ona sama z ojcem miała całą restaurację na głowie. A moja intuicja, pomimo nielegalności pracy i małej zapłaty kazała mi zostać. Moja intuicja rzadko się myli i tym razem wiedziała, że jest zapłata ważniejsza, niż ta liczona pieniędzmi. Zapłata mądrości, nauki. Radości. Ta liczy się najbardziej.

Co prawda Sisi najpierw prawie dostała zawału ze wściekłości, gdy zadzwoniłem do niej i powiedziałem, że nie wracam za tydzień tylko za miesiąc, gdy dowiedziała się, że znowu nielegalnie gdzieś się podczepiłem jak w zeszłym roku w Hiszpanii. Po latach pochwaliła tą decyzję, moje kolejne szaleństwo.

Giacomo, właściciel restauracji, pan w wieku około 50 lat na początku mnie nie znosił. Warczał, był gburowaty, nieraz mamrotał na mnie pod nosem, gdy zaplątałem mu się pod nogami. Nigdy wcześniej nie miał nikogo obcego do pomocy, zwłaszcza z innego kraju. Był po prostu nieufny, w swojej małomiasteczkowej zasiedziałości. Ale z dnia na dzień lód jakby topniał. Gdy widział, jak dokładnie sprzątam nocami całą restaurację i zmywam na zapleczu każdą kroplę rozlanego pomidorowego sosu. Gdy widział, jak szybko i sprawnie zmywam w ciągu dnia. Gdy widział, jak przypatruję się jego pracy. Gdy widział, jak przysłuchuję się operze.

-Chodź no!- burknął raz pod nosem bezpośrednio wreszcie do mnie, po włosku. Szybko łapię języki, poza tym znam biegle łacinę na której oparty jest jeżyk włoski jako tako, więc po miesiącu w Turynie zrozumiałem, o co mu chodzi. A może to przez wymowny gest z nożem w dłoni, przywołujący, nie znoszący sprzeciwu. - W Polsce robicie makaron?
Pokiwałem głową, niepewny, o co mu chodzi. Prychnął pogardliwie. Nagle wylał się z niego emocjonalny bulgot, z którego zrozumiałem tyle, że nikt nie zna się na makaronie jak Włosi. No tak, ich duma narodowa, obok pizzy, Rzymu i reprezentacji w piłkę nożną ( chociaż na tym ostatnim się nie znam, ale wiem że to jak religia).
-Patrz jak to się robi!- burknął na koniec wywodu i pociągnął mnie za rękę. Zrobił głośniej radio.

Bo Giacomo zawsze gotując miał włączone radio. Słuchał opery. Słuchał pięknego głosu Marii Callas przede wszystkim. Marii, która urodziła się w Grecji, ale stała się dumą i miłością Włochów.

Ugniatał twarde ciasto, rozwałkowywał, przygotowywał, pieścił wręcz, jakby dotykał kobiety. Jego ręce, pomarszczone już, pracowały zawzięcie, a on był w swoim świecie. Bogowie wszelacy, jak on pięknie gotował, jak on pięknie przyrządzał ten makaron! Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś robił to tak cudnie. Moja babcia zawsze była w tym mistrzem, w gotowaniu, sam to lubiłem...ale to nie było to. Nie to, co robił Giacomo momentami.
A może to głos Marii, boskiej Marii sprawił, że to ciasto złączyło się z muzyką, w tej chwili było jednym, pięknym misterium? Może to wydać się dziwne co piszę...ale...wyjaśnię za chwilę.

Parę dni później ćwiczyłem grę na skrzypcach. W nocy, gdy myślałem, że wszyscy już śpią zdecydowałem się zagrać. Wyszedłem na balkon ze swojej klitki i zagrałem. Serce kazało, tej nocy. Tylko muzyk to zrozumie, ten przymus grania. Zwłaszcza, gdy musi ćwiczyć przed powrotem na uczelnię przecież! Myślałem, że wszyscy śpią ale...gdy spojrzałem na dól ujrzałem rozbudzonego Giacomo. Oho, będzie bura jak cholera. Wywali mnie! Pomyślałem wtedy z przestrachem. No trudno, miałem i tak już wcześniej wracać do domu...
Przestałem grać i przeprosiłem kulawo jako-tako po włosku za obudzenie. Giacomo tylko machnął ręką, coś pobulgotał pod nosem i poszedł spać.

Wstałem rano, przyszedłem do pracy jak zwykle. W restauracji była tylko córka Giacomo, która jak zwykle uśmiechnięta już krzątała się nad garnkami. Wreszcie wtoczył się szef. Spojrzał na mnie spod byka, zawołał córkę żeby tłumaczyła
-Nie sprzątasz u nas od dzisiaj- burknął.
Oho, wiedziałem. Westchnąłem tylko, zacząłem zdejmować fartuch...
-Nie sprzątasz. Będziesz grał.
Osłupiałem. Że jak?!
-Będziesz grał wieczorami klientom tylko po zamknięciu pomożesz nam sprzątać. Płacę ci tyle samo.
Zacząłem się jąkać, zgłupiałem totalnie jakim cudem nagle sprawy przybrały taki obrót.
-Zgadasz się?
Przytaknąłem tylko głową.
-No, to do roboty, za obijanie nie płacę.

Do czasu gdy przyszli pierwsi klienci pomagałem jak zwykle kroić warzywa, myć noże i talerze...a wieczorem zostałem wygnany na salę. Na początku byłem stremowany, bo jak to...grać w restauracji? Trochę poniżej oczekiwań muzyka, jakim wtedy byłem. Ale po chwili już byłem w swoim żywiole. Widziałem, że ludziom się podoba. Grać do przysłowiowego kotleta? A co tam! Przecież tutaj przy operze się gotuje makaron! Niech ludzie i przy jedzeniu mają trochę piękna muzyki, myślałem dość butnie. Trochę. Bo nie dałem z siebie wszystkiego, gdy oni wsuwali kolejne porcje makaronu.

A potem spojrzałem na to z innej strony. Dzięki Giacomo.

Najpierw jego reakcję na moje granie wyjaśniła mi jego córka. To jego brat, który już nie żyje, brat którego kochał jak drugą połówkę swojej duszy, brat bliźniak, grał na skrzypcach. To on był muzykiem w restauracji, pomagał jak ja będąc tam, a wieczorami grał. A Giacomo gotował, tak smacznie i pięknie jak nikt. A parę lat temu zabrakło mu iskry, bo brat zmarł. Dlatego coraz rzadziej słuchał muzyki przy gotowaniu. Bo ona potrafiła go natchnąć. Dlatego ludzi przychodziło coraz mniej...
-Ale od czasu gdy wróciła muzyka, gdy grasz jest ich jakby więcej, nie sądzisz? -uśmiechnęła się łobuzersko.
-E tam, chwyt marketingowy, to proste! -zaśmiałem się wtedy niepewnie.

Przez następne dni obserwowałem go znowu, gdy gotował. Gdy włączał płytę z Traviatą albo z Madame Butterfly, gdy włączał najpiękniejsze arie pięknej Marii. Widziałem, jak gotuje i momentami jego oczy się szklą, gdy gotuje i jego ręce pokryte są ciarkami, gdy Maria pokazuje całe piękno cierpienia i odcienie wszelkich innych emocji, miłości w głosie.

Wtedy to zrozumiałem.

Słuchanie opery przy gotowaniu nie jest profanacją. Muzyka grana na żywo przy jedzeniu nie jest miernym zajęciem, bynajmniej.
Gotowanie nie jest prozaiczną czynnością. To sztuka. Sztuka, która jak mało która pokazuje piękno i umiejętność życia. Jak muzyka, pokazuje wszystkie emocje. Tak samo umiejętność jedzenia z zachwytem- jest sztuką.

Wsłuchałem się w głos Marii, gdy on przygotowywał znowu domowy makaron. Ten, który wymagał najwięcej staranności, dokładności, zanim przybędą klienci.

Maria malowała w arii z Madame Butterfly najpiękniejsze emocje. Ból, cierpienie, rozkosz, nadzieja, ta niezbywalna nadzieja i miłość. Malowała nawet to cierpienie najpiękniej, bo cierpienie jest piękne, nawet jeśli to cierpienie najgorsze, straty i tęsknoty, niemożliwej miłości Cierpienie ważne, bo przecież ono pozwala odnaleźć szczęście. Cierpienie, które jest niezbędne jak szczypta soli w cieście, żeby nie zemdliło. To wszystko się przenikało, w tym dźwięku, pod jego rękami. Rozkosz tworzenia, łączenia wszystkich składników, jak rozkosz łączenia ich w życiu. Odrobina zielonej bazylii, zielonej drobiny nadziei. Bo i ona jest niezbędna, nawet, gdy to wołanie nadziei o miłość niemożliwą w kolejnej z arii śpiewanych przez Marię. Trochę cukru, który jest w nadmiarze mdlący, ale bez niego nie warto czuć reszty smaków. Jak bez drobiny szczęścia, chwil szczęścia w życiu, do których dążymy. Mąka, ta proza życia, w której odnajdujemy wszystkie emocje. Samo życie w życiu, główny składnik w którym znajdujemy inne.

Maria malowała obrazy głosem, przeszywała emocjami. Giacomo ugniatał ciasto, z zakasanymi rękami, współgrając z muzyką. Oboje oni pokazywali sztukę życia. Najprawdziwszą sztukę życia. Wszystkie odcienie w wielości składników. Bogowie, jakie to było piękne tego wieczora!
Byłem natchniony. Tym, co zobaczyłem, tym, co odczułem. Byłem wzruszony.

I tego wieczora chciałem zagrać jak żadnego innego wcześniej. Przekazać coś od siebie, prawdziwie, nie po prostu frywolnie. Włożyć w te skrzypce całą duszę. Tak, w knajpie, nad makaronem, nad zapachami przypraw, przesiąkając dusznym powietrzem włoskiego wieczoru chciałem zagrać najprawdziwiej. Nie wcale na wielkiej sali, przed ubraną we fraki publicznością. A w restauracji tego człowieka, który robił coś naprawdę w życiu. Gotował jak nikt, duszą.
W miejscu, w którym po prostu się żyje, dobrze żyje. A nie na pokaz.

Bo wtedy zrozumiałem, że jeśli coś się robi, to robi się to w pełni, zawsze, niezależnie od miejsca i czasu. Starczy, że się to kocha. Bo wtedy nauczyłem się, że w życiu zawsze powinno żyć się maksymalnie, najmocniej w każdej z chwil. Nie można marnować ani jednej. Nie można marnować ani odrobiny smaku. Soli, pieprzu, słodkości. Trzeba je docenić. Jak w życiu cierpienie, strach, rozkosz.

Grałem tak jak tylko potrafiłem. A następnego dnia odważyłem się poprosić tym swoim łamanym włoskim Giacomo, żeby nauczył mnie jeszcze raz robić makaron, bo wszystkiego nie załapałem od razu w jego wykonaniu. Ku mojemu zaskoczeniu zgodził się, burkliwie jak on, ale jednak.
Przez ostatni tydzień zdradził mi parę tajników swojej kuchni. Ja grałem w jego restauracji jak potrafiłem najpiękniej. Ku uciesze wielu ludzi, którzy mlaskali, ochlapywali rozchłestane koszule sosami. Ale bogowie, oni tak smakowali każdą potrawę! I słuchali jak gram. Oni...oni tam, w tej restauracji, na południu tego kraju, przesiąknięci słońcem, zapachem oliwek i pomidorów, znający każdą opere- oni dobrze, pięknie żyli.
Pokazywali zupełnie inne oblicze ars bene vivendi.

Przyszedł czas mojego powrotu do domu. Na odchodnym córka Giacomo wyściskała mnie jak brata albo najlepszego przyjaciela, a sam szef zbliżył się ze świstkiem w dłoni.
-Chciał ci to dać. Ja tłumaczyłam.- uśmiechnęła się ślicznie.
Nie wiedziałem o co chodzi, wziąłem karki do dłoni. A tam parę przepisów. Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Kucharz nie dzieli się przecież tajnikami swojej kuchni! Chyba że....
-Wyślę ci jeszcze parę.
Jak zwykle zadziałałem impulsywnie i wyściskałem Giacomo. Burkał po swojemu, ale było widać, że jest z siebie zadowolony.
-A ja wyślę Szefowi trochę muzyki, mogę?

Oczywiście, że mogłem. Od czasu do czasu od tamtego czasu dostaję list od Giacomo i jego córki, raz do roku, może dwa. A ja wysyłam im coś nagranego nocą, krótki list co tam u mnie.

Wspominałem to wszystko na zakupach. A po powrocie objąłem kuchnię w posiadanie.

Wygoniłem wszystkich po kolei, co w moim domu jest nie lada wyczynem gdy tylko wywęszą możliwość podjadania przy gotowaniu. Już po powrocie z Włoch zniosłem właśnie odtwarzacz CD z kolumnami do kuchni, żeby móc gotować. Włączyłem płytę z najsłynniejszymi ariami Marii Callas. Tak jak Giacomo.

Krojąc bakłażana przypomniałem sobie Vincenta, który był malarzem, ale utrzymywał się z gotowania tak naprawdę. Przypomniałem sobie tego jak uczył mnie przyrządzać dziwaczne skorupiaki gdy go o to poprosiłem i wyjaśnił mi dokładnie, jak naprawdę powinno się podawać dorsza. Że ma się rozwarstwiać. Przypomniałem sobie, że chorując na CHAD, nie mogąc malować w okresie depresji, nie mógł też gotować. Bo depresja nie sprawiała, że był smutny. Tylko że nic nie czuł, jak mówił. A nie czując, nie można malować dosłownie, nie można malować i obrazów w kuchni. Nie można po prostu nic przygotować, bo się nie czuje smaku. Jakiegokolwiek. Smutek miałby piękny smak, ale nicość? Jak nic może smakować?

W jedzeniu przelewa się wszystkie emocje. Dlatego najwięcej warte są posiłki dla tych, których kochamy.

Robiąc makaron, tak jak uczył mnie Giacomo, przeżywałem zranione serce, oczekiwanie na kochanka razem z Marią w jednej z jej arii. Czułem sól pod językiem, czułem sól łez w moich oczach. Sól w wietrze wiejącym od morza, gdy staje się Madame Butterfly i nie może czekać na niego w porcie.
Czułem emocje w swoim sercu i przekładałem je rękami na jedzenie. To, które dam tym, których kocham.

Otwierając wino przypomniałem sobie pewną dziewczynę, która nie chciała jeść. Bała się że przytyje, miała zaburzenia odżywiania. Aż pewnego dnia wziąłem ją do mnie do domu. Śmiała się, chyba pierwszy raz szczerze od dłuższego czasu, śmiała się z ordynarnych dowcipów Idy i wygłupów Sisi, z tego przesadnego aż spokoju i nieżyciowości dziadka. Zjadła kilka łyżek domowej zupy pomidorowej. Potrafiła jeść, kiedy była wesoła. Może potrafiła żyć, gdy miała przy sobie kogoś, kto potrafił dać jej uśmiech.

Ucierając pomidory na pastę pomyślałem o tym, że sztuka gotowania i jedzenia odzwierciedla tak bardzo nasze życie. A my jedzenie znów sprowadzamy tak często w naszych czasach do nic nie znaczącej prozy. Do zwykłości. Zapominamy, że zwykłość jest najbardziej niezwykłym darem, godnym, potrzebującym docenienia. Szarzejemy w prozie. A proza przecież ma tyle odcieni i tyle światła!

Jemy bo musimy, szybko, bo czasu nie starcza. Nie siadamy z najbliższymi chociaż raz dziennie do stołu. Nie zachwycamy się głosem Marii robiąc makaron. Nie przeżywamy smaków, zmysłowo, nieraz wręcz orgazmicznie, choć od czasu do czasu.
Jemy bo musimy....a czy wtedy często nie jest tak, że żyjemy bo musimy? Czy lubimy życie, nie smakując go, wiecznie się spiesząc? Czy jemy tak naprawdę, czy żyjemy tak, jak naprawdę byśmy mogli nieraz?
Czy czujemy, czy możemy żyć naprawdę, smakując życie, skoro zapominamy o prawdziwych, namacalnych i dosłownych smakach? Czy doceniamy sól i słodycz, ostrą paprykę i palący pieprz? Czy doceniamy swoje życie, skoro nawet często nie umiemy jeść? Czy doceniamy smaki, które nie padają na nasz język, a na naszą duszę?
Czy umiemy się dzielić miłością, odczuwać ją, skoro choć od czasu do czasu nie chcemy przygotować czegoś z miłością dla najbliższych albo wyczuć tą miłość w ich staraniu?

Sztuka jedzenia jest ważna, a my o niej zapominamy.
Sztuka dobrego życia jest jeszcze ważniejsza, a my często zapominamy o niej tym bardziej.

Może nie chodzi o to nawet, żeby każdy posiłek celebrować, bo wiem, nie da się. Ale choć od czasu do czasu się zatrzymać. Zachłysnąć pięknem codzienności w życiu. Pięknem takim jak choćby jedzenie. Albo wschodzące słońce. Albo jej uśmiech.

Bakłażan i fenkuł zmiękły duszone na oliwie z oliwek, białe wino doprawiło wszystko swoim cierpkim cudnym aromatem. Makaron ugotował się idealnie, a głos Marii wybrzmiał do ostatniej rozkoszy, ostatniego cierpienia, szczęścia, emocji. Wybrzmiał w całym pięknie życia, jego całokształcie.

Rozstawiłem talerze, na których nałożyłem porcję jak dla zawodowych żołnierzy. Zawołałem każdego po kolei. Wszyscy usiedli, a ja chwyciłem się pod boki i rzuciłem swoje
-Wsuwać, bo jak nie to zjem kogoś porcję!- to zawsze działało, w końcu, to nie są czcze groźby. Zawsze mogę zjeść dokładkę. Kocham nie tylko gotować, ale i jeść. Naprawdę, jem sporo, to kolejna zmysłowa rozkosz, którą doceniam i której nigdy chyba się nie wyzbędę. Jem jak za czterech jak obliczono kiedyś u dietetyka ilość kalorii, jaką wchłaniam- a wchłaniam z wielką rozkoszą. Jestem hedonistą, co zrobić.

Czy za czterech smakuję też piękno życia, póki mogę?
Czy dlatego tak kocham gotować, starannie, z całą emocjonalnością, czy dlatego tak kocham tworzyć muzykę...bo kocham żyć? Czy dlatego że doceniam piękno i smaki w każdej z postaci?Bo po prostu kocham zmysłowy smak życia, jest dla mnie rozkoszą?

Wszyscy jedli aż uszy się trzęsły. Byłem z siebie dumny. Nie, byłem dumny z kolejnego świetnego przepisu Giacomo. Przesłałem mu dobre myśli, pełne wdzięczności. Za to, że pokazał mi jak się żyje w jednym z aspektów. Za to, że pokazał mi, przy czym gotuje się makaron tak dobrze, że każdy wyczuje w nim staranie...i miłość. Do niego. Do życia. Co więcej trzeba?

Aha, już wiem co więcej trzeba. Jak byłem na zakupach Sisi upiekła ciasto. Moje ukochane, z wiśniami (dobra, serio, które nie jest moje ukochane?). Widziała, że wszyscy zresztą je uwielbiamy. Bogowie, jakie to było no...smaczne! Zresztą..chyba skoczę po jeszcze jeden kawałek. Nie będę sobie w życiu odmawiał przecież żadnego smaku!





P.S. Twórca wielu oper, m. in. Tosci i Madame Butterfly, też miał na imię Giacomo. Zbieg okoliczności? Nie sądzę.  
A jeśli ktoś przy tym wykonaniu arii z Madame Butterfly nie ma ciarek, to albo jest głuchy, albo nie ma serca i koniec kropka! 

57 komentarzy:

  1. Facet, który lubi gotować. Poezja!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, to wcale nie takie rzadkie:) Ale samo gotowanie owszem, poezją jest. Taką samą wspaniałą sztuką:)

      Usuń
  2. Czasami jak czytam Twoje historie, to zastanawiam się czy one naprawdę Ci się przydarzają? ;) Oczywiście wierzę, że tak jest, ale myślę sobie zawsze wtedy jak to jest, że jednym przydarza się tak dużo rzeczy a drugim tak niewiele. A może po prostu Ci pierwsi potrafią świetnie opisywać wszystko, co się wokół nich dzieje? A ci drudzy nie dostrzegają nawet połowy zdarzeń? Ciekawe... ;)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj już powiedzmy miałem na ten temat dyskusję, historii właśnie. I mi się wydaje, że właśnie dużo tkwi w umiejętności opowiadania, a nie przeczę, mam ją. Zawsze opowiadałem bajki rodzeństwu i chorej mamie, umiem dobierać słowa. Dlatego to czasem wygląda niezwykle. To jest chyba hm...sens całości że tak to ujmę. Ale właśnie też patrzenie robi swoje. Jak mi powiedziano, ja patrzę poetycko w dużej mierze, tak widzę świat, trochę idealizując...i dlatego on zawsze wydaje mi się piękny. Widzę światło a nie mrok i tak to przekazję, przez swoją głowę, swój pryzmat:)

      Usuń
    2. Poza tym, mi się w ogóle dużo dziwnych rzeczy zdarza, ale to dlatego, że bywam lekkomyślny- najpierw robię, potem myślę często, nie przejmuję się wieloma konsekwencjami, jeśli to dotyczy tylko mnie. Dlatego czasem ląduje w dziwnych miejscach, czasem mam nawet niebezpieczne sytuacje...ale cóż, jest wesoło głównie XD

      Usuń
    3. Patrzysz poetycko? :D to naprawdę oryginalna umiejętność :D
      A z tym idealizowaniem świata, to ciekawa sprawa.. może to i dobre - przynajmniej zawsze widzi się go pięknym i dobrym..

      Usuń
    4. No, tak to zostało określone swojego czasu:) Wiesz..mi z tym po prostu dobrze:)

      Usuń
  3. Do Twoich postów zawsze siadam z kubkiem kawy :) Taki rytuał :)
    Pochłaniam je jednym tchem, jak dobrą książkę :)
    Podpisuję się pod komentarzem małej - myśli, a mianowicie:
    "Ci pierwsi potrafią świetnie opisywać wszystko, co się wokół nich dzieje? A ci drudzy nie dostrzegają nawet połowy zdarzeń?"
    Podobno najlepszymi kucharzami są właśnie faceci :)
    Ściskam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, to miłe, dobrze jest być czytanym przy herbacie:)
      Wiesz...ale wszyscy, jeśli chcemy, możemy szerzej otworzyć oczy i znaleźć odpowiednie słowa, tak mi się jeszcze nasuwa:)
      Fakt, mamy ponoć nawet więcej kubków smakowych XD Ale ja mam wrażenie, że po prostu..chyba jakoś gotujemy inaczej. Ja mam wrażenie, patrząc np. na moją babcię, że wy sztywniej trzymacie się przepisów, a my bywamy swobodniejsi i jakoś bardziej odważni w dobieraniu smaków.

      Usuń
  4. Po depresji tak łatwo jest docenić dobre i złe emocje. Po tej pustce wszystko jest jak zbawienie. Czuję, więc ciągle żyję, ciągle jestem człowiekiem, a nie chodzącą nicością. Tak dobrze jest czuć i cieszyć się z tego! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to to już jest zupełnie inne uczucie...bo jeśli wiesz, jak to jest czuć pustkę, gdy coś cię wypełnia na nowo...to jest wręcz niewyobrażalne, jak szok dla duszy, a nawet ciała. Ale jaki wspaniały szok:)

      Usuń
    2. Taka po prostu... wiosna :)

      Usuń
  5. W tej historii najbardziej tym razem poruszyło mnie to, jakim Ty znakiem i nauką byłeś dla Giacoma. Na początku był nieufny, nie przystosowany do obcych. Niedługo później wypełniłeś pustkę po jego zmarłym bracie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, a wiesz że tak na to zupełnie nie spojrzałem? Ale fakt, że trochę się otworzył, zmienił swoje małomiasteczkowe spojrzenie:)

      I tutaj ci odpowiem na tamten komentarz, dobrze? A więc operację mam dokładnie 7 października, wtedy że tak powiem będzie już z głowy. Dobra, z głowy będzie 8, jak mnie wybudzą XD

      Usuń
    2. No właśnie :) I dla mnie to się właśnie wybiło na pierwszy plan :) Jak mogłeś tego nie zauważyć? :D

      Kurcze to długo jeszcze musisz czekać. Pewnie na Twoim miejscu też bym dużo rozmyślała o tym o czym nie powinnam...

      Usuń
    3. Po prostu, jakoś...nie:) Każdy bywa ślepy na pewne rzeczy, nie sądzisz? Dlatego dobre są rozmowy z innymi ludźmi, pokazują nam szerszą perspektywę:)

      Usuń
    4. Tak jak w tym przypadku :P

      Usuń
  6. O, dokładnie dzisiaj również cieszyłam się jak dziecko z otrzymanego listu, więc znam tę radość :)
    Kolejna z Twoich jakże barwnych podróży. Ah, piękna sztuka. I gotowanie, i muzyka, i życie. Tak, nie można marnować ani jednej chwili, bo gdy przeoczymy parę z nich, nagle okaże się, że życie nas ominęło. Więc czasem trzeba się zatrzymać, nie pędzić tak nieustannie. Przystanąć i smakować właśnie.
    Od jakiegoś czasu lubię siedzieć w kuchni i próbować tam własnych sił, ale teraz, z nową świadomością gotowania, polubię to chyba jeszcze bardziej :)
    Racja, wspaniała muzyka, taka prawdziwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo listy cieszą niesamowicie:) Ja niestety swoje drukuję, bo nikt by mnie nie rozczytał, no ale XD
      Każda podróż jest barwna:) Tylko nieraz te kolory trzeba znaleźć:)
      Właśnie o to chodzi- nieraz możemy stracić za dużo, myśląc, że tracimy tak niewiele.
      Chociaż od czasu do czasu unieść głowę i spojrzeć w gwiazdy:)
      Zatem, powodzenia w tej kuchennej alchemii:)

      Usuń
    2. To prawda, bo jednak wkłada się w nie cząstkę siebie, poświęca na nie czas.
      Chyba tak, ale Ty nie masz z tym problemów raczej ;) No właśnie, podziwiać to, co niekiedy odległe, a jednak tak piękne i warte uwagi.
      Dziękuję :)

      Usuń
    3. Otóż to:)
      Hm...no może i nie mam :) I nie za ma co XD

      Usuń
  7. Zamiast "fenkuł" przycztałam "fenkjuł" i myślałam, że to może jakaś analogia do tej nauki języków przez Sisi, o której kiedyś chyba pisałeś :D

    jesteś istnym dowodem na to, że tylko wariaci są coś warci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano ano, pisałem o jej nauce, ale nie, fenkuł to koper włoski XD
      Hm...słynne powiedzenie, ale ja powiem, że każdy jest trochę wariatem:)

      Usuń
    2. Tylko też z tego, co widzę, większość stara się tego wariata w sobie zabić. Smutne to trochę.

      Usuń
    3. Bo ludzie boją się odstawać, chcą być akceptowani i wydaje im się, że jeśli sobie nie pozwolą na wariactwo to inni ich przestaną kochać.

      Usuń
    4. Smutne to. Życie jest zbyt przestrzenne, by się układać w jakieś ramy, normy. Hah paradoksalnie, bo czasem jest odwrotnie.

      Usuń
    5. Ono nawet ma wiele przestrzeni, powiem tak od siebie:)

      Usuń
  8. Zawsze po czytaniu Twoich postów jestem głodna. Podróży, spotkań, ludzi. Dzisiaj trafiło jeszcze na włoskie jedzenie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więc cóż..jedz, jedz, jedz w każdym z aspektów, a ja powiem smacznego XD

      Usuń
  9. Ciekawie się to u mnie nałożyło. Miałam w życiu okres - swoje załamanie - w którym nie jadłam prawie nic. I faktycznie - żyjąc z przymusu, jadłam z przymusu. Warzywa - piekielnie bezsmakowe warzywa.
    Ale potem wstałam... i cierpienie, jakiego doświadczyłam sprawiło, że odkryłam nowe smaki. W codzienności i w jedzeniu. Wrócił mi zachwyt wschodzącym słońcem, doceniłam ciszę dnia codziennego. Przestałam bać się pustego mieszkania, a podstawowe składniki dań, każdy poszczególny smak stał się głębszy. Przypomniałam sobie jak słodkie potrafi być zwykłe mleko albo jaką rozkosz może przynieść pajda świeżego chleba... i wiele innych, które towarzyszą mi do dziś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo właśnie wtedy to nie ma smaku. To jest najgorsze, zgubić go, zgubić w tym braku też siebie. Ale na szczęście dzięki samemu sobie ale i przez innych ludzi potrafimy z tego wyjść. Poradzić sobie. A gdy już idzie ku lepszemu...może to czasem jak na nowo się narodzić i i widzieć wręcz jaskrawiej. To jest właśnie często piękne. Że dzięki nawet złym doznaniom potem może być jeszcze piękniej.

      Usuń
  10. Każdy post tutaj to jak osobny tomik poezji :) Niesamowicie czyta się takie historie, wyczuwa w każdym słowie szczyptę emocji autora. Jestem pod wielkim wrażeniem sposobu w jaki wyrażasz swoje myśli. Póki co przeczytałam zaledwie część zamieszczonych tutaj postów, ale na pewno jeszcze nie raz i nie dwa do nich powrócę. Dawno nie udało mi się trafić na nikogo tak wrażliwego, tak chłonącego każdy detal rzeczywistości. Kogoś, kogo percepcja grubo wykracza poza ramy przeciętności. Poza tym da się odczuć radość pisania w każdej z opowieści. Nawet gdy treść przepełniona jest smutkiem i goryczą - to po prostu swego rodzaju artyzm. Dałam się wciągnąć w papierowo-internetowy światek tego bloga, a czuję, jakby był realniejszy od otaczających mnie realiów. Chciałabym móc zawsze patrzeć w taki sposób i odczuwać równie mocno, a mimo to często to po prostu ucieka w gonitwie codziennych myśli. Dlatego czasem warto przysiąść, przypomnieć sobie o własnej wrażliwości i dać się porwać wirowi zdarzeń oczami innej osoby.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Um, cóż, to bardzo miłe słowa, ale chyba nie w pełni zasłużone. Chociaż, każdy ma prawo do swoich uczuć i pomimo pewnego speszenia cieszę się, że...może jakoś słowami mogę chociaż komuś coś dać:)
      Wrażliwość ma każdy tylko...swoją:) Ale każdą trzeba doceniać, jeśli tylko się ją dostrzeże:)I właśnie- jeśli się jej nie zagubi w codziennym pędzie.

      Usuń
  11. Jeeeejku, ależ Ty masz fajne przygody!! Zawsze gdzieś na swojej drodze spotykasz ciekawych ludzi - kobieta w Indiach, Giacomo, pamiętam też bezdomnego profesora... Przyciągasz do siebie takich ludzi jak magnes, czy może umiesz w każdym dostrzec wspaniałe rzeczy i tak pięknie je opisać... Hm....

    Ale co to jest fenkuł???? xD
    Smaki, które przemawiają do mojej duszy... hm... po pierwsze pizza, po drugie nutella xD A po diecie 800 kcal moja dusza śpiewa przy każdym kęsie zwykłego chleba:))

    Wiesz co? Jestem głucha! Bo chyba serce mam, choć dawno już nie biło na prawdę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, ja po prostu spotykam ludzi:) Bo w każdym człowieku jest coś wspaniałego. Spotykam ludzi różnych i z nimi rozmawiam, szukam tego fascynującego pierwiastka. Bo każdy jest piękny i każdy zasługuje na uwagę. Czasem tylko trzeba się bardziej natrudzić, żeby to dostrzec. A o niektórych można powiedzieć po prostu nieraz więcej ładnych słów i tyle:)

      Koper włoski inaczej XD No takie warzywo XD
      Masakra...to dieta głodowa. Wiesz, ze to nie jest zdrowe?

      Hm...trudno XD

      Usuń
  12. Ja już nie umiem pisać listów, ale może o tym innym razem ;)
    Włosi są po prostu inni niż my. Trochę. I mimo, że oni mają kuchnię włoską, my naszą polską, obie w miarę znane, to jak widać - każda powstaje w całkiem inny sposób, inne są pobudki i sam proces "tworzenia" (a nie zwykłego gotowania!).
    No i całkiem niechcący udało ci się oswoić pana Giacomo! :D Takie pozytywne przypadkowe rzeczy są... fajne?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm...a to ciekawe stwierdzenie, wiesz?
      Owszem, jest coś w tym narodzie innego, po prostu na południu troszkę inaczej się żyje, czy to na południu Francji czy Włoch. Wszyscy mamy swoją specyfikę pochozącą z korzeni, warunkowaną przez otoczenie jako tako.
      No tak jakoś XD Owszem, że są fajne. Czemu by miały nie być?:)

      Usuń
  13. Gdybym mogła, nauczyłabym się grać na każdym instrumencie. Od ośmiu lat gram na pianinie, i znam to, wiem, rozumiem ten spokój, kiedy usłyszy się pierwsze dźwięki utworu, którego nigdy się nie zapomni. Bo chyba każdy ma taki, przynajmniej jeden.
    A kuchnia i gotowanie to taka muzyka. Opiera się na tym samym. Operuje tylko innym zmysłem, ale odczucia są te same. Można przecież smakować dźwięk, tak, jak się smakuje potrawę. I uważam, że głód muzyczny jest równie niebezpieczny co ten zwykły :)
    Cudownie, że przeżyłeś taką przygodę. Jak zwykle zazdroszczę i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już umiem na wielu XD Bo też kocham muzykę i chciałbym więcej i więcej...ale nie znoszę właśnie pianina tudzież fortepianu przez przymuszanie XD
      Owszem, to swojego rodzaju...alchemia chyba można rzec. Bardzo wyrafinowana sztuka.
      Nie ma czego zazdrościć, bo twoje przygody jeszcze przed tobą:)

      Usuń
  14. Coś jest w tych operach, bo często włączam sobie przy wykonywaniu różnych domowych czynności od razu jakoś sprawniej idą.
    Co zaś do smakowania życia - nie żyjesz za czterech, jak dla mnie żyjesz nawet za dziesięciu. Nie wspominając o nas czytelnikach, których uczysz świadomie żyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po prostu jakoś no...inspirują do działania:)
      Cóż, dziękuję za takie słowa:) To chyba dobrze, że czasem mogę coś...komuś od siebie przekazać:)

      Usuń
  15. Tak wielu przygód Ci zazdroszczę. Udowadniasz, że wszystko jest możliwe. Mnie puki co hamuje strach... Oby do czasu.
    Wiele bym dała za wyjazd do Włoch i zatracenie się we włoskiej kuchni... Za zapach ziół unoszący się w powietrzu...
    Z twojej opowieści wynika, że mimo wszystko nie grałeś do kotleta... Byłeś jednym z elementów, które pomagają widzieć w jedzeniu coś więcej niż tylko jedzenie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo jest możliwe, jeśli się tylko mocno chce i czasem ma się trochę sprzyjającego losu. Chociaż, ten często sami prowokujemy:) I strach, nawet największy można przecież oswoić:) Tego ci życzę.
      Więc..kiedyś pojedziesz. Jeśli właśnie chcesz- to pojedziesz,ja w to wierzę:)
      Na początku grałem. Potem to właśnie zmieniło oblicze:)

      Usuń
  16. Na wstępie pragnę napisać, że PRZEZ CIEBIE zrobiłam się głodna. Myślę, że powinnam wystosować wobec Ciebie sankcje w postacie zamknięcia Cię w mojej kuchni, póki nie przygotujesz mi jakiego spaghetti :D
    A tak serio, to faktycznie - jemy bo musimy, na szybko, bez emocji. Dlatego cieszę się, że w moim domu wręcz celebruje się posiłki, obiad i kolację zawsze staramy się jeść wszyscy razem. A co do gotowania i tych emocji - to może coś w tym jest, ale chyba jestem uboga jeżeli o takie uczucia chodzi, mimo tego lubię gotować - a raczej tworzyć w kuchni.
    No i kolejny raz mnie zadziwiasz. Powiedz mi, jest jakieś miejsce, gdzie Cię jeszcze nie było? Tyle przeżyłeś, w tylu miejscach byłeś i tak dużo się nauczyłeś... Tylko zazdrościć - odwagi i zaciętości w podróżowaniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spaghetti też dobrze robię, chociaż tu jest problem z makaronem własnej roboty, jak nie masz do tego specjalnej maszyny że tak powiem, ciężka robota XD
      Masz szczęście w takim razie, że w tych szybkich czasach tak samo jak ja należysz jeszcze do tych rodzin, w których siada się razem do stołu. To jest naprawdę ważny element. Dla jedzenia samego- i dla więzi ludzkich.
      No jest aż za dużo miejsc gdzie mnie nie było! Jeszcze tyle do zobaczenia, poznania! XD

      Usuń
    2. Może Cię zszokuję, ale... nie posiadam takiej maszyny. :P Ej, a kto powiedział, że ma być łatwo? To ma być Twoja kara, więc im bardziej się namęczysz - tym lepiej :D
      Moja babcia zawsze mówi, że jedzenie w towarzystwie smakuje lepiej. I pewnie coś w tym jest. ;)

      Usuń
    3. Niesamowite, no serio?XD
      No tak, fakt. Pewnie padnę na zawał XD
      Owszem, lepiej się trawi czy coś XD

      Usuń
  17. Muzyka bardzo pomaga w robieniu tego, co się kocha. Tak jakby czerpie się z tych czynności więcej przyjemności. Pozwala się skupić i zatracić w pasji, człowiek nie wie co się dookoła dzieje. Liczy się tylko on i to, co robi. Nazywam to wpadaniem w trans, bo mam tak wiele razy, gdy rysuję i słucham muzyki, albo... gadaniny w kuchni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, stanowi tło albo inspirację. Ale czasem zawadza. Na pewno muzykowi w tworzeniu jak sam ma coś zagrać XD Albo po prostu, czasem nadmiernie rozprasza...różnie w życiu bywa nieraz.
      I jasne, to bywa właśnie taki trans. Piękny stan.

      Usuń
  18. A mi dziś cały dzień chodziło po głowie, by napisać list i... w końcu się za to nie zabrałam :(
    Muzyka to coś magicznego :) Przy niej robienie tego, co się kocha, staje się po prostu czymś niesamowitym. Ktoś, kto kocha gotować, stworzy przy niej cuda - a ja ostatnio zaczęłam przy dźwiękach kochanej Lindsay Stirling tworzyć jej portret - na razie wychodzi spoko. Musiałam Ci się pochwalić, bo Ty mnie nią zaraziłeś:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo to czasem wymaga czasu i dojrzewania słów, zanim się na papier przeleją:)
      Owszem, muzyka potrafi być genialnym tłem lub inspiracją i uskrzydlać. Chyba że jesteś muzykiem i próbujesz przelać swoje emocje na dźwięki a ci brzęczy gdzieś cudzy dźwięk za ścianą XD Ale to taka dygresja XD
      O proszę! To się cieszę, że aż tak bardzo XD
      Marią Callas pewnie już nie?XD

      Usuń
    2. Zgadza się :) Może w końcu dopadnie mnie wena ^^
      Muzykiem nie jestem, chociaż... może jestem takim "uśpionym" xD czyli ze słomianym zapałem i takim, który nie da sobie wpoić, że można grać z nut, bo przecież lepiej gra się ze słuchu - fuck logic xD :P
      No serio, od jakiegoś czasu ją katuję, że tak powiem :D
      No własnie tak średnio. Ale kto wie, może i na Marię Callas przyjdzie czas :) Kiedyś wypierałam się, że nie będę słuchać muzyki klasycznej. Ale to były czasu punka, zła i buntu xD

      Usuń
    3. Oby, wena zawsze dobra rzecz!^^
      Bo z nut nie trzeba. Ale wygodniej jak masz coś zapisać jak wymyślisz XD
      Nigdy nie wiadomo, ludzkie upodobania się zmieniają:)

      Usuń
  19. fenkuł ♥
    dokładnie tak, gotowanie nie jest prozaiczne, to sztuka! widzę to po mojej mamie. taka pasja, zainteresowanie, po prostu miłość. nie byle jakie ubijanie kotletów, ale subtelna zabawa i czarowanie! ja jestem beznadziejnym kuchcikiem (brak mi chęci, bo talent niestety mam w genach po obojgu rodziców), ale mam olbrzymi szacunek do jedzenia i gotowania ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chociaż ktoś kto wie, co to jest XD
      Bo też nie każdy musi to kochać robić, ale ważne jest chyba to docenianie:)

      Usuń