Rozumiem w pełni Anonimową A., gdy
pisała, że nie chce mówić na blogu tylko o swoich
dolegliwościach, o tym co boli i narzekać. Rozumiem, bo sam tego
nie chcę. Bo jak każdy jestem człowiekiem, jestem czymś więcej
niż tylko kartą swojej choroby. Choć, nieraz coraz bardziej się
nią staję.
Bo nieraz, to tak trudno. Gdy znowu coś
się pieprzy. Myślisz, że robisz krok do przodu, że małymi
kroczkami podążasz ku wyzdrowieniu, ku dawnej w moim przypadku
formie, a to znowu los kopie cię pod kolana, każe upadać i się
czołgać, albo chwyta cię w pasie i brutalnie ciągnie do tyłu.
Człowiek staje się coraz bardziej zmęczony. Istna farsa.
Tak, był dzień, gdy byłem ogromnie
zmęczony. W tamtym tygodniu gdy miałem badania, w środę i
dowiedziałem się znów, jak bardzo jest ze mną nie tak. Nie
oszukujmy się, jest gorzej, niż zakładałem przed operacją.
Sądziłem, że ta wszystko rozwiąże. Okazało się, że jest wręcz
przeciwnie. Kolejne leki, kolejne czekanie. W poniedziałek miałem znów iść
do lekarza na kontrolę, kontrolę kontroli, która miała wykazać,
czy będą mi przebijać klatkę piersiową, drenować, kłuć,
szarpać. Ale odwołano. Więc znów czekam, znów jestem potwornie
zmęczony. Bo chcę wiedzieć. Bo chcę żyć.
Jestem momentami niesamowicie zmęczony
więc. Ale w tym wszystkim, w chorobie, w kolejnych igłach,
kroplówkach, słabości i omdleniach, w zmęczeniu fizycznym po
prostu- też jest życie. Jak w każdym szpitalu zawsze było życie,
jak w chorowaniu i nawet umieraniu, zawsze było obecne.
Więc w tym wszystkim jest życie i ja
mam zamiar się go trzymać. Czasem może nierozważnie, jak jadąc
na sabat Samhain z Fridą. Ale potrzebowałem tego, potrzebowałem
tego ognia i rozmów z duchami, potrzebowałem palonych ziół,
świec, myśli dobrych o paru osobach którymi tej nocy chciałem się
zająć. Potrzebowałem też i podziękowania. W dniu śmierci, w
dniu gdy najłatwiej wpuścić właśnie tamtą stronę do swojego
serca potrzebowałem podziękowania za to, że jednak żyję. Że
chociaż jest kurewsko ciężko, chociaż mam momentami naprawdę
nieprzyjemne myśli, chociaż jestem zmęczony- to żyję. Moje nogi
póki co daleko nie poniosą, ale mają na to szansę za jakiś czas.
I za to właśnie powinienem dziękować.
Potrzebowałem też zrozumienia tego,
co zobaczyłem, gdy umierałem. Bo znowu umierałem przecież po
operacji, jaskrawo odchodziłem, nie walcząc, bo cóż, śmierć to
nieodłączna część mojego życia. I ja się na to godzę.
Zapraszam wręcz. A nie powinienem tego robić choć...może to też
ciekawość. Ciekawość szamana. Póki co był od niej odwrót.
Kiedyś nie będzie, ale o kiedyś nie myślę teraz. Bo teraz żyję
i mam na co czekać.
Kolejne daty, które o tym
przypominają. Kolejne daty, na których tak bardzo, tak bardzo
zależy. Jak napisałem w żarcie Asikowi parę dni temu, "cóż,
potem już mogę umierać". Ale właśnie chodzi o to, by w
swoim zmęczeniu, tak wielkim, tak przemożnym, w czekaniu na kolejne
kroplówki i kolejne zadawane ciału rany znaleźć też to, na co
czeka się dobrze. Znaleźć to, na czym zależy, znaleźć małe
"muszę". Małe kroczki, kolejne dni które pozwalają
przetrwać. Nie wielkie wydarzenia, jak planowana przeze mnie obecnie
podróż do USA, choć i ona jest ważna. Ale je najbliższe, bo, być
może, są jeszcze ważniejsze.
Tak, znaleźć to, do czego można
dążyć. Małymi krokami. Znaleźć też ludzi, dzięki którym
można czekać i dziękować im z całego serca, że oni też chcą
nieraz czekać na ciebie. Może dlatego, że tobie tak bardzo, bardzo
zależy. A może zależy też im. Największa nadzieja.
Nie jestem superbohaterem i ciężko mi
znieść pewne rzeczy. Ciężko unieść pewne rzeczy. Już się nie
gniewam na los, chyba nigdy się nie gniewałem zresztą. Tylko
właśnie dopada mnie zmęczenie. Ale idę dalej. Upieram się, jak z
wyjazdem na sabat, Samhain, razem z Fridą, choć nawet ona, zawsze
słuchająca intuicji a do tego osoba z wykształceniem medycznym (
jakby co miałby mnie kto ratować) nie była tak zdecydowana, by
mnie tam zabrać.
Sama nie była pewna, czy to dobry
pomysł, bo przecież sama droga, te kilometry dzielące nas od
jeziora niedaleko jej bagien robią swoje. Ale uparłem się. Uparłem
się, bo potrzebowałem tego właśnie sabatu, tego święta, tego
czasu symbolicznego. Może nie chciałem, żeby śmierć tej nocy
zagościła w moim sercu na dobre. Może jakoś się bałem i
chciałem rozpalić ogień, by wyjść naprzeciw duchom, które
zamieszkały w mojej duszy i przypominają o sobie nawet w snach.
Nie dostałem rzecz jasna wszystkich
odpowiedzi. Zobaczyłem znów tylko kawałek, uchylono rąbka
tajemnicy. Ale, właśnie być może, muszą zostać jeszcze pytania,
które zadam później.
Ale zrozumiałem choć kilka snów.
Pewne rzeczy przychodzą same z czasem. Zrozumiałem, dlaczego mi się
śniły. Choć, to już dawno przestało być jedną z największych
tajemnic.
Chciałem zostać dłużej nad
jeziorem, przy ogniu dogasającym, okryty kocem, bo po raz pierwszy
tej nocy tak naprawdę poczułem, że marznę. Chciałem...ale
rozsądek przeszkodził upartości. Pierwotny plan został zachwiany,
to, że zostanę tu do niedzieli wieczora, sam pomedytuję w ciszy, a
Frida wracając od siebie z domu, z wizyty u Mamy Marylki odwiezie
mnie do Poznania. Nic z tego.
-Kiepsko wyglądasz.- powiedziała,
patrząc na moje wychudzone udo, w które musiałem sobie zrobić
zastrzyk o poranku, patrząc na moje kolejne siniaki i ślady wkłuć
od heparyny, od sterydów, od wszystkiego po kolei. Dobrze, że lubię
igły i zastrzyki nigdy mi nie przeszkadzały. Choć...powoli nie mam
się gdzie wkłuwać. Boli dwukrotnie więc.
-Wiem, wiem, nigdy nie wierzyłaś w
moją urodę amanta- zakpiłem.
-Nie Indie, serio. Ja cię od razu
odwiozę do domu, co? Nie zostaniesz tu sam na noc, nie pozwolę ci.
-Jeny, Frida...
-I tak to już dużo, prawda, że tu
byłeś, może za dużo?
Zamilkłem. Tak, to już dużo. I tak
powinienem być wdzięczny za ten ogień, za tą zimną choć
rozpaloną noc. Wdzięczny za namiastki. Tak, osiągnąłem swoje a
reszta...reszta zaczeka. Dotknie mnie gdzie indziej. Nie ma przecież
innego wyjścia.
Wstałem spokojnie, zacząłem pakować
niewiele rzeczy, powrzucałem leki do plecaka, leki, które wszędzie
muszę ze sobą wozić. Pomyślałem, że będąc tutaj powinienem
się może z kimś spotkać, ale to chyba nie był najlepszy pomysł.
Nie tego dnia. Za wcześnie.
Kolejna rzecz, która męczy serce, tak
bardzo.
Wróciłem więc do domu, śpiewają
fragmentarycznie z Fridą w aucie piosenki. Fragmentarycznie, bo na
więcej brakowało mi oddechu. No tak, moje serce się topi. Nie mogę
spokojnie oddychać, a przecież oddech, tak ważny, moja filozofia,
po prostu oddychaj...cóż. Na oddech trzeba nieraz poczekać. Ale
jaki bywa piękny po tym, jak człowiek się topi właśnie.
Wróciłem do domu i spojrzałem w
lustro. Niby po powrocie ze szpitala odzyskałem te 2 kg, ważę
obecnie 63 kilo...ale żebra wystają mi jeszcze bardziej (zawsze
kościotrup, dudni w głowie, kościotrup, kościotrup, trup, trup,
trup.... ). Moje i tak liche mięśnie umierają, nie katowane
biegiem, wspinaczką, prawie nie katowane asanami jogi, bo przecież
to byłoby za dużo. Choć i tak staram się ćwiczyć, gdy nikt nie
widzi...ale nie mam siły. Rana nadal boli. Brak oddechu nadal boli.
Zobaczyłem więc każdą wystającą kość. Niesamowicie podkrążone
oczy, cecha charakterystyczna sercowców. Zobaczyłem całe zmęczenie
wypisane na każdym fragmencie skóry.
Westchnąłem, tak głęboko jak tylko
mogłem.
No tak. Oto nowy ja, oto ten, którego
wszystkie przywary widać teraz w dwójnasób. Sam nie mogę na
siebie patrzeć, a co dopiero pokazywać się nieraz komuś....
Ale co zrobić. Oto ja.
Ja, z całym zmęczeniem, całym
smutkiem, każdą właśnie wystającą kością, każdym śladem
ukłucia po igle, każdą blizną dawną których aż za dużo i nową
raną, tak brzydko biegnącą przez pierś. Oto ja, przewrażliwiony
momentami i tonący, oto ja tracący siły, zmęczony. I nie mam
zamiaru niczego udawać. Nie mam zamiaru, ale i tak wiem, że nie
muszę. I to wyzwalające odczucie. Nie muszę. Tym jednym razem nie
muszę udawać błazna, nie muszę biegać jak szalony i zabawiać.
Choć ostrzegam przed tym jak wyglądam, żartując "jak
zombie", choć mówię, że bywam niemiły momentami i nie
panuję nad językiem. Nic nie muszę. Nawet już się nie wstydzę
samego siebie. Bo ktoś zrozumie, wszystko zrozumie, bo ktoś już
teraz wszystko rozumiał.
Nie muszę przybierać sztucznego
uśmiechu, choć to kusi, choć to część mnie. To sposób żeby
ratować siebie samego, samemu siebie podarować oderwanie. Zresztą,
nadal dużo się śmieję, jakże mógłbym się tego wyrzec
przecież. Nadal się śmieję więc nawet ze swojej choroby i
zmęczenia gdy już ochłonę, by ratować siebie przede wszystkim.
Ale nie kogoś innego. Nic nie muszę. Bo po raz pierwszy od długiego
czasu nie mam wrażenia, w tej absurdalnej właśnie, skrajnej
sytuacji w jakiej jestem, nie mam wrażenia, że muszę kogoś przed
sobą chronić. Nic nie muszę. Ktoś nie musi. Wszystko chcę,
nawet w tym kształcie, kształcie całego zmęczenia. Bo mam
wrażenie, że i ktoś chce. Bo ono, zmęczenie, nie szkodzi. Bo raz
pierwszy czuje, że on nie szkodzi, po raz pierwszy od wielu lat
czuję, że nie muszę się wstydzić. I w tym wszystkim, w całym
absurdzie zakazów i bólu fizycznego to wyzwalające uczucie. To
dobre uczucie, dzięki któremu też, obok innych, chce się walczyć.
Chce się iść do przodu.
Najcieplejsze uczucie pod sercem.
Uśmiecham się już więc spokojnie,
trochę ironicznie patrząc w lustro.
Ale wieczorem znów dopada zmęczenie
które boli. Leżę na chłodnej podłodze, myśląc coraz więcej o
tych złych i niedobrych. Ból, przeszywający ból, serca, ran, płuc
po zapaleniu. Myśli o tym, że dosyć, myśli o tym, że może nie
trzeba było nic ruszać, udawać, że wszystko w porządku, zamiast
teraz się męczyć. Bo po co mi to? Kolejne leki, przeciwbólowe,
tramal, który otępia umysł. Kochane opiaty, powinny dawać różowe
wizje szczęścia, ale tak nie jest. Nigdy nie było, wiem doskonale,
pamiętam jak mama po morfinie płakała dwa razy mocniej, już nie z
bólu, a z nadmiaru myśli.
Zwlekam się z podłogi, w domu
świętowanie, dziady przecież, przecież sam miałem obchodzić
Samhain w lesie dalej, ale ciało znów przeszkodziło. Wszyscy śpią,
oprócz ciotki- lekarki i babci, które upijają się domowym winem.
Siadam obok nich gdy zwlekam się z poddasza, nie myśląc siadam,
otępiały, nie chcę być sam, nie chcę myśleć, nie chcę mówić,
plączę wątki, śmieję się i płaczę zrazem w środku, ale nie
chcę już leżeć na tamtej podłodze. Opadam na fotel, przyglądam
się im, one przyglądają się mnie, badawczo. Mam wrażenie, jakbym
dla ciotki stał się ciekawym obiektem badań, narasta we mnie
złość, dziwna złość i żal. Nalewa mi kieliszek wina, piję bez
słowa.
Po kolejnym mówię, że nie powinienem
przecież, ale ona wie lepiej.
-Drogi Kordianku ( nienawidzę gdy tak
mówi), co brałeś?- pyta, widząc jaki jestem naćpany.
-Tramal.
-Więc pij, nie zaszkodzi ci, wino na
serce nigdy nie szkodzi, zresztą...
Zawiesza głos, wiem, co chce
powiedzieć. I oczywiście słowa padają, słowa o statystykach,
przeżywalności, roku życia z takimi problemami po operacji, słowa
o tym że może i tak umrę, a wino mi nie zaszkodzi w tym. Muszę
korzystać z resztki czasu, upić się, ja, kaleka.
Bonus kaleki, jak bonusy rakowe, zawsze
to samo od jakiegoś czasu, gdy tylko ją widzę. Jestem chory, tak
jestem kartą swojej choroby, ciało tak bardzo o tym mówi,
podkrążone oczy, cecha sercowca, pij więcej, bierz leki, gadaj
bzdury, marudź, truj ludziom dupę. Masz prawo, jesteś chory,
jesteś spaczony, tej nocy i tak by nikt z tobą nie wytrzymał.
Połowa przeżywa rok, chłopcze, co ci
szkodzi.
Mam dosyć gadania i wzroku, zauważam
że zapomniałem do końca się ubrać, dlatego mi tak zimno, rana na
gołej piersi fascynuje, sroka w gnat, mam dość wzroku, chcę być
sam i nie chcę zarazem, nie wiem czego chcę, gubię się w
galopujących i spowolnionych zarazem myślach. Biorę butelkę wina
ze stołu, nie chcę słuchać, chciałem uciszyć myśli, nie
chciałem widzieć przerażonej miny babci, popsuć im wieczoru w
który zawsze się upijają. Nie chciałem psuć nigdy nikomu sobą
niczego, ale mi nie wychodzi, do cholery, nie wychodzi mi, wszyscy
mają dość tego jak ja się szarpię i jak nimi szarpię, sam
jestem raną na rzeczywistości tej nocy.
Mam tego wieczoru dość bycia chorobą,
dość bycia sobą. Zaczynam znowu się wstydzić, piłeś, nie pisz,
nie ma sensu, nie ma nic sensu. Butelka wina i głośna muzyka na
poddaszu na które uciekłem, wściekłe nuty dawnego punka, w końcu
niedawno przypominałeś sobie o darciu się no future, nie ma
przyszłości. no future, nie dla ciebie przyszłość, nie ma i
nigdy nie było, tylko ułudy, kolejne ułudy, własne kłamstwa
małego chłopca, własne męczenie, igły, myśli, igły, myśli,
igły, myśli. Nie obchodzi że kogoś obudzę, dawno wyciszyłem
poddasze żeby móc nocami grać, ale skaczę po podłodze,
drewnianej podłodze aż się duszę, chcę to wszystko wyskakać,
wykrzyczeć, ale nawet tego mi nie wolno. Ciało mi nie pozwala. A ja
mam go dość, chciałbym się go po prostu pozbyć.
Widzę stosy leków koło łóżka,
myślę sobie "popij je winem", zapomnisz, jak w dawnych
latach gdy byłeś nastolatkiem i szukałeś śmierci. Bo znów masz
16 lat, tej nocy masz 16 lat i popieprzone myśli, krzyczysz by nikt
nie słyszał już. Popiję winę, myślę, że lepsza byłaby wódka,
co tam wino, za mało procentów, prędzej byś rzygał, a nie
zasnął, rzygał jak kot i po co ci to znowu, i tak masz już
przełyk za bardzo zgwałcony, intubacja, echo serca, rzyganie po
szpitalnych korytarzach i na co, po co, nikt nie wie.
"Krucha ze mnie porcelana,
rozsypuję się" jak w jednym z moich wierszy. Butelka wina,
leki, czemu nie myślisz jednak nadal, nie możesz się odczepić od
tego. Już i tak poszły dwa kieliszki, słowa o statystykach,
głupota, nie umrę od tego, umrę od innego. Świetnie, słodko,
opiat to jednak nie różowa przejażdżka, jak pisali we wszystkich
książkach o narkomanach. Nie wierzcie im. Tylko łagodzi ból
fizyczny. Ten w duszy tylko nasila.
Spij się do końca o 3 nad ranem,
zamknij oczy, zapomnij. Czy to głosy w głowie, czy to leki, tamto
wino już wypite, co krzyczy najbardziej, nie mam pojęcia.
Weź 100 tabletek i zaśnij, wreszcie
zaśnij, odpocznij. Odpocznij od swojej wielkiej histerii, kolejnej,
bo za dużo ich ostatnio.
Czuję się jak alkoholiczny ćpun,
nałogowiec wszelkiej maści, tak bardzo mi wstyd, wstyd słabości,
każdej kurweskiej słabości znów tak bezmyślnie okazanej, tak
bardzo jestem sam sam w swojej głowie i nie mogę sobie poradzić i
to niczyja wina, tylko mojego popieprzenia, mojego zmęczenia. Nie
umiem we wszystkim złożyć słów w całość, śmieję się jak
wariat choć w środku płaczę, płaczę a łzy spadają do
strumienia miłości, której za dużo aż a ja nie umiem jej
docenić. Nie umiem docenić gdy myślę o tabletkach, bo
przypomniałem sobie wcześniej przecież wszystko. Chcę żyć,
rozbłysk w głowie, muszę żyć, tyle ktoś się starał, chirurg
wypalający w sercu dziury i ci, którzy płakali nocami, nie mogę
być egoistą, ale te myśli wróciły, myśli pełen słabości,
myśli o tym jak łatwo unieść na siebie rękę. Jedna dźwignia,
jedna zapadnia i lecisz, a lot jest długi, a lot męczy.
Przedtem zniszczyłem prawie skrzypce
rzucając nimi o ścianę, tym razem chwyciłem butelkę wina, żeby
nie kusiła, chciałem rozbić. Naćpany lekami, naćpany życiem,
karta choroby, wszyscy mi wybaczą przecież. Bonus kaleki. Biedny
chory chłopiec, biedny chłopiec, wyrozumiałość. Wsadźcie sobie
ją w dupę.
Ostatkiem sił przychodzi rozsądek, co
z tego że tak mówiła pijana ciotka, raz zdobyła się na
szczerość, szkoda że przy kimś innym, ale może zapomni, cóż że
znowu stałeś się głupcem i rano tego nie zmażesz, cóż że ci
będzie wstyd. Ogarnij się jak zawsze. Załóż maskę błazna, bo
znów wstyd, wstyd, wstyd. Kto jak kto, ale ty nie powinieneś się
sypać, nie teraz, nie w ten sposób. Tobie przecież nie wypada. Nie
jesteś porcelaną a człowiekiem z krwi i kości. Niech kości się
zrastają, a cała krew opuści żyły.
Ale ja jestem taki zmęczony, mówię
sobie w głowie, z butelką wina w ręce. Tak bardzo zmęczony.
Zasypiam więc na podłodze, swojej
chłodnej podłodze, budzę się z psem, a przed nią też mi wstyd.
Rano butelkę odnoszę na dół, tak by nikt nie zauważył choć
widziały, ale nie powiedzą ani słowa, babcia i ciotka śpiące
razem na kanapie .Nie powiedzą bo im samym głupio, ciężka dziwna
noc, która z komedii stała się tragedią. Farsa, życie, absurd.
Śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową. Listopad dopadł
wszystkich, listopadowe rany z przeszłości, zmarli chodzący po
ziemi i żywe trupy, takie jak ja, wyszło wszystko na wierzch,
szydło rozerwało worek. Listopad zabija różowe okulary nawet w
nieśmiertelnej dawce morfiny.
Zbieram rozsypane leki po podłodze,
przypominam sobie jak je rozrzucałem śmiejąc się na zewnątrz a w
środku płacząc, lekoman pieprzony z milionem nałogów, oszukujący
śmierć. Rano jest mi wstyd, nie wiem co powiedzieć, trzaskający w
głowie kac, znów chce się zamknąć, nie chcę widzieć siebie w
lustrze. Karta choroby, w której powinni dopisać też paranoja albo
depresja, psychopata trujący innym życie swoimi problemami, które
nie istnieją, bo ty jeszcze istniejesz.
Oto nowy ja, składający się z blizn
i ran, a chcący być czymś więcej. Oto nowy ja, łudzący się w
swym zmęczeniu, chcący zapomnieć, co chwila wpadający na samo dno
własnej duszy. Oto nowy ja, biorący wszystkie słowa w dwójnasób
i męczący swoimi innych. Powinno się mnie odciąć, zamknąć,
póki nie oszaleję całkiem lub nie wyzdrowieję, póki nie wstanę
z kolan w pełni albo nie upadnę do końca, dając wszystkim święty
spokój.
Oto nowy ja, kruk ze złamanym
skrzydłem, okulawiony koń, lis zasypany w norze.
Oto nowy ja, karta choroby, krwawiąca
rana której nie można jeszcze naprawić.
Krwawiąca rana, która mimo wszystko
chce się zrosnąć, ale traci wszelkie pomysły, jak może to
zrobić.
Nie. Nie jest w porządku. Nic.
Bryza wciąż nosi dźwięk
Może zniknę
Zbledną ślady na śniegu
Tutaj mnie nie znajdziesz
Lód zaczyna się tworzyć
Kończąc to co się zaczęło
Jestem uwięziony w swojej głowie
Z tym co zrobiłem
Wiem że chciałaś mnie uratować
(...)
Proszę
Weź to
I ucieknij daleko ode mnie
Jestem skażony
Szczęście i spokój umysłu
Nigdy nie były mi pisane
Wszystkie te kawałki
Obietnice i zawody
Gdybym tylko mógł zobaczyć
W moim niczym
Byłaś wszystkim dla mnie
Chciałabym powiedzieć coś mądrego, ale chyba nie potrafię. Trzymaj się.
OdpowiedzUsuńCzasem nic mówić nie trzeba, no nie?:)
UsuńMnie nie rusza, że wyglądasz, jak zombie. Zresztą, już Ci napisałam sms, już wszystko wiesz. Ja wiem, że puszczają nerwy, bo puszczają nawet najsilniejszym. Ale nie jesteś sam Indie. Nie możemy dać się zwariować, nie temu pierdolonemu listopadowi. Bo on minie, wszystko minie i będzie dobrze. Może jestem naiwna, ale wolę być naiwna i wierzyć. A wiary mam w sobie dużo, więc mogę wierzyć nawet za Ciebie.
OdpowiedzUsuńWiem, że nie, ale to jest też kwestia moich własnych oporów...chociaż, w stosunku do ciebie jakoś też ich nie mam. I mi puszczają trochę za często. Nawet na tyle, że jak widać, co wiesz, nawet awantury z tego wychodzą :P
UsuńJak to już mówiłem komuś..jak widać ktoś ostatnio musi wierzyć za mnie:)
Chciałabym żeby było dobrze, żeby wszytko się ułożyło po Twojej myśli - życzę Ci tego z całego serca. Nie poddawaj się! Jesteśmy z Tobą..
OdpowiedzUsuńCóż, dziękuję:)
UsuńKordianie ja tak bardzo chciałabym byś z tego wreszcie wyszedł. tak bardzo bym chciała. ja też doskonale ją rozumiem bo człowiek nie chce być kojarzony tylko z chorobą, ale czasem trzeba się gdzieś wygadać. i wiesz, musisz wierzyć, że to się ułoży. przecież w końcu musi. i pamiętaj, że ściskam mocno i trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuńTeż bym chciał. Ale to nie tylko ode mnie zależy jak widać i dlatego męczy. Nie tylko od chcenia, niestety.
UsuńI dlatego wygaduję się tutaj. To jest hm..chyba dla mnie odpowiednia metoda że tak to określę.
I dzięki :*
Widzę, że ten cholerny listopad na wszystkich działa podobnie...
OdpowiedzUsuńAno jakoś tak wychodzi cholera:)
UsuńBez zbędnych słów, czasem tak lepiej...
OdpowiedzUsuńMyślami i serduchem jesteśmy z Tobą!!
Listopad to paskudny miesiąc, niech mija...
Ściskam!
Cóż, dziękuję:*
UsuńJa nie lubię tylko jego początku, ale potem..jakoś musi się przecież ułożyć, no nie?
Wygląda to naprawdę źle, więc pewnie nie ma sensu Cię pocieszać.
OdpowiedzUsuńAle wiedz, że to co piszesz sprawia, że bardziej docenia się życie. Takie, jakie ono jest, po prostu. I każdy pełny oddech.
Trzymaj się.
Po prostu, pocieszanie czy nie i tak muszę sam dojść do pewnych spraw, inaczej się nie da. Tak samo, muszę jakoś chociaż troszkę wyzdrowieć przecież.
UsuńAle..to chyba dobrze:)
I trzymam jakoś, trzymam:)
Dobrze, no właśnie dobrze! :)
UsuńTo co, wracasz do życia troszkę? ;)
Można tak rzec:) Pomału ale...cóż. Nie jest lekko, ale mam swoje powody:)
UsuńNie wiem, co powiedzieć. Podziwiam Twoją wolę życia. Oby Cię nie opuściła.
OdpowiedzUsuńCóż, tej woli właśnie ostatnio jest jakoś za mało, więc nie ma co podziwiać. Ale resztki się trzymają:)
Usuńtak dużo chciałabym Ci powiedzieć,żeby choć troszkę dodać otuchy, ale chyba nie potrafię... czasami słowa wydają się takie niepotrzebne.
OdpowiedzUsuńNie umiałabym chyba udźwignąć tak dużo.
ściskam mocno ;)
Czasem nie trzeba nic właśnie mówić:) Bo tak naprawdę, przecież ostatecznie i tak muszę poradzić sobie sam, no nie?
UsuńI tak ci się wydaje tylko:)
Nic dziś nie powiem. Właśnie dlatego, że rozumiem.
OdpowiedzUsuńDlatego też chyba wspomniałem o tobie. Bo wiem, że ty wiesz.
UsuńListopad minie, siły wrócą, rany się zagoją, a złe myśli ustąpią miejsce tym dobrym. Bo nic nie trwa wiecznie.
OdpowiedzUsuńTrzymaj się więc mocno, ja będę wierzyć i modlić się za Ciebie. A gdybyś chciał komuś "potruć dupę" to wiesz, gdzie mnie szukać.
Ano właśnie nic nie trwa wiecznie więc...pożyjemy ( jeśli pożyjemy- sorry, czarny humor XD) i zobaczymy:)
UsuńI cóż, dziękuję:) I tak, wiem wiem:) Dzięki:)
"...w kolejnych igłach, kroplówkach, słabości i omdleniach, w zmęczeniu fizycznym po prostu- też jest życie. (...) i ja mam zamiar się go trzymać."
OdpowiedzUsuńPisanie o tym troszkę pomaga, inaczej być tego nie robił. Nie żalisz się, a dzielisz, pokazując determinację.
Życzę Ci z całego serca, abyś zawsze miał te rzeczy, na które warto czekać, te swoje daty, oraz byś poznawał ludzi, których nie będziesz chciał opuszczać.
A pewnie że pomaga, ale czasem mam wrażenie, że nadmiernie jęczę. Bo jest jak jest, trudno się mówi. A ja się jakoś...łamię. I nie lubię tego stanu.
UsuńI cóż, dziękuję ci:)
Opowiedziałam kiedyś swojej terapeutce, że czasem nie czuję się bardzo zrozpaczona, nie mam tej swojej depresji... a mimo wszystko chcę się zabić. Po prostu mam w głowie wyraźną, świadoma myśl, że to już powinien być koniec. Że tak, chcę. I że właśnie miewam to, gdy jestem bardzo zmęczona. A ona odpowiedziała mi, że "myśli są i myśli miną", że to nic dziwnego, bo potrzebuję poczucia, że na coś mam wpływ. Czasem najwidoczniej potrzebuję mieć za wszelką cenę świadomość, że ode mnie coś zależy - chociażby długość własnego życia.
OdpowiedzUsuńI kobieta miała rację. I wydaje mi się, że możesz mieć podobnie, bo jesteś bezradny i zmęczony, bo musisz robić coś, czego nie chcesz, bo Twoje ciało jaskrawo świadczy o swoim złym stanie.
I chyba trzeba i Tobie i mnie pokory po prostu. Spokojnego klęknięcia przed losem i podporządkowaniu się jego woli, bo nie zawsze da się wygrać. Warto walczyć, ale nie z wiatrakami. Branie leków i słuchanie lekarzy to najlepsze, co możesz zrobić dla swojego ciała. I tego nie powinieneś kwestionować. Tylko to może dać Ci szansę na realizację planów.
Trzymaj się!
Bo takie myśli po prostu nieraz są. Właśnie nie chodzi o ból, o rozpacz...a o bezsilność i zmęczenie. Taki stan zawsze był przecież najgorszy, nie ukrywajmy. I..ja wiem że mijają. Nieraz już mijały. Tylko gdzieś je trzeba nieraz wylać. Pozbyć się ich. Ja to robię tutaj.
UsuńI chciałbym, żeby ode mnie teraz zależało parę rzeczy, ale faktycznie- to niemożliwe.
Widzisz, tylko jeśli tym razem przegram- to umrę. A nie chcę. Tu o to chodzi. Że jednak nie chcę.
Ja też to robię u siebie. W zasadzie prawie do niczego innego bloga nie używałam przez długi czas.
UsuńNie przegrasz, Kordianie.
nie dziwię Ci się Kordianie, że dopadł Cię taki gorszy okres. siedzenie i nic nierobienie potęguje myśli aż za bardzo, a Ty niestety jesteś zmuszony do takiej sytuacji i to niestety z niełatwych powodów. ale głowa do góry, wiem, że jesteś silną osobą, że tak łatwo się nie poddajesz, że nawet jeśli wydaje Ci się, że samozaparcie i wola walki gdzieś z Ciebie się ulotniły, to ja wiem, że wcale nie! to po prostu gorszy okres, natłok myśli, ale wkrótce wstanie słońce - zobaczysz!
OdpowiedzUsuńgdybym tylko mogła, chętni przysiadłabym obok Ciebie na podłodze, pomilczała z Tobą, porozmawiała, pośmiała się i popłakała, pamiętaj, że nie jesteś sam!
jasne, że możesz pytać - z Tobą chętniej niż z innymi dzielę się pewnymi sprawami - wszystko dotyczyło mojej pracy, owszem, zostanę po stażu zatrudniona - jutro mam podpisać umowę, ale jednak dostanę dużo mniejsze pieniądze niż można w takiej branży dostać na początek, co jednak mnie smuci, bo raczej są marne szanse, że utrzymam się w Krakowie, a szkoda mi nadszarpywać moim oszczędności. raz to wszystko wychodziło na moją korzyść, raz niekoniecznie. nie kończy się to najgorzej, ale mogłoby być też zdecydowanie lepiej.
dodatkowo byłam ostatnio znowu w moim mieście studenckim i zauważyłam, że pewne relacje z ludźmi już uległy w jakimś stopniu zmianom, niby było to nieuniknione, ale czasem naprawdę sprawiało mi to smutek.
tulę mocno wirtualny przyjacielu!!! i przesyłam uśmiechy! :)
Masz prawo do bycia zmęczonym, do narzekania, masz prawo mieć dość. To zupełnie normalne, a tak naprawdę każdemu potrzebne są momenty bezsilności, zwątpienia, te gorsze momenty. Nie można udawać, że jest ok, kiedy wcale nie jest, czasem trzeba pozwolić sobie na słabość, która wbrew pozorom nią nie jest. I te momenty w końcu miną i będzie lepiej, jestem tego pewna. Może brzmi to naiwnie i tak banalnie, ale ja w to wierzę z całego serca.
OdpowiedzUsuńWiem, że to naturalne, ale ja z kolei z natury nie za bardzo lubię narzekać. Ale trudno, gdzieś muszę że tak rzeknę:) I to jest chyba właśnie moje miejsce:)
UsuńJa nie jestem pewien ale...staram się mimo wszystko, nadal wierzyc. I cóż, za tą twoją wiarę, dziękuję z całego serca.